odpowiedniki pieknej i delikatnej bizuterii.
Susan katem oka dostrzegla jakis ruch… Jeden z posagow pracownikow, pochylony nad taca Pralinowych Marzen, przesuwal sie niemal niedostrzegalnie…
Czas wlewal sie do pomieszczenia. Bladoniebieskie swiatlo migotalo w powietrzu.
Odwrocila sie i zobaczyla unoszaca sie obok mglista ludzka postac. Byla troche bezksztaltna i polprzejrzysta jak mgla, ale wewnatrz jej glowy powiedziala:
Susan wcisnela lukrowa strzykawke do rak jeczacej Myrii.
— Bierz to. Zrob sobie… jakis tobolek. Chce, zebys wziela jak najwiecej tych jajek czekoladowych. I kremow. I cukierkow z likierem. Zrozumialas? Dasz sobie rade.
Na bogow, nie miala wyboru. To biedactwo potrzebowalo jakiegos wzmocnienia morale.
— Prosze, Myrio… Nie, to glupie imie. Nie jestes wieloma, jestes jedna. Jasne? Badz soba. Unity… to bedzie dobre imie.
Nowa Unity uniosla umazana szminka twarz.
— Tak, jest dobre, dobre imie…
Susan zgarnela tyle towaru, ile mogla uniesc. Uslyszala za soba jakis szelest i obejrzala sie. Unity stala wyprostowana i trzymala — na oko sadzac — cala lade roznych slodyczy w…
…w czyms w rodzaju duzego wisniowego worka.
— Aha. Dobrze. Inteligentne wykorzystanie dostepnych materialow — pochwalila ja Susan niepewnie. I natychmiast obudzila sie w niej nauczycielka. — Mam nadzieje, ze wzielas dosc dla wszystkich.
— Ty byles pierwszy — mowil Lu-tze. — W zasadzie to ty rozwinales caly interes. Bardzo nowatorsko.
— To bylo wtedy — mruknal Ronnie Socha. — Teraz wszystko sie zmienilo.
— Nie jest juz tak jak kiedys — zgodzil sie Lu-tze.
— Wezmy Smierc — powiedzial Ronnie Socha. — Robi wrazenie, przyznaje, lecz kto nie wyglada dobrze w czerni? Ale przeciez Smierc… Czym jest smierc?
— Tylko wielkim snem — podpowiedzial Lu-tze.
— Tylko wielkim snem — powtorzyl Ronnie Socha. — Co do innych… Wojna? Jesli wojna jest taka straszna, to czemu ludzie ciagle sie nia zajmuja?
— Takie hobby. — Lu-tze zaczal skrecac sobie papierosa.
— Takie hobby — powtorzyl Ronnie Socha. — Glod i Zaraza, no coz…
— Co tu gadac — rzucil z sympatia Lu-tze.
— No wlasnie. Owszem, Glod jest straszny, jasne…
— …w spolecznosci wiejskiej, ale trzeba isc z duchem czasu. — Lu-tze wsunal skreta do ust.
— No wlasnie. Trzeba isc z duchem czasu. Czy taki przecietny mieszkaniec miasta boi sie glodu?
— Nie. On mysli, ze jedzenie rosnie w sklepie.
Lu-tze zaczynal sie bawic ta rozmowa. Mial osiemset lat doswiadczenia w kierowaniu myslami swych zwierzchnikow, a wiekszosc z nich byla inteligentna. Postanowil sprobowac delikatnego ataku.
— Za to ogien… Ludzie w miescie naprawde boja sie ognia — stwierdzil. — To nowosc. Prymitywny wiesniak uwazal ogien za cos dobrego, prawda? Ogien odstraszal wilki. A jesli spalil mu chalupe, to coz, belki i darn sa tanie. Ale dzisiaj zyje na ulicach zabudowanych ciasnymi drewnianymi domami i wszyscy gotuja w swoich mieszkaniach, wiec…
Ronnie rzucil mu gniewne spojrzenie.
— Ogien? Zwykly polbog. Jakis zoltodziob podkrada bogom plomien i nagle ma byc niesmiertelny? To nazywasz szkoleniem i doswiadczeniem? — Iskra przeskoczyla z palcow Ronniego i zapalila papierosa Lu-tze. — Co do bogow…
— Przyszli na gotowe — oswiadczyl Lu-tze pospiesznie.
— Zgadza sie! Ludzie zaczeli oddawac im czesc, bo sie mnie bali! — rzekl Ronnie Socha. — Wiedziales o tym?
