dokladnie pasuje.
– Wiedzialem, ze to cie zainteresuje.
– To bardziej niz interesujace – odparl Dick. – To moze okazac sie zyciowa szansa. Potrzebuje pile.
Z twarzy Rona odplynela cala krew.
– Pile? – powtorzyl z przerazeniem. – Zartujesz sobie. Musisz zartowac.
– Sadzisz, ze przepuszcze taka okazje? Niedoczekanie twoje. Potrzebuje nieco tkanki plucnej.
– Jezu Chryste! – stlumionym glosem zawolal Ron. – Lepiej, jesli jeszcze raz obiecasz, ze nigdy nikomu nie powiesz!
– Juz raz obiecalem – odpowiedzial Dick, wyraznie poirytowany zachowaniem Rona. – Jezeli znajde to, czego sie spodziewam, zachowam do mojej kolekcji. Nie martw sie. Nikt sie nie dowie.
Ron pokrecil glowa.
– Czasami zdaje mi sie, ze jestes nie z tej ziemi.
– Szkoda czasu, idziemy po pilke – odpowiedzial Dick. Oddal Ronowi latarke i ruszyl do wyjscia.
Godzina 18.40, Chicago, lotnisko O'Hara
Marilyn Stapleton pomyslala o ostatnich dwunastu latach zycia meza i poczula lzy w oczach. Wiedziala, ze gwaltowne zmiany, ktore spotkaly ich rodzine, najmocniej uderzyly w Johna, jednak przeciez musiala jeszcze myslec o dzieciach. Spojrzala na dwie dziewczynki siedzace w poczekalni i nerwowo przygladajace sie mamie. Czuly, ze ich zycie znajduje sie na krawedzi. John chcial, aby przeprowadzily sie do Chicago, gdzie rozpoczal specjalizacje z patologii.
Marilyn przeniosla wzrok na twarz meza. Zmienil sie przez te ostatnie kilkanascie lat. Ufny, powsciagliwy mezczyzna, ktorego poslubila, zamienil sie w zgorzknialego i niepewnego czlowieka. Zrzucil dwadziescia piec funtow, niegdys rumiane, pelne policzki zapadly sie, sprawiajac, ze wygladal na wychudzonego, zmizerowanego, dopasowanego do nowej osobowosci.
Marilyn pokrecila glowa. Z trudem przywolywala wspomnienia sprzed dwoch lat, kiedy tworzyli wizerunek idealnej, odnoszacej sukcesy rodziny z przedmiescia, on – rozkwitajaca praktyka okulistyczna, ona – pewna pozycja na wydziale literatury angielskiej Uniwersytetu Illinois.
Ale wtedy wlasnie na horyzoncie pojawil sie wielki koncern medyczny AmeriCare i przewalajac sie przez Champaign w Illinois, jak wczesniej przez niezliczone inne miasta, pozeral przychodnie i szpitale z oszalamiajaca predkoscia. John probowal sie utrzymac, lecz koniec koncow utracil pacjentow. Mial dwa wyjscia: poddac sie albo czmychnac stad. No i czmychnal. Najpierw rozgladal sie za inna posada dla okulisty, jednak szybko okazalo sie, ze na rynku jest wiecej okulistow niz miejsc pracy i ze nie pozostaje mu nic innego, tylko podjac prace dla AmeriCare, ewentualnie jakiejs podobnej organizacji. Wtedy postanowil uciec jeszcze dalej, w nowa specjalizacje.
– Mysle, ze spodoba ci sie zycie w Chicago – powiedzial z nadzieja w glosie. – Tak bardzo tesknie za wami wszystkimi. Westchnela.
– My tez tesknimy za toba. Ale nie w tym rzecz. Jesli zrezygnuje z pracy na uniwersytecie, dziewczynki beda musialy pojsc do zatloczonej publicznej szkoly w centrum miasta. Twoje wynagrodzenie na stazu nie pozwoli na wiecej.
Z charakterystycznym trzaskiem wlaczyly sie megafony, z ktorych po raz ostatni wezwano pasazerow do Champaigne do zajecia miejsc w samolocie.
– Musimy juz isc – powiedziala Marilyn. – Spoznimy sie na lot.
John skinal ze zrozumieniem i otarl lze.
– Wiem. Obiecaj, ze to przemyslisz.
– Oczywiscie. Pomysle – niemalze warknela. Opamietala sie. Westchnela raz jeszcze. Nie chciala, aby wiedzial, ze jest zagniewana. – Tylko o tym ostatnio mysle – dodala lagodnie.
Uniosla rece i zarzucila je mezowi na szyje. Objal ja i gwaltownie i mocno przytulil.
– Uwazaj – jeknela – polamiesz mi zebra.
– Kocham cie – odpowiedzial stlumionym glosem. Wtulil twarz w zaglebienie jej ramienia.
Szczerze odwzajemniwszy uscisk, Marilyn zawolala dziewczynki i razem skierowaly sie do wyjscia. Kontrolerowi przy drzwiach pokazala przepustki na poklad, przepchnela przed soba corki i poszla rekawem do samolotu. Idac, machala jeszcze do Johna przygladajacego sie przez szybe z poczekalni. Gdy wchodzili na poklad, machnela raz jeszcze. To mial byc ostatni gest pozegnania.
