Lekko sie poruszyl, a kilka odlamkow tynku ukruszylo sie i wpadlo do zlewozmywaka.
Jack wykrecil sie jak akrobata i oparl prawa stope o brzeg nieszczesnego urzadzenia. Naparl na nie od dolu. W tej samej chwili samochod zatrzymal sie przed domem. Uslyszal, ze zlewozmywak puszcza. W mgnieniu oka obie stopy pchaly jego krawedz. Z cala moca, jaka dysponowal, naparl na zlew.
Z trzaskiem i zgrzytem zlewozmywak odsunal sie od sciany. Kawalek tynku spadl na twarz Jacka. Ciagle jednak trzymal sie na rurze. Raz jeszcze odepchnal go nogami do przodu, na kuchnie. Miedziana rurka doprowadzajaca wode pekla i woda zaczela oblewac Jacka. Rura odprowadzajaca, do ktorej byl przykuty, nie drgnela, poki nie peklo olowiane laczenie. Nagle mosiezna rura wysunela sie z zeliwa i zlewozmywak, robiac niewyobrazalny halas, runal na krzeslo, lamiac je doszczetnie i spadl z hukiem na podloge.
Jack byl zlany woda, ale wolny! Zerwal sie na nogi, gdy uslyszal ciezkie kroki na ganku przed domem. Wiedzial, ze drzwi nie sa zamkniete i ze Black Kings za sekunde znajda sie w srodku. Nie mial watpliwosci, ze slyszeli halas.
Nie majac czasu na szukanie rewolweru, rzucil sie do tylnych drzwi. W szalonym zdenerwowaniu ledwie poradzil sobie z zasuwa, pchnal drzwi i znalazl sie na zewnatrz. Impet, z jakim wypadl z domu, rzucil go na mokra od rosy trawe.
Zgiety wpol, z ciagle skutymi rekoma gnal przed siebie tak szybko, jak potrafil. Zobaczyl staw. W nocy, kiedy zajechali na farme, zdawalo mu sie, ze to pole. Na lewo od stawu stala stodola i w jej strone ruszyl. Byla jego jedyna szansa. Otaczajacy farme las byl rzadki, a drzewa pozbawione lisci.
Z walacym sercem dopadl wrot stodoly. Na szczescie nie byly zamkniete. Otworzyly sie z jekiem. Wslizgnal sie do srodka i zamknal je za soba.
Wewnatrz bylo ciemno, wilgotno, odpychajaco. Odrobina swiatla wpadala przez jedyne, wychodzace na zachod okno. W polmroku majaczyly resztki zardzewialego traktora.
W kompletnej panice zaczal szukac po omacku miejsca do ukrycia sie. Oczy przyzwyczajaly sie do ciemnosci. Trafil na kilka boksow przeznaczonych dla zwierzat, ale nie bylo sposobu, by sie w nich ukryc. Gorna polka w stodole pozbawiona siana tez nie dawala schronienia.
Patrzyl czujnie na drewniana podloge, w nadziei, ze znajdzie zejscie do schowka pod stodola. Bezskutecznie. Z tylu znajdowalo sie male pomieszczenie na narzedzia ogrodnicze, jednak tam rowniez nie bylo sie gdzie schowac. Juz mial zamiar poddac sie, gdy zauwazyl drewniana skrzynie wielkosci trumny. Doskoczyl do niej i uniosl wieko. Wewnatrz smierdzialy niemilosiernie worki po nawozach.
Jack zastygl w bezruchu. Uslyszal z zewnatrz meski glos.
– Tak, czlowieku, gdzies tu. Slady na trawie sa wyrazne.
Nie majac wyboru, wyrzucil worki, wsunal sie do skrzyni i przymknal wieko. Choc drzal ze strachu i przejmujacego zimna, spocil sie. Lapal powietrze krotkimi, plytkimi oddechami. Staral sie byc cicho. Jezeli kryjowka miala sie sprawdzic, musial byc cicho.
Drzwi do stodoly otworzyly sie ze znanym mu juz charakterystycznym zgrzytem. Uslyszal glosy. Na drewnianej podlodze zaskrzypialy kroki. Doszedl go loskot przewroconego przedmiotu i przeklenstwa. I znowu jakis trzask.
– Odbezpieczyles pistolet? – zapytal jakis ochryply glos.
– Myslisz, ze zglupialem? – odparl inny.
Jack uslyszal zblizajace sie kroki. Wstrzymal oddech, staral sie nie drzec i sila powstrzymywal kaszel. Cisza. Kroki oddalily sie. Jack pozwolil sobie wypuscic powietrze.
– Ktos tam jest! Na pewno! – powiedzial glos.
– Zamknij sie i obserwuj – nakazal drugi.
Bez ostrzezenia wieko skrzyni odlecialo. Stalo sie to tak niespodziewanie, ze Jack byl kompletnie zdezorientowany. Wydal niekontrolowany, stlumiony okrzyk. Czarny mezczyzna zrobil to samo i natychmiast zatrzasnal wieko skrzyni. Po sekundzie znowu je otwarto. W wolnej rece mezczyzny Jack dostrzegl pistolet automatyczny. Na glowie mial dziergany na drutach beret.
