tu dostal, i oplynac wieze dookola. W normalnych warunkach nie byloby z tym zadnego klopotu, teraz jednak nalezalo starannie rozwazac kazdy ruch, decydujac sie na wydatek energii dopiero po ustaleniu, ze jest on absolutnie niezbedny.

Z niezwykla ostroznoscia zaczal posuwac sie przez wibrujaca mgle. Blask reflektorow z lodzi oslepial do bolu. Nie przyszlo mu do glowy, ze wystarczy powiedziec kilka slow da mikrofonu, aby zmniejszyc oswietlenie do wygodnego dla siebie poziomu. Zamiast tego usilowal chowac sie w cien, szukajac go wsrod bezladnej plataniny zelastwa.

Dotarl do dzwigara i przywarl do niego na dluzsza chwile, usilujac sobie przypomniec, po co sie tu znalazl. Dopiero glos komandora Hensona, odzywajacy sie w uszach jak odlegle echo, przywolal go do rzeczywistosci. Powoli i bardzo starannie przytwierdzil cenna kostke do belki, a potem unosil sie w wodzie, podziwiajac swoje niezrozumiale dzielo, podczas gdy denerwujacy glos w uszach przemawial coraz to ostrzej. Pomyslal, ze moze go uciszyc, zdzierajac z twarzy maske wraz z irytujacym glosnikiem. Spodobal mu sie ten pomysl, ale okazalo sie, ze nie ma dosc sily, aby odpiac tasmy maski. No coz, szkoda; moze w takim razie glos ucichnie, jesli Franklin zrobi to, czego on zada.

Niestety zupelnie nie mial pojecia, jak wydostac sie z tego labiryntu, w ktorym, czul sie tak przytulnie. Swiatlo i halas utrudnialy skupienie mysli; ilekroc poplynal w jakas strone, wpadal na cos i musial zawracac. Draznilo go to, ale nie wywolywalo leku, gdyz bylo mu zupelnie dobrze tu, gdzie byl.

Jednak glos nie dawal mu chwili spokoju. Nie brzmial juz przyjaznie ani opiekunczo; Franklin mgliscie uswiadomil sobie, ze glos jest teraz wrecz niegrzeczny i rozkazuje mu w sposob, w jaki — nie pamietal dlaczego — nikt z nim nie rozmawia. Dawano mu wyrazne i szczegolowe polecenia, powtarzajac je wciaz na nowo z coraz wiekszym naciskiem, az wreszcie podporzadkowal im sie z niechecia. Byt zbyt zmeczony, aby odpowiedziec; poplakiwal tylko troche na mysl o tym, jak go traktuja. Nigdy w zyciu nie obrzucano go takimi wyzwiskami i w ogole rzadko kiedy zdarzalo mu sie slyszec taki plugawy jezyk, jakim teraz przemawiano do niego przez mikrofon. Ktoz u licha osmiela sie tak na niego wrzeszczec?

— Nie tedy, ty cholerny idioto! W lewo… w lewo! Bardzo dobrze… teraz troche do przodu… nie zatrzymuj sie tam! Chryste, znowu zasnal. Obudz sie, bo ci rozwale ten glupi leb! Grzeczny chlopiec… juz niedaleko… jeszcze kawalek…

I tak bez konca, a wszystko to przeplatane potwornymi wiazankami.

A potem nagle nie bylo juz poskrecanego zelastwa ze wszystkich stron. Plynal powoli przed siebie, ale nie trwalo to dlugo. Schwycily go niezbyt delikatne stalowe palce i uniosly w pulsujaca halasem ciemnosc.

Z daleka dobiegly go cztery przytlumione wybuchy i jakas czesc jego mozgu powiedziala mu, ze dwa z nich sa jego dzielem. Nie widzial tego, co rozegralo sie o sto stop ponizej, kiedy wybuchly zdalnie detonowane ladunki i wielka wieza zlamala sie na dwoje. Czesc opierajaca sie na lodzi byla jeszcze zbyt ciezka, aby plywaki z beczek mogly ja uniesc, wiec tylko kiwnela sie jak gigantyczna hustawka i zesliznela z lodzi na dno oceanu.

