— Czyli nie jestes tym krukiem, ktorego widzielismy po drugiej stronie gory?
— Ja? Skad! Tu jest przeciez terytorium skrzeczenia.
— Sprawdzalem tylko.
Miotla wzleciala wyzej i ponad drzewami skierowala sie w strone Osi.
Kruk nastroszyl piora i zamrugal.
— Niech to licho! — powiedzial.
Obszedl drzewo dookola, do miejsca gdzie siedzial Smierc Szczurow.
PIP?
— Sluchaj no, jesli mam dalej pracowac jako tajniak, to lepiej zalatw mi jakis podrecznik ornitologii, co? — odpowiedzial Miodrzekl. — Ruszajmy, bo nigdy ich nie dogonie.
Smierc znalazl Glod w nowej restauracji w Genoi. Glod mial boks tylko dla siebie i jadl Kaczke z Brudnym Ryzem.
— Och, to ty — powiedzial.
TAK. MUSIMY WYRUSZYC. NA PEWNO ODEBRALES MOJA WIADOMOSC.
— Przysun sobie krzeslo — syknal Glod. — Podaja tu bardzo dobre kielbaski z aligatora.
POWIEDZIALEM, ZE MUSIMY WYRUSZYC.
— Dlaczego?
Smierc usiadl i zaczal tlumaczyc. Glod sluchal, choc ani na chwile nie przestal jesc.
— Rozumiem — odezwal sie w koncu. — Dziekuje, ale mysle, ze raczej sobie to odpuszcze.
ODPUSCISZ? JESTES JEZDZCEM !
— Tak, oczywiscie. Ale jaka jest w tym moja rola?
SLUCHAM?
— Wydaje sie, ze sprawa nie obejmuje kleski glodu, prawda? Braku pozywienia
NO WIEC… NIEJAKO TAKIEGO, ISTOTNIE, ALE…
— Czyli wychodzi na to, ze zjawilbym sie tylko po to, zeby pomachac reka. Nie, dziekuje.
KIEDYS WYRUSZALES ZA KAZDYM RAZEM, rzekl Smierc oskarzycielskim tonem.
Glod lekcewazaco machnal koscia.
— W tamtych czasach mielismy porzadne apokalipsy — oswiadczyl i zaczal wysysac kosc. — Cos, w co mozna bylo wbic zeby.
MIMO WSZYSTKO TO PRZECIEZ KONIEC SWIATA.
Glod odsunal talerz i otworzyl menu.
— Sa inne swiaty — rzekl. — Jestes zbyt sentymentalny, Smierc. Zawsze to powtarzam.
Smierc wyprostowal sie. Ludzie stworzyli takze Glod. Pewnie, zawsze zdarzaly sie susze albo szarancza, ale zeby uzyskac naprawde porzadny glod, zeby zyzna kraina zmienila sie w pustynie wskutek glupoty i skapstwa, potrzebni sa ludzie. Glod byl arogancki.
PRZEPRASZAM, ZE ZAJALEM CI CZAS, powiedzial Smierc.
Wyszedl na zatloczona ulice calkiem sam.
Miotla splynela ku nizinom i wyrownala lot kilkaset stop nad ziemia.
— Jestesmy na dobrej drodze! — zawolal Lu-tze, wskazujac przed siebie.
Lobsang zauwazyl w dole smukla drewniana wieze obwieszona skomplikowanymi pudelkami. W oddali majaczyla kolejna, jak wykalaczka w porannej mgle.
— Wieze semaforowe! — wolal Lu-tze. — Widziales je kiedys?
— Tylko w miescie! — Lobsang staral sie przekrzyczec szum wiatru.
— To Wielki Pien! Biegnie prosto jak strzala az do miasta! Musimy tylko podazac za nim!
Lobsang trzymal sie mocno. W dole nie widzial sniegu — wygladalo na to, ze wiosna nadeszla juz na dobre. A zatem nie bylo sprawiedliwe, ze tutaj, o wiele blizej slonca, powietrze bylo lodowate, a ped lotu uderzal nim o skore.
— Strasznie tu zimno!
— Owszem! Wspominalem ci o podwojnych kalesonach?
— Tak!
— Mam w sakwie zapasowa pare. Mozesz je wziac, kiedy sie zatrzymamy!
— Twoja wlasna para?
— Tak! Nie te najlepsze, ale porzadnie zacerowane!
— Nie, dziekuje!
— Sa wyprane!
— Lu-tze!
— Tak?
— Czemu nie mozemy kroic, kiedy na tym lecimy?
Wieza znalazla sie daleko za nimi. Nastepna urosla juz do rozmiarow olowka. Czarno-biale przeslony na pudelkach migotaly w blasku slonca.
— A wiesz, co sie stanie, jesli sprobujesz kroic czas w magicznie napedzanym pojezdzie przemieszczajacym sie z predkoscia ponad siedemdziesiat mil na godzine?
— Nie!
— Ja tez nie! I wole tego nie sprawdzac!
Igor otworzyl drzwi, zanim ktos zastukal po raz drugi. Igor moze napelniac ziemia trumny w piwnicy albo na dachu ustawiac przewodnik blyskawic, ale przybysz nigdy nie musi pukac dwa razy.
— Lady… — wymruczal i sklonil glowe. Spojrzal obojetnie na szesc stojacych za nia postaci.
— Przybylismy, zeby ocenic postep — oznajmila lady LeJean.
— A te panie oraz panowie?
— Moi partnerzy. — Patrzyla na niego z rowna obojetnoscia.
— Zechca panftwo lafkawie wejfc do frodka, a ja zobacze, czy jafnie pan jeft w domu — powiedzial Igor, stosujac sie do tradycji, ze prawdziwy kamerdyner nigdy nie zna miejsca pobytu nikogo z domownikow, dopoki oni nie zdecyduja, ze chca, by bylo znane.
Wycofal sie drzwiami do warsztatu, a nastepnie pokustykal do kuchni, gdzie Jeremy spokojnie wylewal do zlewu lyzke lekarstwa.
— Przyfla ta kobieta — oznajmil. — I fprowadzila prawnikow.
Jeremy wyciagnal dlon grzbietem do gory i przyjrzal sie jej krytycznie.
— Widzisz, Igorze? — odezwal sie. — Oto dotarlismy juz niemal do konca naszego wielkiego dziela, a ja pozostaje absolutnie spokojny. Moglbys na mojej rece zbudowac dom, taka jest pewna.
— Prawnicy, jafnie panie — powtorzyl Igor, nadajac temu slowu glebie znaczen.
— I…?
— No, mamy tu duzo pieniedzy, jafnie panie — wyjasnil Igor z pelnym przekonaniem kogos, kto nieformalnie ukryl we wlasnym bagazu niewielka, ale znaczaca ilosc zlota.
— Skonczylismy zegar — oswiadczyl Jeremy, wciaz obserwujac swoja dlon.
— Od wielu dni byl juz prawie fkonczony. Gdyby nie ona, to myfle, ze moglifmy zlapac te przedwczorajfa burze.
— Kiedy bedzie nastepna?
Igor skrzywil sie i kilka razy uderzyl otwarta dlonia w skron.
— Jakif front atmofferyczny nifkiego cifnienia zbliza fie od Krawedzi — stwierdzil. — Niczego nie obiecuje