jakiejs przyczyny wszyscy chetni uznawali nagle, ze ich plany podrozne na ten dzien nie obejmuja jazdy dylizansem.
— Niezle mamy tempo — stwierdzila niania. Odsunela zaslone i wyjrzala przez okienko.
— Pewnie woznica sie spieszy.
— Tak, chyba tak.
— Zamknij okno. Robi sie wilgotno.
— Slusznie.
Niania chwycila pasek zaslony, ale nagle wysunela glowe na deszcz.
— Stac! Stac! Woznica, zatrzymac powoz!
Dylizans zahamowal w strugach blota.
Niania otworzyla drzwiczki.
— No wiesz! Probowales dojsc piechota do domu? W taka pogode? Mogles sie na smierc przeziebic!
Deszcz i mgla wpadaly do wnetrza. Po chwili przemoczony ksztalt wczolgal sie do powozu i zniknal pod siedzeniem, pozostawiajac za soba male kaluze.
— Probowal byc niezalezny — stwierdzila niania. — Zuch.
Dylizans ruszyl dalej. Babcia wygladala na nieskonczone ciemniejace pola i nieustajaca mzawke. Zauwazyla jeszcze jedna postac brnaca powoli blotnista droga, ktora w koncu doprowadzi ja do Lancre. Przejezdzajac obok, powoz ochlapal ja rzadka mazia.
— To prawda. Byc niezaleznym to piekny cel — stwierdzila, zaciagajac zaslony.
Drzewa staly juz nagie, gdy babcia Weatherwax powrocila do swojej chatki. Wiatr nawial pod drzwi drobne galazki i nasiona. Sadza sypala sie z komina. Chatka, zawsze jakby troche organiczna, zblizyla sie nieco do swych korzeni w glinie.
Byly sprawy, ktorymi babcia musiala sie zajac, wiec sie zajela. Trzeba bylo wymiesc liscie i ulozyc pod okapem zapas drewna. Umocowany za ulami rekaw wskazujacy wiatr byl podarty przez jesienne wichury i wymagal cerowania. Trzeba zdobyc siano dla koz, zebrac jablka i ulozyc je na stryszku. Scianom przydaloby sie bielenie.
Jednak bylo cos, co musiala zalatwic przede wszystkim. W efekcie dalsze prace okaza sie trudniejsze, ale nie ma na to rady. Nie mozna zaczarowac zelaza. I nie mozna chwycic miecza tak, by nie zranil. Gdyby to podwazyc, zachwialby sie porzadek swiata.
Babcia zaparzyla sobie herbaty, po czym znowu zagotowala wode. Z pudelka na komodzie wyjela garsc ziol, wrzucila je do misy i zalala wrzatkiem. Obok misy przygotowala czysty bandaz. Nawlokla bardzo ostra igle i polozyla ja przy bandazu. Z malego sloiczka nabrala palcem troche zielonej masci i rozsmarowala ja na kwadracie plotna.
To juz chyba wszystko.
Usiadla i oparla reke o blat, dlonia do gory.
— Dobrze — powiedziala, nie zwracajac sie do nikogo konkretnego. — Teraz mam juz czas.
Trzeba bylo przesunac wygodke, a te prace babcia wolala wykonywac sama. Z wykopania glebokiej dziury czerpala jakas wyjatkowa satysfakcje. To takie… nieskomplikowane. Wobec dziury w ziemi czlowiek dokladnie wie, na czym stoi. Ziemia nie miewa dziwacznych pomyslow, nie wierzy, ze ludzie sa przyzwoici tylko dlatego, ze maja silny uscisk reki i patrza prosto w oczy. Ziemia lezy tylko i czeka, az ktos ja przerzuci. A kiedy juz czlowiek skonczy, moze sobie siedziec i rozkoszowac sie mila, spokojna swiadomoscia, ze mina dlugie miesiace, zanim bedzie musial zrobic to ponownie.
Stala wlasnie na dnie otworu, kiedy padl na nia cien.
— Dzien dobry, Perdito — powiedziala, nie patrzac w gore.
