Jilly zlozyla sie z brudnego od sadzy dachu na platforme rusztowania, spodziewala sie ujrzec trzeciego bandyte i kopnac go w glowe, brzuch, jadra czy jakiekolwiek inne nadajace sie do kopania miejsce, ktore akurat nadstawi. Zobaczyla jednak przed soba dluga i pusta platforme, po lewej malowany gipsowy fryz, a po prawej masywne marmurowe kolumny wznoszace sie do sufitu kosciola.
Zamiast zwielokrotnionego wrzasku, jaki towarzyszyl jej zlozeniu sie w powietrzu, uslyszala krzyk tylko jednej osoby. Spojrzala w dol i zobaczyla kobiete w rozowym kostiumie usilujaca przestrzec pozostalych gosci przed niebezpieczenstwem.
– Tam, tam na gorze! – zawolala kobieta, wskazujac nie na Jilly, lecz obok niej.
Zorientowawszy sie, ze stoi przodem do tylnej sciany nawy, a nie do oltarza, Jilly odwrocila sie i ujrzala trzeciego morderce, ktory znajdowal sie dwadziescia stop od niej i patrzyl na tlum w dole. Trzymal karabin lufa w gore, wycelowany w sklepienie sufitu – ale zaczal wlasnie reagowac na krzyk kobiety w rozowym stroju.
Jilly ruszyla na niego. Dwadziescia cztery godziny temu uciekalaby przed uzbrojonym czlowiekiem, a teraz biegla prosto na niego.
Choc serce podchodzilo jej do gardla i tluklo glosno jak beben w cyrku, a strach jak waz sciskal jej trzewia, zachowala na tyle przytomnosci umyslu, by zastanowic sie przez chwile, czy odkryla w sobie nowe poklady odwagi, czy raczej postradala zmysly. Moze jedno i drugie.
Wyczuwala tez, ze impuls, ktory kazal jej zaatakowac bandyte, mogl miec zwiazek z faktem, ze nanogadzety, pracowicie przebudowujace jej mozg, dokonuja w niej glebokich zmian, fundamentalnych i daleko wazniejszych od nadnaturalnych zdolnosci, jakie posiadla. Nie byla to mila mysl.
Dwadziescia stop dzielace ja od niedoszlego mordercy panny mlodej dluzyly sie jak maraton. Dykta zdawala sie pod nia
poruszac, utrudniajac jej bieg, jakby byla ruchoma bieznia. Mimo to wolala puscic sie biegiem, niz jeszcze raz zaufac swej jeszcze niezbyt dopracowanej umiejetnosci skladania.
Ciezkie bum-bum-bum stop na platformie i wstrzasajace rusztowaniem wibracje oderwaly uwage bandyty od zgromadzonych w kosciele. Kiedy odwracal glowe w strone Jilly, wpadla na niego z takim impetem, ze az zakolysal sie na boki, i chwycila karabin.
Natychmiast po zderzeniu probowala wyrwac mordercy bron. Jego rece zdawaly sie przyklejone do karabinu, jednak Jilly tez trzymala mocno, choc stracila rownowage i spadla z rusztowania.
Silny uchwyt broni ocalil ja przed kolejnym upadkiem. Dzieki linie nie pociagnela za soba bandyty, ktory zostal na platformie, przymocowany do sciany.
Dyndajac w powietrzu, czujac cuchnacy czosnkiem oddech fanatyka i patrzac w jego oczy – czarne studnie emanujace nienawiscia-Jilly poczula w sobie gniew, jakiego nigdy dotad nie zaznala. Gniew zmienil sie we wscieklosc podsycana mysla o wszystkich synach Kaina, podobnych do tego czlowieka, od ktorych roily sie wzgorza i miasta tego swiata, ktorymi powodowaly niezliczone utopijne wizje naprawy spoleczenstwa, ale takze wlasne szalenstwo – laknacych przemocy i krwi, chorych od marzen o wladzy.
Jilly uwiesila sie karabinu calym ciezarem ciala i morderca nie mial tyle sily, by wyrwac jej bron z rak. Zaczal wiec krecic karabinem w lewo i prawo, tam i z powrotem, nadajac jej moment obrotowy i obciazajac nadgarstki. Kazdy skret zgodnie z prawami fizyki wymagal rotacji, ktora w koncu miala wyrwac jej z rak karabin, jesli cialo Jilly bylo posluszne prawom fizyki.
Bol w torturowanych stawach i sciegnach nadgarstkow wkrotce stal sie nie do zniesienia, znacznie gorszy niz pieczenie po wbitej drzazdze. Gdyby Jilly puscila karabin, moglaby zlozyc sie, spadajac, ale zostawilaby bron w rekach bandyty. A zanim zdazylaby wrocic, poslalby setki pociskow w tlum, ktory stal jak sparalizowany, ogladajac toczaca sie pod sklepieniem walke, i nikomu nie przyszlo jeszcze na mysl, zeby uciec z kosciola.
Jej wscieklosc przerodzila sie w furie podsycana glebokim poczuciem niesprawiedliwosci i wspolczuciem dla niewinnych, ktorzy zawsze padaja ofiara mordercow takich jak ten; dla matek i dzieci rozrywanych na kawalki przez zamachowcow samobojcow, dla zwyklych obywateli, ktorzy czesto trafiaja w srodek strzelaniny miedzy rywalizujacymi ze soba gangami ulicznymi, dla kupcow mordowanych dla paru dolarow z kas sklepowych – dla pewnej panny mlodej i jej oblubienca oraz dziewczynki z kwiatami, ktorych kule mogly rozniesc na strzepy w dniu, kiedy miala panowac radosc.
