– To sie wydarzylo w czasie odlowu malpy – wyjasnil Kevin. – Trzeba podejsc dostatecznie blisko, aby trafic nabojem usypiajacym. Poza tym to byl juz czwarty odlow.
– My musimy jedynie przeprowadzic obserwacje – stwierdzila Melanie.
– No dobra, jak sie tam dostaniemy? – spytala Candace.
– Samochodem. Tak dostaja sie na wyspe inni, musi wiec byc jakis most – uznala Melanie.
– Rownolegle do wybrzeza biegnie droga na wschod – poinformowal Kevin. – Prowadzi do wioski tubylcow, nastepnie zmienia sie w lesny dukt. Tamtedy dojechalem na wyspe, kiedy ogladalismy ja jeszcze przed rozpoczeciem realizacji programu. Na dlugosci okolo trzydziestu kilku metrow wyspe od stalego ladu oddziela waski, okolo dziesieciometrowy kanal. Pomiedzy dwoma mahoniami rozwieszono most na stalowych linach.
– Moze uda nam sie poogladac zwierzeta bez przechodzenia na druga strone – wyrazila nadzieje Candace. – Sprobujmy.
– Kobiety, wy sie niczego nie boicie – stwierdzil Kevin.
– Prawie niczego – sprostowala Melanie. – Ale nie widze zadnego problemu w podjechaniu tam i ocenieniu sytuacji. Jesli bedziemy wiedzieli, z czym mamy do czynienia, latwiej przyjdzie nam zdecydowac, co chcemy osiagnac.
– Kiedy chcecie jechac? – zapytal Kevin.
– Proponowalabym teraz – odparla Melanie i spojrzala na zegarek. – Nie bedzie lepszego momentu. Dziewiecdziesiat procent mieszkancow miasta spedza czas w barze nad brzegiem, kapie sie albo wyciska siodme poty w centrum sportowym.
Kevin westchnal, opuscil rece w gescie kapitulacji i zapytal:
– Czyj samochod powinnismy wziac?
Melanie odpowiedziala bez wahania:
– Twoj. Moj nawet nie ma napedu na cztery kola.
Kiedy schodzili ze schodow, a potem w piekacym sloncu przechodzili przez parking, Kevina nie opuszczalo przeczucie, ze popelniaja blad. Jednak wobec zdecydowania kobiet poczul sie bezsilny i zrezygnowal ze zglaszania swych obiekcji.
Opuszczajac miasto wschodnia droga, mineli centrum sportowe z kortami tenisowymi zatloczonymi chetnymi do gry. Wobec upalu i niesamowitej wilgotnosci powietrza, gracze wygladali, jakby dopiero co wyszli z basenu, w ktorym zanurzyli sie, nie zdejmujac sportowych strojow.
Kevin prowadzil. Obok kierowcy siedziala Melanie, a z tylu Candace. Temperatura spadla teraz do okolo dwudziestu szesciu stopni, wiec pootwierali wszystkie okna w samochodzie. Slonce wisialo nisko na zachodzie, dokladnie za nimi, to chowajac sie, to wynurzajac zza chmur plynacych nad horyzontem.
Tuz za boiskiem pilkarskim rosliny niemal zamknely sie nad droga. Z glebokiego cienia od czasu do czasu wyskakiwaly w niebo wielobarwne ptaki. Potezne owady rozbijaly sie o przednia szybe samochodu niczym miniaturowi kamikadze.
Candace, ktora nigdy nie wyjezdzala z miasta ta droga, odezwala sie pierwsza:
– Dzungla wyglada na bardzo gesta.
– Nawet nie masz pojecia jak bardzo. – Kevin zaraz po przyjezdzie probowal pare razy pojsc na spacer w glab lasu, lecz pnacza i zarosla rosly tak gesto, ze bez maczety nie byl w stanie posuwac sie przed siebie.
– Tak sobie mysle o tych agresywnych zachowaniach – wtracila Melanie. – Pasywnosc jest ta zaleta bonobo, ktora pozwala w ich spolecznosci utrzymywac matriarchat. Poniewaz zamowienia obejmowaly najczesciej osobniki meskie, nasz program opiera sie glownie na meskiej populacji. To musi powodowac mnostwo zatargow o nieliczne samice.
– Sluszna uwaga – zgodzil sie Kevin. Zastanawial sie, dlaczego Bertram o tym nie pomyslal.
– To brzmi jak opowiadanie o moim ulubionym zakatku na ziemi – zazartowala Candace. – Moze w nastepne wakacje powinnam zrezygnowac z Klubu Medyka i przyjechac na Isla Francesca.
Melanie rozesmiala sie.
– Wobec tego wpadniemy tu razem.
Po drodze mineli wielu Gwinejczykow wracajacych z pracy w Cogo do wioski. Wiekszosc kobiet dzwigala na glowach dzbanki i paczki. Mezczyzni najczesciej szli z pustymi rekoma.
