– Swietnie – uznal Calvin. – To mamy to z glowy. Gdzie jest Paul Plodgett i ten postrzelony z World Trade Center?
– Szosty stol – poinformowala szefa Laurie.
Calvin zakolysal sie ciezko i odszedl do wskazanego stolu. Przez moment wszyscy patrzyli za nim. Cisze przerwala Laurie.
– Dlaczego probowales go prowokowac? Nie rozumiem. Sam sobie utrudniasz zycie.
– Nic na to nie poradze. Ale przeciez to on mnie prowokowal!
– Tak, ale on jest zastepca szefa i to jego swiete prawo -wtracil Chet. – A poza tym to ty nakreciles cala te historie z dzuma. Bez watpienia nie znalazlaby sie na pierwszym miejscu mojej listy.
– Jestes pewny? – zapytal Jack. – Spojrz na jego czarne palce u dloni i stop. Przypomnij sobie, ze w czternastym wieku nazywano to czarna smiercia.
– Wiele chorob wywoluje podobne stany zakrzepowe – stwierdzil Chet.
– Prawda – przyznal Jack. – Dlatego omal nie powiedzialem tularemia.
– Wiec dlaczego nie powiedziales? – zdziwiona zapytala Laurie. Wedlug niej tularemia byla rownie nieprawdopodobna.
– Pomyslalem, ze dzuma brzmi lepiej. Bardziej dramatycznie.
– Nigdy nie wiem, kiedy jestes powazny – przyznala zbita z tropu Laurie.
– A to dopiero, ja czuje dokladnie to samo.
Zdezorientowana Laurie pokrecila tylko glowa. Czasami trudno bylo powaznie rozmawiac z Jackiem.
– Niewazne – odezwala sie. – Skonczyles z Nodelmanem? Jezeli tak, mam dla ciebie inna sprawe.
– Jeszcze nie zbadalem mozgu – stwierdzil Jack.
– Wiec zbadaj – powiedziala i odeszla do trzeciego stolu, by dokonczyc swoja prace.
Rozdzial 2
Sroda, godzina 9.45, 20 marca 1996 roku
Nowy Jork
Teresa Hagen zatrzymala sie nagle i spojrzala na zamkniete drzwi do,,chaty', jak nazywano glowny pokoj konferencyjny. Nazwano go tak dlatego, ze jego wnetrze bylo wierna kopia chaty Taylora Heatha, zbudowanej w dzikich ostepach polnocnego New Hampshire nad jeziorem Squam. Taylor Heath byl dyrektorem wykonawczym swietnej, dynamicznej firmy reklamowej Willow i Heath, ktora zamierzala przewietrzyc zatechla atmosfere wielkiego swiata reklam.
Gdy upewnila sie, ze nie jest obserwowana, zblizyla sie do drzwi i przylozyla do nich ucho. Uslyszala glosy.
Z bijacym mocno sercem pobiegla korytarzem do swojego biura. Taka juz byla – niewiele wystarczalo, aby wpadla w poploch. Posiedziala w pokoju piec minut, ale serce nadal lomotalo z podniecenia. Nie podobalo jej sie, ze w 'chacie' trwa spotkanie, o ktorym nic nie wie. Osoba na jej stanowisku, a byla przeciez dyrektorem dzialu reklamy, musi wiedziec, co sie dookola dzieje. Tak czula.
Klopot polegal zas na tym, ze dzialo sie wyjatkowo duzo. Taylor Heath zaszokowal wszystkich, oswiadczajac w zeszlym miesiacu, ze rezygnuje ze swojego stanowiska i desygnowal na nie Briana Wilsona, dotychczasowego prezesa. A to stawialo wielki znak zapytania w kwestii nastepstwa po Wilsonie. Teresa miala szanse na awans. To nie ulegalo watpliwosci. Ale takze Robert Barker, dyrektor dzialu finansowego. A oprocz nich, co bylo najbardziej niepokojace, Taylor mogl przeciez sprowadzic kogos z zewnatrz.
Teresa zdjela plaszcz i powiesila w szafie. Jej sekretarka, Marsha Devons, rozmawiala przez telefon z drugiego pokoju, Teresa rzucila sie wiec do swojego biurka w poszukiwaniu jakiejs notatki, czegokolwiek, chocby sugestii, ktora poszerzylaby jej wiedze. Nie znalazla jednak niczego poza stosem kartek z chaotycznie zanotowanymi informacjami.
– W 'chacie' jest narada – zawolala Marsha, odlozywszy sluchawke.