Furia dodala jej sil i Jilly sprobowala kontrowac ruchy bandyty, wymachujac nogami w przod i w tyl, w przod i w tyl, jak akrobata na trapezie. Im skuteczniej udawalo sie jej wykonywac wymachy, tym trudniej bylo mu krecic karabinem.
Przeguby bolaly, jakby palil je zywy ogien; bandycie musialo sie wydawac, ze za chwile ramiona wyskocza mu z panewek. Im duzej wisiala na karabinie, tym wieksze bylo prawdopodobienstwo, ze on pierwszy pusci bron. Wowczas nie bedzie juz potencjalnym morderca, ale po prostu szalencem na rusztowaniu z zapasowymi magazynkami amunicji, ktorej nie moze wykorzystac.
– Jillian? – Ktos na dole wykrzyknal w zdumieniu jej imie. – Jillian? – Byla prawie pewna, ze to ojciec Francorelli, ksiadz, ktoremu sie spowiadala i ktory przez wieksza czesc zycia Jilly udzielal jej sakramentow – ale nie odwrocila sie, by na niego spojrzec.
Najbardziej dawal sie jej we znaki pot. Slone krople z czola bandyty kapaly prosto na nia, co wzbudzalo w niej wstret, ale bardziej przeszkadzal jej wlasny pot. Miala sliskie rece. Jej uchwyt slabl z kazda sekunda.
Wkrotce przyszlo wybawienie z trudnego polozenia: albo pekla lina, albo puscil wbity w sciane karabinczyk i uwiez przestala utrzymywac ciezar ich obojga.
Spadajac, bandyta wypuscil bron. – Jillian!
Spadajac, Jilly sie zlozyla.
Slowa „zdziwienie' i „zdumienie' okreslaja chwilowe obezwladnienie umyslu spowodowane czyms nieoczekiwanym, choc „zdziwienie' moze bardziej dotyczyc emocji, a „zdumienie' reakcji intelektu. „Oslupienie' oznacza doznanie glebsze i bardziej intensywne, stan oszolomienia, jaki wywoluje w nas cos nieslychanie zaskakujacego.
Dylan w oslupieniu przygladal sie z zachodniego rusztowania, jak Jilly pedzi sprintem po platformie, zderza sie z bandyta, spada z rusztowania i wiszac na karabinie, wykonuje z zapalem cwiczenia, jak gdyby brala udzial w przesluchaniu dla kandydatow na cyrkowcow urzadzonym przez slynna rodzine Wallenda.
– No, no – powiedzial Shepherd, gdy lina zerwala sie, wydajac trzask niczym gigantyczny bicz, a Jilly i morderca runeli w dol. Uwiezieni w lawkach goscie z przerazliwym piskiem probowali sie odsunac albo uchylic.
Cztery stopy nad podloga Jilly i karabin znikneli, lecz nieszczesny zloczynca spadl tam, gdzie mial spasc. Rabnal szyja w oparcie lawki, zlamal kark, zrobil salto, przelatujac do nastepnego rzedu, i spuentowal smiercia swoj widowiskowy wystep, zastygajac w plataninie konczyn miedzy dystyngowanym siwowlosym panem w granatowym garniturze w prazki a dostojna matrona w drogim bezowym kostiumie oraz ladnym kapeluszu z piorami i szerokim rondem.
Gdy Jilly zjawila sie obok Shepa, bandyta byl juz martwy, ale przewalal sie jeszcze przez lawki, przybierajac ostateczna poze, w ktorej bedzie go chcial uniesmiertelnic policyjny fotograf. Odlozyla karabin.
– Wkurzylam sie.
– Widze – odparl Dylan.
– No, no – powiedzial Shepherd. – No, no.
Goscie krzyczeli, gdy bandyta odbil sie od oparcia lawki, spadl do tylnego rzedu i znieruchomial z przekrzywiona glowa i dziwnie wykrecona reka, jakby wzial sie pod bok. Potem jakis mezczyzna w szarym garniturze dostrzegl Jilly, ktora stala z Dylanem i Shepem na szczycie zachodniego rusztowania, i pokazal ja reszcie zgromadzonych. W jednej chwili gromada wiernych stanela z zadartymi glowami i wpatrywala sie w nia. Wszyscy zamilkli, zapewne w szoku, wiec w kosciele zapadla gleboka, prawdziwie grobowa cisza.
Gdy cisza przedluzala sie, nabrzmiewajac groza, Dylan wyjasnil Jilly:
– Oslupieli.
W tlumie na dole Jilly ujrzala mloda kobiete w mantyli. Byc moze te sama, ktora widziala na pustyni.
Zanim tlum zdazyl ochlonac i wpasc w panike, Dylan przemowil glosno, chcac uspokoic gosci:
– Sytuacja opanowana. Juz po wszystkim. Jestescie bezpieczni. – Wskazal na wbite miedzy lawki zwloki. – Na gorze
sa dwaj wspolnicy tego czlowieka, zostali rozbrojeni, ale potrzebuja pomocy lekarza. Niech ktos zadzwoni po pogotowie. Ruszylo sie tylko dwoje ludzi: kobieta w mantyli, ktora podeszla do swiecznika, zapalila swiece