Podniosla kolejna lopate ziemi na wysokosc glowy i przerzucila przez krawedz.
— Wrocilas odwiedzic rodzicow, co?
Wbila lopate w gline na dnie, skrzywila sie i przycisnela ja stopa.
— Myslalam, ze swietnie sobie radzisz w Operze — mowila dalej. — Oczywiscie, nie jestem w tych sprawach ekspertem. Ale milo popatrzec na mlodych ludzi, ktorym udaje sie znalezc szczescie w wielkim miescie.
Teraz spojrzala w gore z szerokim, przyjaznym usmiechem.
— Widze tez, ze zrzucilas troche wagi. — Slowa wrecz ociekaly niewinnoscia jak karmelem.
— Troche… cwiczylam — wyjasnila Agnes.
— Cwiczenia to swietny pomysl, naturalnie. — Babcia wrocila do kopania. — Chociaz mowia, ze nie nalezy przesadzac. Kiedy wracasz?
— Ja… jeszcze nie zdecydowalam.
— No wiesz, nie zawsze oplaca sie wszystko z gory planowac. Czlowiek nie powinien sie za bardzo wiazac, zawsze to powtarzam. Mieszkasz u mamy?
— Tak.
— Bo wiesz, chatka Magrat ciagle stoi pusta. Zrobilabys nam wszystkim przysluge, gdybys ja troche przewietrzyla. Wiesz… dopoki tu jestes.
Agnes milczala. Zadna odpowiedz nie przychodzila jej do glowy.
— To zabawne… — Babcia okopywala jakis szczegolnie klopotliwy korzen. — Nie kazdemu bym sie przyznala, ale wlasnie wczoraj myslalam, jak to bylam kiedys mloda i nazywalam siebie Endemonidia…
— Naprawde? Kiedy?
Babcia otarla czolo zabandazowana dlonia, pozostawiajac glinianoczerwona smuge.
— Och, przez jakies trzy, cztery godziny — odparla. — Niektore imiona sie nie trzymaja. Nigdy nie wybieraj sobie imienia, z ktorym nie mozesz szorowac podlogi.
Wyrzucila z otworu lopate.
— Pomoz mi wyjsc, dobrze?
Agnes podala jej reke. Babcia otrzepala z fartucha ziemie i liscie, po czym sprobowala tupaniem pozbyc sie gliny z butow.
— Pora na herbatke, co? — powiedziala. — Naprawde dobrze wygladasz. To swieze powietrze. W Operze bylo duszno; od razu tak pomyslalam.
Agnes na prozno usilowala dostrzec w oczach babci Weatherwax cokolwiek procz szczerosci i dobrej woli.
— Tak, tez mi sie tak wydawalo — przyznala. — Eee… zranilas sie w reke?
— Zagoi sie. Jak prawie wszystkie rany.
Babcia zarzucila lopate na ramie i ruszyla do chatki. W polowie drogi obejrzala sie jeszcze.
— Tak tylko pytam — uprzedzila. — Po sasiedzku. Z ciekawosci. Nie bylabym chyba czlowiekiem, gdybym nie spytala…
Agnes westchnela ciezko.
— Tak?
— …duzo masz teraz zajec wieczorami?
Agnes zachowala w sobie dosc buntu, by jej odpowiedz zabrzmiala ironicznie.
— A co? Proponujesz, ze mnie czegos nauczysz?
— Naucze? Nie — odparla babcia. — Nie mam dosc cierpliwosci. Ale moze pozwole ci czegos sie dowiedziec.
— Rychloz sie zejdziem znow?
— Jakie znow? Przeciez jeszcze sie nie zeszlysmy po raz pierwszy.
— Alez tak. Osobiscie cie znam od co najmniej…
— Ale sie nie zeszlysmy. We trzy. No wiesz… oficjalnie.
— No dobrze. Rychloz sie zejdziem?
— Przeciez juz tu jestesmy.
— No dobrze. Rychloz…
— Moze daj juz spokoj i zajmij sie prawoslazem. Agnes, podaj niani prawoslaz.