Stanela w drzwiach. Byla mala kobieta o kruczoczarnych wlosach. Teresa cenila ja za inteligencje, kompetencje i intuicje, czyli za to, czego brakowalo czterem poprzednim sekretarkom. Teresa postepowala ze swoimi podwladnymi bez skrupulow, oczekiwala od nich zaangazowania i osiagniec rownych wlasnym.
– Dlaczego nie zadzwonilas do mnie? – zapytala Teresa.
– Dzwonilam, ale juz pani nie bylo – usprawiedliwila sie sekretarka.
– Kto jest na spotkaniu? – warknela Teresa.
– Zadzwonila sekretarka pana Heatha. Nie powiedziala, kto zostal zaproszony, tylko ze pania rowniez prosza o przybycie – wyjasniala Marsha.
– Czy zdradzila choc slowem, czego dotyczy spotkanie?
– Nie – odpowiedziala krotko sekretarka.
– Kiedy sie zaczelo?
– Telefon byl o dziewiatej.
Teresa chwycila za sluchawke i wystukala numer Colleen Andersen. Colleen byla najbardziej zaufanym kierownikiem artystycznym Teresy. Kierowala zespolem realizujacym zamowienie National Health Care.
– Wiesz cos o spotkaniu w 'chacie'? – zapytala Teresa natychmiast, gdy Colleen zglosila sie po drugiej stronie.
Nic nie wiedziala, poza tym ze sie odbywa.
– Cholera! – zaklela Teresa, odkladajac sluchawke.
– Czy cos sie stalo? – zapytala zaniepokojona Marsha.
– Jezeli przez caly ten czas jest tam Robert Barker, to mamy problem. Ten kutas nie odpusci zadnej okazji, zeby mi dolozyc.
Jeszcze raz polaczyla sie z Colleen.
– Na jakim etapie jest Health Care? Mamy jakies projekty, cokolwiek, co moglabym im pokazac?
– Obawiam sie, ze nie. Robilismy burze mozgow, ale nie mamy nic swiezego, nic takiego, o co ci chodzi. Czekam na jakis przeblysk geniuszu.
– Jasne, popedz zespol – polecila Teresa. – Mam niewyrazne przeczucie, ze Health Care jest moja najslabsza strona.
– Zapewniam cie, ze nikt tu nie przysypia – stwierdzila Colleen. – Recze za to.
Teresa odlozyla sluchawke bez pozegnania. Zlapala kosmetyczke i pobiegla korytarzem do toalety. Stanela przed lustrem i przyjrzala sie wysoko upietym lokom przypominajacym weze na glowie Meduzy. Szybkimi ruchami poprawila fryzure, a szminka zrobila sobie lekkie rumience.
Wracajac, podtrzymywala sie na duchu. Na szczescie wlozyla dzisiaj jedna ze swoich ulubionych sukienek. Granatowa gabardyna, naprawde obcisla, opinala jej zgrabna sylwetke niczym druga skora.
Zadowolona z wygladu pobiegla pod drzwi 'chaty'. Wziela gleboki oddech, nacisnela klamke i weszla do srodka.
– Ach, panna Hagen – odezwal sie Brian Wilson, spogladajac rownoczesnie na zegarek. Siedzial u szczytu grubo ciosanego stolu, ktory wypelnial caly pokoj. – Widze, ze udzielila sobie pani godzinnego kredytu.
Brian byl niskim, lysiejacym mezczyzna. Beznadziejnie probowal kamuflowac lysine, zaczesujac wlosy z jednej strony glowy na druga. Jak zwykle ubrany byl w biala koszule i krawat poluzowany pod szyja, co dawalo mu wyglad zabieganego redaktora naczelnego popoludniowki. Uzupelnienie jego dziennikarskiego wizerunku stanowily rekawy podwiniete powyzej lokci, a za prawym uchem nosil zatkniety zolty olowek.
Pomijajac cieta uwage, Teresa lubila i szanowala Briana. Byl sprawnym administratorem. Co prawda mial swoj osobliwy, nierzadko niegrzeczny styl, ale byl rownie wymagajacy wobec siebie, jak wobec innych.
– Wczoraj siedzialam w biurze do pierwszej w nocy -usprawiedliwila sie Teresa. – Z pewnoscia jednak przyszlabym na czas, gdyby tylko znalazl sie ktos dostatecznie uprzejmy i zawiadomil mnie o spotkaniu.
– To nie zaplanowane zebranie – wyjasnil Taylor. Stal przy oknie, w swej tak charakterystycznie niedbalej pozie przelozonego. Uwielbial wynosic sie ponad innych niczym bog olimpijski, postrzegac ich jako polbogow i zwyklych smiertelnikow bez prawa do podejmowania decyzji.