Uwolniona od ciezaru wielka lodz podwodna poplynela w gore ze wzrastajaca szybkoscia; Franklin poczul prad wody, kiedy go mijala, ale byl zbyt oszolomiony, zeby rozumiec, co to znaczy. Nadal z najwiekszym wysilkiem utrzymywal watly ognik swiadomosci; na glebokosci osmiuset stop zaczal nagle reagowac na brutalne pouczenia Hensona i ku jego wielkiej radosci zaczal mu odpowiadac pieknym za nadobne. Klal dziko na przestrzeni nastepnych stu stop i dopiero po ich przebyciu zdal sobie w pelni sprawe z tego, gdzie sie znajduje, i umilkl zawstydzony. Dopiero teraz zrozumial, ze jego wyprawa zakonczyla sie powodzeniem i ze ludzie, ktorych uratowal, sa juz znacznie blizej powierzchni niz on.

Franklin nie mogl scigac sie z nimi. Na glebokosci trzystu stop czekala na niego komora dekompresyjna, w ktorej poleci do Brisbane. W jej ciasnym wnetrzu mial spedzic osiemnascie nudnych godzin, w oczekiwaniu, az caly gaz zawarty w tkankach jego ciala zostanie wydalony. A kiedy wreszcie wyrwal sie z rak lekarzy, bylo juz za pozno, aby przechwycic tasme magnetofonowa, jaka obiegla cala sekcje. Byl bohaterem w oczach swiata, ale gdyby kiedykolwiek slawa uderzyla mu do glowy, wystarczylo przypomniec sobie, ze wszyscy jego podwladni wysluchali z radoscia, jak komandor Henson plynnie i ze znawstwem sztorcuje ich dyrektora.

XXV

Peter nie ogladajac sie za siebie wszedl po schodkach do statku, z ktorego za niecale pol godziny mial zobaczyc po raz pierwszy oddalajaca sie Ziemie. Franklin doskonale rozumial, dlaczego jego syn odwraca glowe: osiemnastoletni mezczyzni nie placza przy ludziach. Podobnie zreszta — powiedzial sobie surowo — jak wyzsi urzednicy w srednim wieku.

Anna nie miala takich zahamowan; mimo pocieszen Indry plakala na caly glos. Dopiero kiedy wlaz statku kosmicznego zostal hermetycznie zamkniety i wszystkie dzwieki zagluszyla syrena sygnalizujaca, ze do startu pozostalo pol godziny, Anna uspokoila sie nieco, pochlipujac juz tylko cicho.

Tlum widzow, przyjaciol, krewnych, przedstawicieli telewizji i Departamentu Kosmonautyki zaczal ustepowac przed ruchomymi barierami. Trzymajac zone i corke za rece Franklin pozwolil uniesc sie ludzkiej fali. Ilez nadziei i lekow, smutkow i radosci klebilo sie teraz NV jego sercu! Probowal przypomniec sobie swoje wrazenia z pierwszego startu; musiala to byc jedna z najpiekniejszych chwil w jego zyciu, ale wszelkie wspomnienia o niej zostaly zatarte przez trzydziesci lat pozniejszych doswiadczen.

Teraz Peter wstepowal na droge, ktora jego ojciec rozpoczynal pol zycia temu. Obys mial wiecej szczescia wsrod gwiazd niz ja, pomyslal Franklin. Zalowal, ze nie bedzie go w Port Lowell, kiedy Irena wyjdzie powitac chlopca, ktory moglby byc jej synem, i zastanawial sie, jak Roy i Rupert przyjma swego przyrodniego brata. Byl pewien, ze chlopcy uciesza sie z tego spotkania; Peter nie bedzie czul sie na Marsie tak samotny jak kiedys podchorazy Walter Franklin.