– To dziwna kultura – skomentowala obrazek Melanie. – Kobiety wykonuja lwia czesc pracy, uprawiaja poletka, nosza wode, wychowuja dzieci, gotuja pozywienie, dbaja o dom.
– To co robia mezczyzni? – zapytala Candace.
– Siadaja w kupie i prowadza dyskusje filozoficzne – odparla Melanie.
Nagle do rozmowy wtracil sie Kevin.
– Mam pomysl. Az dziwne, ze wczesniej na to nie wpadlem. Moze najpierw powinnismy porozmawiac z Pigmejem, ktory nosi na wyspe pozywienie i posluchac, co on ma do powiedzenia.
– Dla mnie brzmi to dosc rozsadnie – zgodzila sie Melanie. – Wiesz, jak sie nazywa?
– Alphonse Kimba.
Gdy dotarli do wioski, zatrzymali sie przed pelnym ludzi glownym sklepem i wysiedli. Kevin wszedl do srodka zapytac o Pigmeja.
– To miejsce jest niemal zbyt czarujace – zauwazyla Candace. – Wyglada po afrykansku, ale jakby na modle tego, co mozna zobaczyc w Disneylandzie.
Wioske wybudowalo GenSys z pomoca Ministerstwa Administracji. Domy byly okragle, z cegiel z wypalonego na sloncu mulu i pomalowane na bialo. Dachy zrobiono z trzciny, a ogrodzenia przydomowe dla zwierzat z trzcinowych mat przywiazanych do drewnianych pali. Zabudowa wydawala sie tradycyjna, ale wszystko bylo nowe, bez jednej plamki. We wsi byla takze elektrycznosc i biezaca woda. Cala siec, zarowno energetyczna, jak i wodociagowa, poprowadzono pod ziemia. Kevin wrocil szybko.
– Nie ma problemu. Mieszka niedaleko. Mozemy isc pieszo. Wioska tetnila zyciem. Wszedzie krecilo sie wiele osob, mezczyzn, kobiety i dzieci. Wlasnie rozpalano tradycyjne ogniska do gotowania. Wszyscy krzatali sie radosnie, z usmiechem, cieszac sie, ze wreszcie minela nieprzyjemna pora deszczowa. Alphonse Kimba mial okolo stu piecdziesieciu centymetrow wzrostu i skore czarna jak onyks. Jego szeroka, plaska twarz zdobil nie schodzacy z ust usmiech, ktorym przywital niespodziewanych gosci. Probowal przedstawic swoja zone i dzieci, ale wszyscy natychmiast znikneli w cieniu.
Alphonse zaprosil gosci, aby usiedli na trzcinowych matach. Sam zas podal cztery szklanki i wlal do nich spore porcje przezroczystego plynu ze starej, zielonej butelki pierwotnie zawierajacej olej silnikowy.
Cala trojka niezwykle ostroznie i z obawami sprobowala plynu. Nie chcieli wydac sie niegrzeczni, ale tez nie mieli ochoty na picie czegokolwiek.
– Alkohol? – zapytal Kevin.
– O tak! – przytaknal Alphonse. Usmiechnal sie jeszcze szerzej. – To lotoko z kukurydzy. Bardzo dobre! Przywiozlem je z mojego domu w Lomako. – Siorbnal z wielkim ukontentowaniem. Inaczej niz u wiekszosci mieszkancow Gwinei Rownikowej, angielski Alphonse'a zabarwiony byl francuskim akcentem, nie hiszpanskim. Byl czlonkiem ludu Mongandu z Zairu. Przybyl do Strefy z pierwszym transportem bonobo.
Skoro napoj zawieral alkohol, ktory prawdopodobnie zabil wszystkie mikroorganizmy, goscie nieco smielej skorzystali z poczestunku. Wszystkim wykrzywilo twarze, mimo ze bardzo sie starali opanowac. Trunek byl niezwykle mocny.
Kevin wyjasnil, ze przyszli zapytac go o bonobo mieszkajace na wyspie. Oczywiscie nie wspomnial o swych obawach, ze niektore z nich moga byc istotami czlowiekowatymi. Zapytal tylko, czy Alphonse sadzi, ze zachowuja sie tak samo jak bonobo w jego prowincji w Zairze.
– One wszystkie sa bardzo mlode. Dlatego zachowuja sie dziko i inaczej.
– Czesto chodzisz na wyspe?
– Nie, to zabronione. Tylko kiedy je odlawiamy albo przenosimy tam, ale wtedy zawsze z doktorem Edwardsem.
– Jak dostarczasz dodatkowe jedzenie na wyspe? – spytala Melanie.
– Jest mala tratwa na linie. Przeciagam ja na wyspe, a potem z powrotem.
– Czy bonobo sa bardzo agresywne, kiedy dostaja jedzenie, czy dziela sie nim? – pytala dalej Melanie.
– Bardzo agresywne. Walcza jak szalone. Szczegolnie o owoce. Raz widzialem, jak jedna malpa zabila inna.
– Dlaczego? – zaciekawil sie Kevin.