Jack i czarny chlopak przez moment patrzyli sobie prosto w oczy, wreszcie napastnik zawolal do swojego partnera.
– Doktor jest w pudelku. Caly.
Jack bal sie poruszyc. Slyszal zblizajace sie kroki. Byl przygotowany na triumfujacy usmiech Twina. Oczekiwania nie ziscily sie jednak. Kiedy spojrzal w gore, nie ujrzal twarzy Twina. Spogladal na niego Warren.
– Cholera, doktorze. Wygladasz, jakbys sam jeden wygral wojne w Wietnamie – zaczal Warren.
Jack przelknal sline. Spojrzal na drugiego z mezczyzn i dopiero teraz rozpoznal w nim jednego z graczy z boiska. Znow patrzyl na Warrena. Byl zaskoczony, bal sie, ze to halucynacje.
– Dalej, doktorze – powiedzial Warren, wyciagajac do Jacka reke. – Wylaz z tej skrzynki, to zobaczymy, czy reszta jest w rownie kiepskim stanie jak geba.
Jack pozwolil sobie pomoc w wyjsciu z ukrycia. Stanal na podlodze. Byl caly mokry.
– Reszta wyglada na sprawna. Ale nie pachniesz ladnie. Obraczki tez trzeba bedzie zdjac.
– Skad sie tu wzieliscie? – zdolal wreszcie wykrztusic z siebie Jack.
– Przyjechalismy samochodem. A ty myslales, ze jak? Metrem?
– Ale spodziewalem sie Black Kings. Faceta imieniem Twin.
– Przepraszam, ze cie rozczarowalismy. Niestety, musze ci wystarczyc ja – odpowiedzial Warren.
– Nie rozumiem.
– Twin zawarl ze mna uklad. Umowilismy sie, ze nie bedziemy wiecej do siebie strzelac. Czescia umowy bylo zostawienie ciebie w spokoju. Wczoraj zadzwonil do mnie i powiedzial, ze cie maja i ze jak chce uratowac twoj tylek, to swoj musze zaladowac do wozu i ruszyc w gory. No i jestesmy, kawaleria przybyla.
– Dobry Boze! – zawolal Jack, krecac z niedowierzaniem glowa. Mimo wszystko to bylo nieprzyjemne uczucie dowiedziec sie, jak bardzo los czlowieka czasami lezy w cudzych rekach.
– Tamci ludzie w domu nie wygladaja zdrowo – zauwazyl Warren. – A smierdza gorzej niz ty. Co im zaszkodzilo?
– Grypa.
– Bez jaj! Tu tez? Slyszalem cos o grypie w ostatnich wiadomosciach. Podobno wielu ludzi w miescie trabi o tym.
– I maja racje. Najlepiej zrobisz, jak opowiesz mi, co slyszales.
Epilog
Czwartek, godzina 19.45, 25 kwietnia 1996 roku
Nowy Jork
Grali do jedenastu. W tej chwili byl remis, po dziesiec. Wedlug zasad zwyciestwo zaliczano przewaga dwoch punktow, wiec przewaga jednego punktu nie konczyla gry i trzeba bylo zdobyc kolejny. Jack myslal o tym, gdy kozlowal w strone kosza przeciwnikow. Kryty byl bezlitosnie przez agresywnie grajacego Flasha, ktory byl szybszy od niego. Mecz byl zawziety. Gracze czekajacy przy linii bocznej na swoja kolej zamiast jak zwykle w milczeniu przygladac sie grze, ostro dopingowali przeciwnikow Jacka. Zmiana w zachowaniu spowodowana zostala nieprzerwanym pasmem zwyciestw druzyny Jacka. Tworzyli ja poza nim Warren i Spit.
Normalnie Jack nie rozgrywal pilki, to byla robota Warrena. Ku zmartwieniu Jacka po poprzednim rozegraniu, kiedy Flash wszedl na kosz i zdobyl punkt warty remis, pilka z kosza wpadla wlasnie w rece Jacka. Wprowadzil ja wiec do gry tak szybko, jak mozna bylo, podajac do Spita, ktory natychmiast oddal ja z powrotem.
Gdy podciagnal pilke na wysokosc pola rzutow osobistych, Warren zamarkowal odejscie w bok i natychmiast ruszyl pod kosz. Jack dostrzegl manewr katem oka i wyrzucil ramiona w strone Warrena. Flash, spodziewajac sie podania, blyskawicznie cofnal sie o krok, aby przejac pilke. Jack jednak nie wypuscil jej z rak. Nagle czujac nieco luzu, zmienil zdanie i zamiast podawac do Warrena, wykonal typowy dla siebie rzut z dystansu. Nieszczesliwie pilka trafila w tyl obreczy i wpadla nie do kosza, lecz w czekajace juz na nia rece Flasha.
Akcja ku radosci widzow przeniosla sie pod drugi kosz.