Minuty oczekiwania dluzyly sie w nieskonczonosc. Peter jest juz teraz na pewno tak pochloniety dziwnym i podniecajacym otoczeniem, ktore stanie sie jego domem przez najblizszy tydzien, ze zapomnial o bolu rozlaki. Trudno go winic za to, ze jego oczy zwrocone sa w przyszlosc, ku nowemu zyciu, ktore odkrywalo przed nim nie znane horyzonty.

A co z jego wlasnym zyciem? — zadal sobie pytanie Franklin. Czy teraz, kiedy wyprawil z domu syna, moze uznac, ze bylo ono udane? Stwierdzil, ze jest mu bardzo trudno dac obiektywna odpowiedz na to pytanie. Tak wiele z jego przedsiewziec zakonczylo sie niepowodzeniem, a nawet kleska. Wiedzial juz, ze nie bedzie dalej awansowal w sluzbie panstwowej; coz z tego, ze byl bohaterem, skoro narazil sie zbyt wielu ludziom wowczas, kiedy to niespodziewanie nawet dla samego siebie, stal sie sojusznikiem Maha Thero. W kazdym razie nie mial nadziei — ani ochoty — na awans w ciagu pieciu czy dziesieciu lat, jakie beda potrzebne na calkowita reorganizacje Sekcji Wielorybow. Powtarzano mu niejednokrotnie, ze sam powinien wypic to piwo, ktorego pomogl nawarzyc.

Jednej rzeczy nigdy sie nie dowie. Czy mialby odwage bronic swoich nowych przekonan, gdyby los nie uczynil go ulubiencem publicznosci i nie obdarzyl czyms jeszcze cenniejszym, bo mniej kaprysnym — przyjaznia senatora Chamberlaina? Latwo jest wystapic w roli swiadka i wylozyc publicznie swoje poglady, kiedy sie jest — chocby na krotko — bozyszczem swiatowej opinii publicznej. Jego przelozeni mogli zloscic sie i zzymac, ale musieli zniesc jego zdrade, robiac dobra mine do zlej gry. Chwilami niemal zalowal, ze ta przypadkowa slawa wybawila go z opresji. Czy rzeczywiscie jego wystapienie przewazylo szale? Podejrzewal, ze tak. Glosy w referendum byly podzielone i kto wie, czy bez jego pomocy Maha Thero moglby odniesc zwyciestwo.

Jego rozmyslania przerwaly trzy ostre ryki syreny. W ciszy, ktora tak zadziwiala ludzi pamietajacych, jeszcze czasy pojazdow rakietowych, olbrzymi statek jakby pozbyl sie setek tysiecy ton swego ciezaru i wzniosl sie w gore. Na wysokosci pol mili przestawil sie calkowicie na wlasne pole grawitacyjne, uniezalezniajac sie bez reszty od ziemskich pojec „gory” i „dolu”. Skierowal dziob ku zenitowi i zastygl na moment w powietrzu jak metalowy obelisk cudem zawieszony wsrod chmur. Potem, nadal wsrod budzacej groze ciszy, rozciagnal sie w linie i… niebo bylo puste.

Napiecie spadlo. Tu i owdzie slyszalo sie jeszcze tlumiony szloch, ale przewazaly zarty i smiechy, moze nieco zbyt glosne, aby uznac je za naturalne. Franklin objal Indre i Anne i poprowadzil je do wyjscia.

Chetnie przekazywal synowi bezbrzezny ocean kosmosu. Jemu wystarczaly morza Ziemi. Tutaj mieszkali jego podopieczni, od zywej gory Lewiatana do nowo narodzonego delfina, ktory nie nauczyl sie jeszcze ssac pod woda.

Вы читаете Kowboje oceanu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату