Zapalila zapalke.
— Greebo?
Przez dlugie godziny ludzie chodzili tedy tam i z powrotem i ciemnosc nie byla juz tajemnicza. Ludzie musieli chocby wyniesc stad wszystkie pieniadze. Az do konca opery bylo w tych piwnicach cos niezwyklego. Teraz staly sie tylko… no… wilgotnymi pomieszczeniami pod ziemia. Cos, co tu zylo, przenioslo sie gdzie indziej.
Pod stopa zagrzechotal kawalek glinianego naczynia.
Sapnela i przykleknela na jedno kolano. Ziemie pokrywalo rozchlapane bloto i szczatki doniczek. Tu i tam, wyrwane i polamane, lezaly martwe galazki.
Tylko duren moglby pod ziemia wtykac kawalki drewna w bloto i liczyc, ze cos wyrosnie.
Podniosla jedna galazke i powachala ostroznie. Pachniala blotem. I niczym wiecej.
Chcialaby wiedziec, jak to zrobil. Zawodowe zainteresowanie, oczywiscie, nic wiecej. Rozumiala tez, ze nigdy sie nie dowie. Walter byl teraz czlowiekiem zapracowanym, dzialajacym w pelnym swietle. A zeby cos sie zaczelo, cos innego musi sie skonczyc.
— Wszyscy nosimy maski, takie albo inne — oswiadczyla, zwracajac sie do wilgotnego powietrza. — Nie ma sensu teraz wszystkiego wywracac…
Dylizans odjezdzal dopiero o siodmej rano. Wedlug standardow Lancre, bylo to prawie poludnie. Czarownice zjawily sie wczesnie.
— Mialam nadzieje, ze kupie jakies pamiatki — powiedziala niania, tupiac glosno, by sie rozgrzac: — Dla dzieciakow.
— Nie ma czasu — odparla babcia Weatherwax.
— To zreszta bez znaczenia, bo i tak nie mam juz pieniedzy na kupowanie — mowila dalej niania.
— Nie moja wina, ze wszystko przehulalas.
— Nie przypominam sobie ani jednej okazji do hulania.
— Pieniadze sa uzyteczne tylko dzieki temu, co mozna z nimi osiagnac.
— Wiesz, na poczatek chetnie bym osiagnela nowe buty.
Niania poskakala chwile, gwizdzac wokol zeba.
— To milo, ze pani Palm pozwolila nam mieszkac u siebie za darmo — powiedziala.
— Tak.
— Oczywiscie, pomagalam jej. Gralam na fortepianie i opowiadalam zarty.
— Dodatkowa korzysc. — Babcia kiwnela glowa.
— I jeszcze wszystkie te przekaski, ktore szykowalam. Ze Specjalnym Dipem Bankietowym.
— Rzeczywiscie. — Babcia demonstrowala twarz pokerzysty. — Dzis rano pani Palm mowila, ze mysli o przejsciu na emeryture w przyszlym roku.
Niania raz jeszcze rozejrzala sie po ulicy.
— Mloda Agnes zjawi sie pewnie lada chwila — rzekla.
— Naprawde nie mam pojecia — odparla z godnoscia babcia.
— W koncu co ja tu czeka?
Babcia pociagnela nosem.
— To juz tylko od niej zalezy.
— Wszystkim bardzo zaimponowalo, kiedy zlapalas ten miecz gola reka…
Babcia westchnela.
— Jasne. Tego sie po nich mozna spodziewac. Nie potrafia rozsadnie myslec i tyle. Ludzie tu sa leniwi. Nie przyjdzie im nawet do glowy, ze moze mialam w reku kawalek metalu albo co. W ogole nie podejrzewaja, ze to sztuczka. Nie pomysla, ze zawsze jest jakies rozsadne wytlumaczenie i trzeba je tylko znalezc. Uwazaja pewnie, ze zastosowalam magie.
— Niby racja, ale… Nie mialas niczego w reku, prawda?
— Nie o to chodzi. Moglam miec. — Babcia rozejrzala sie na wszystkie strony. — Poza tym nie da sie zaczarowac zelaza.
— Szczera prawda. Zelaza sie nie da. Chociaz… ktos taki jak Czarna Aliss potrafilby zmienic swoja skore, zeby byla mocniejsza niz stal. Ale to pewnie tylko legenda.
— Potrafila, zgadza sie. Ale nie mozna tak sobie grzebac w zaleznosciach przyczyn i skutkow. To wlasnie pchnelo ja w obled tuz przed koncem. Uwazala, ze potrafi sie postawic poza takimi sprawami jak przyczyna i skutek. No wiec to niemozliwe. Kiedy lapiesz miecz za ostrze, to odnosisz rane. Gdyby ludzie o tym zapominali, swiat stalby sie strasznym miejscem.
— Ale ty nie bylas ranna…
— Nie moja wina. Nie mialam czasu.
Niania chuchnela w dlonie.
— Jedno sie udalo — powiedziala. — Zyrandol nie spadl. Martwilam sie o to, jak tylko go zobaczylam. Za dramatycznie wygladal, zeby mialo mu to wyjsc na dobre. Pierwsza rzecz, jaka bym stracila, gdybym byla wariatka.
— Tak.
— Nie moglam znalezc Greeba. Od wczorajszego wieczoru…
— Dobrze.
— Ale zawsze w koncu wraca.
— Niestety.
Zastukaly podkowy i dylizans wyjechal zza zakretu.
Zatrzymal sie.
Woznica szarpnal lejce, zawrocil ostro i zniknal znowu.
— Esme… — odezwala sie po chwili niania.
— Tak?
— Jakis czlowiek i dwa konie wygladaja zza rogu. — Podniosla glos. — Chodzcie! Wiem, ze tam jestescie! Juz siodma, dylizans powinien odjezdzac! Masz bilety, Esme?
— Ja?
— Aha — mruknela smetnie niania. — Czyli nie mamy osiemdziesieciu dolarow na bilety?
— A co masz wcisniete za gumke? — spytala babcia.
Powoz zblizal sie ostroznie.
— Obawiam sie, ze nic, co byloby legalnym srodkiem platniczym dla celow podrozy.
— W takim razie… nie, nie stac nas na bilety.
Niania westchnela.
— Co tam, wykorzystam swoj urok.
— Czeka nas dluga droga piechota — stwierdzila babcia.
Dylizans podjechal. Niania z niewinnym usmiechem podeszla do woznicy.
— Dzien dobry, moj panie!
Obrzucil ja troche lekliwym, ale przede wszystkim podejrzliwym wzrokiem.
— A jest dobry?
— Zywimy pragnienie podrozy do Lancre, niestety jednak sytuacja nasza jest dosc klopotliwa w regionie bieliznianym.
— A jest?
— Ale jestesmy czarownicami i mozemy chyba zaplacic za podroz, na przyklad leczac wszelkie krepujace dolegliwosci, jakie moglyby ci dokuczac.
Woznica zmarszczyl brwi.
— Nie zabiore was za darmo, staruchy. I nie mam zadnych krepujacych dolegliwosci.
Zblizyla sie babcia.
— A ile chcialbys miec? — zapytala.
Deszcz szumial na rowninach. Nie byla to przerazajaca, ramtopowa burza z piorunami, ale leniwy, natretny deszcz z nisko zawieszonych chmur, podobny raczej do utuczonej mgly. Towarzyszyl im przez caly dzien.
Czarownice mialy powoz tylko dla siebie. Kilka osob otwieralo drzwiczki, kiedy czekaly na odjazd, ale z