– Czy bedziemy musieli sie przeprowadzic? – jeknela pytajaco Lydia. Miala dziesiec lat i chodzila do piatej klasy.
– Ja sie nie przeprowadzam – odezwala sie Tamara. Miala jedenascie lat i silna wole. – Przeprowadze sie do Connie. Powiedziala, ze moge z nia zamieszkac.
– I jestem pewna, ze przedyskutowalas to z jej mama -wtracila sie sarkastycznie Marilyn.
Walczyla ze soba z calych sil, aby dziewczynki nie widzialy lez w jej oczach. Pozwolila, aby pierwsze wsiadly do malego samolotu smiglowego. Skierowala je na wyznaczone fotele i stoczyla klotnie na temat, kto ma siedziec oddzielnie. Fotele ustawione byly bowiem po dwa.
Corkom, ktore usilnie domagaly sie wyjasnien, wytlumaczyla, jaka, ogolnie rzecz biorac, czeka ich przyszlosc. Prawde powiedziawszy, nie wiedziala, co bedzie najlepsze dla rodziny. Samolot zapuszczal silniki z takim warkotem, ze dalsza rozmowa stawala sie niemozliwa. Gdy maszyna opuscila terminal i kolowala na pas startowy, Marilyn przycisnela nos do okna. Zastanawiala sie, skad wezmie dosc sily na podjecie decyzji.
Na poludniowym zachodzie blysnal piorun i wyrwal Marilyn z zadumy. Przypomnial jej, jak bardzo nie lubila lotow takimi samolotami. Nie miala tego samego poczucia bezpieczenstwa w malych samolotach co w duzych, obslugujacych stale linie miedzy duzymi miastami. W nie uswiadomionym odruchu zacisnela mocniej pas i sprawdzila zabezpieczenie dziewczynek.
Gdy samolot odrywal sie od ziemi, z taka sila zacisnela dlonie na oparciach fotela, jakby byla przekonana, ze w ten sposob pomoze jej bezpiecznie wzleciec w powietrze. Dopiero kiedy ziemia wyraznie oddalila sie od nich, Marilyn zdala sobie sprawe, ze wstrzymala oddech.
– Jak dlugo tata zamierza mieszkac w Chicago?! – zawolala Lydia z fotela po drugiej stronie przejscia.
– Piec lat – odpowiedziala mama. – Az skonczy swoj staz.
– Mowilam ci! – wrzasnela Lydia do Tamary. – Do tego czasu bedziemy stare.
Nagly wstrzas wywolal kolejny smiertelny uscisk dloni Marilyn na oparciach fotela. Rozgladnela sie po kabinie. Fakt, ze nikt nie panikowal, byl pewnym pocieszeniem. Zerknela przez okno. Samolot calkowicie pochlonely chmury. Kolejna blyskawica przerazajaco rozswietlila powietrze.
Lecieli na poludnie. Turbulencje wzrastaly z czestotliwoscia odpowiednia do coraz czestszych blyskawic. Zwiezla zapowiedz pilota, iz sprobuje znalezc spokojniejszy tunel powietrza na innej wysokosci, nieco oslabily rosnacy w Marilyn strach. Pragnela miec juz za soba ten lot.
Pierwszym sygnalem prawdziwego nieszczescia bylo dziwne swiatlo, ktore wypelnilo samolot, a zaraz potem potezny wstrzas i wibracja. Kilku z pasazerow wydalo na wpol stlumione okrzyki, co do reszty zmrozilo Marilyn. Instynktownie siegnela w strone Tamary i przytulila ja mocno do siebie.
Wibracja stawala sie coraz silniejsza, gdy samolot z olbrzymim wysilkiem skrecal w prawo. W tym samym momencie ryk silnika przeszedl w ogluszajacy skowyt. Czujac, ze zostala wtloczona w fotel i calkowicie stracila orientacje w przestrzeni, Marilyn wyjrzala przez okno. W pierwszej chwili nie widziala nic procz chmur. Wtedy spojrzala do przodu i serce podeszlo jej do gardla. Ziemia biegla ku nim jak na zlamanie karku! Lecieli prosto ku niej…
Godzina 22.40, Nowy Jork, Manhattan General Hospital
Teresa Hagen probowala przelykac, lecz sprawialo jej to trudnosci, usta miala suche jak pieprz. Kilka minut wczesniej otworzyla oczy i przez chwile byla calkiem zdezorientowana. Kiedy zrozumiala, ze lezy na sali pooperacyjnej, wszystko wrocilo w jednym blysku.
Problem pojawil sie bez ostrzezenia poprzedniego wieczoru, kiedy wraz z Matthew wybrali sie na obiad. Nie czula zadnego bolu. Pierwsze zaniepokoilo ja uczucie wilgoci na wewnetrznej stronie uda. W toalecie z przerazeniem stwierdzila, ze krwawi. I nie bylo to kilka krwawych plamek. To byl regularny krwotok. Od pieciu miesiecy byla w ciazy i przeczuwala, ze to moze zakonczyc sie nieszczesciem.