— Nie, naprawde? — zapytal niewinnie Lu-tze.
Ale Ronnie stracil zapal.
— To bylo wtedy, naturalnie — powiedzial. — Teraz jest inaczej. Nie jestem tym, kim bylem.
— Nie, nie, oczywiscie — uspokajal go Lu-tze. — Ale to tylko kwestia twojego wygladu. Mam racje? Przypuscmy, ze czlowiek… to znaczy raczej…
— Antropomorficzna personifikacja — dokonczyl Ronnie Socha. — Chociaz zawsze wolalem termin „awatar”.
Lu-tze zmarszczyl brwi.
— Duzo latasz?
— To bylby awiator.
— Przepraszam. Przypuscmy zatem, ze awatar, dziekuje bardzo, wyprzedzajacy troche swoje czasy tysiace lat temu, no wiec przypuscmy, ze dobrze by sie rozejrzal teraz… Moglby odkryc, ze swiat znow jest gotow na jego przyjecie.
Lu-tze odczekal chwile.
— Moj opat na przyklad uwaza, ze jestes jak przewodnik stada — dodal po chwili.
— Tak uwaza? — spytal Ronnie Socha podejrzliwie.
— Przewodnik stada, najlepszy z miotu i czempion… gniazda — dokonczyl Lu-tze. — Napisal o tobie cale zwoje. Mowi, ze jestes kluczowy dla zrozumienia, jak funkcjonuje wszechswiat.
— Tak, ale… to tylko jeden czlowiek — mruknal niechetnie Ronnie, jakby piescil swa ogromna zyciowa uraze do swiata niby ukochana pluszowa zabawke.
— Technicznie tak — przyznal Lu-tze. — Ale to opat. I madry. Mysli takie wielkie mysli, ze potrzebuje drugiego zycia tylko po to, by je dokonczyc. Niech jakas banda wiesniakow boi sie glodu, ale ty powinienes celowac w jakosc. Zreszta popatrz na dzisiejsze miasta. Za dawnych czasow to byly zwykle stosy glinianych cegiel o takich nazwach jak Ur, Uh czy Ugg. Dzisiaj w miastach zyja miliony ludzi. Bardzo, bardzo skomplikowane sa takie miasta. I pomysl, czego naprawde, ale naprawde sie boja ci ludzie. A strach… coz, strach to wiara.
Znowu dluga chwila milczenia.
— No, niby tak, ale… — zaczal Ronnie.
— Oczywiscie nie pomieszkaja w nich dlugo, bo kiedy te male szare ludziki rozloza ich na kawalki, zeby sprawdzic, jak dzialaja, zadna wiara juz nie zostanie.
— Moi klienci na mnie polegaja… — wymamrotal Ronnie.
— Jacy klienci? Tak mowi Socha — rzekl Lu-tze. — To nie jest glos Chaosu.
— Ha! — rzucil Chaos z gorycza. — Nie powiedziales mi jeszcze, jak na to wpadles.
Bo mam wiecej niz trzy komorki w mozgu, a ty jestes prozny i wymalowales anagram swojego imienia na burcie wozka, swiadomie albo nie, a w ciemnym oknie wystawowym i lustrach wszystko sie odbija, niektore czesci dwa razy, no i S jest do odczytania nawet odwrocone, pomyslal Lu-tze. Ale to nie byla odpowiedz, jaka moglaby pomoc.
— To bylo calkiem oczywiste — oswiadczyl. — Przeswitujesz… To tak jakby nakryc slonia plachta. Nie mozesz go zobaczyc, ale jestes pewien, ze slon ciagle tam jest.
Chaos wygladal na przybitego.
— Sam nie wiem. To juz tak dlugo…
— Tak? A myslalem, ze byles Numerem Jeden — powiedzial Lu-tze, decydujac sie na zmiane taktyki. — Przykro mi. No ale to przeciez nie twoja wina, ze przez stulecia utraciles kilka zdolnosci, w koncu to zrozumiale…
— Utracilem zdolnosci? — warknal Chaos, wymachujac palcem przed nosem sprzatacza. — Bez trudu moglbym cie poslac na smietnik, ty robaku!
— A czym? Niebezpiecznym jogurtem? — Lu-tze zaczal wysiadac z wozka.
Chaos zeskoczyl za nim.
— Gdzie tak sobie wysiadasz, kiedy tak sie do mnie odzywales? — zapytal groznie.
Lu-tze uniosl wzrok.