– Czesc, Will – rzekl z czuloscia w chrapliwym glosie.
Ojciec zawsze usmiechal sie na nasz widok. Zanim to wszystko sie stalo, ojciec cieszyl sie popularnoscia. Ludzie lubili go. Byl przyjacielski i godny zaufania, chociaz raczej szorstki, co nie zrazalo, przeciwnie. Nawet jesli mial usmiech dla wszystkich, nie bylo to wazne. To rodzina byla calym jego swiatem. Nic poza tym sie nie liczylo. Klopoty innych ludzi, nawet przyjaciol, niespecjalnie go wzruszaly.
Usiadlem w fotelu naprzeciwko ojca, nie wiedzac, jak zaczac. Odetchnalem kilka razy i uslyszalem, ze on zrobil to samo. Przy nim czulem sie cudownie bezpiecznie. Mogl byc starszy i slabszy, a ja wyzszy i silniejszy, ale wiedzialem, ze w razie potrzeby bez namyslu przyjalby wymierzony we mnie cios.
Mialem swiadomosc, ze usunalbym sie na bok i bym mu na to pozwolil.
– Powinienem odciac te galaz – rzekl, wskazujac palcem w mrok. Niczego nie zdolalem tam dostrzec.
– Taak – mruknalem.
We wpadajacym przez szklane drzwi swietle bylo widac profil ojca. Przeszedl mu gniew i wrocilo przygnebienie. Czasem mysle, ze po smierci Julii usilowal przyjac na siebie ten cios, ale nie zdolal utrzymac sie na nogach. W jego oczach wciaz widnialo zaskoczenie, jak u czlowieka, ktory zostal niespodziewanie uderzony w brzuch i nie wie za co.
– Dobrze sie czujesz? – zapytal. Standardowe pytanie, ktorym zaczynal kazda rozmowe.
– Swietnie. To znaczy, nie, ale…
– Ojciec machnal reka.
– Tak, glupio zapytalem.
Zamilklismy. Zapalil papierosa. Nigdy nie palil w domu. Ze wzgledu na dobro dzieci i w ogole. Zaciagnal sie, a potem, jakby nagle sobie o tym przypomnial, spojrzal na mnie i zdusil butem niedopalek.
– Nie ma sprawy – powiedzialem.
– Uzgodnilismy z twoja matka, ze nigdy nie bede palil w domu.
Nie sprzeczalem sie z nim. Splotlem dlonie i polozylem je na kolanach. Potem ruszylem do natarcia.
– Mama wyznala mi cos przed smiercia.
– Zerknal na mnie.
– Powiedziala, ze Ken wciaz zyje.
Ojciec zdretwial, ale tylko na moment. Na jego ustach pojawil sie smutny usmiech.
– To przez lekarstwa, Will.
– Ja tez tak myslalem – z poczatku.
– A teraz?
Wpatrywalem sie w jego twarz, szukajac sladu klamstwa. Oczywiscie, krazyly plotki. Ken nie byl bogaty. Wielu zastanawialo sie, skad moj brat wzial pieniadze na to, zeby tak dlugo sie ukrywac. Moim zdaniem po prostu ich nie mial i tamtej nocy on tez zginal. Inni ludzie uwazali, ze moi rodzice wysylali mu pieniadze.
Wzruszylem ramionami.
– Zastanawiam sie, dlaczego powiedziala to po tylu latach.
– To przez lekarstwa – powtorzyl. – Byla umierajaca, Will.
Druga czesc odpowiedzi wydawala sie zawierac tak wiele tresci. Milczalem chwile, a potem zapytalem:
– Sadzisz, ze Ken zyje?
– Nie – odrzekl i odwrocil glowe.
– Czy mama cos ci mowila?
– O twoim bracie?
– Tak.
– Mniej wiecej to samo, co tobie.
– Ze Ken zyje?
– Tak.
– Powiedziala cos jeszcze? Ojciec wzruszyl ramionami.
– Ze on nie zabil Julie. Mowila, ze wrocilby, ale najpierw musi cos zalatwic.
– Co takiego?
– Nie wiedziala, co mowi, Will.
– Zapytales ja?
– Oczywiscie. Po prostu majaczyla. Juz mnie nie slyszala.
– Uspokoilem ja, ze wszystko bedzie dobrze.
Znowu odwrocil glowe. Zastanawialem sie, czy pokazac mu fotografie Kena, ale postanowilem tego nie robic. Chcialem dobrze to przemyslec, zanim ruszymy tym tropem.
– Uspokoilem ja, ze wszystko bedzie dobrze – powtorzyl.
Przez rozsuwane szklane drzwi widzialem jeden z tych szescianow z kolorowymi zdjeciami, splowialymi na sloncu. W pokoju nie bylo zadnych nowych zdjec. W naszym domu czas zatrzymal sie jedenascie lat temu jak zegar z tej starej piosenki, ktory stanal po smierci dziadka.
– Zaraz wroce – rzekl ojciec.
Patrzylem, jak wstaje i odchodzi, az wydawalo mu sie, ze juz nikt go nie widzi. Ja jednak dostrzegalem jego sylwetke w ciemnosci. Opuscil glowe. Ramiona zaczely mu drzec. Chyba nigdy nie widzialem, zeby moj ojciec plakal. Teraz tez nie chcialem na to patrzec.
Odwrocilem sie i przypomnialem sobie inna fotografie, ktora spostrzeglem na gorze: ukazujaca moich rodzicow na pokladzie statku, opalonych i szczesliwych. Byc moze on rowniez o niej myslal.
Kiedy obudzilem sie pozno w nocy, Sheili nie bylo w lozku.
Usiadlem i zaczalem nasluchiwac. Cisza. Przynajmniej w mieszkaniu. Slyszalem typowy o tak poznej porze cichy szum samochodow jadacych ulica, ktora biegla ponizej. Spojrzalem na drzwi lazienki. Nie palilo sie w niej swiatlo. W calym mieszkaniu bylo ciemno. Zamierzalem ja zawolac, lecz nie chcialem zaklocac panujacej wokol ciszy. Wyslizgnalem sie z lozka. Pod stopami poczulem gruba wykladzine, czesto uzywana w wiezowcach do tlumienia odglosow z gory i z dolu.
Mieszkanie bylo nieduze, zaledwie dwupokojowe. Boso podszedlem do drzwi i zajrzalem do saloniku. Sheila siedziala na parapecie i spogladala na ulice. Spojrzalem na jej plecy, na labedzia szyje, cudowne ramiona i na wlosy splywajace po ich bialej skorze. Ten widok znow mnie poruszyl. Nasz zwiazek jeszcze nie wyszedl z fazy pierwszego zauroczenia, kiedy za kazdym razem pragnie sie przebiec przez park, zeby jak najszybciej zobaczyc ukochana, i sciskania w dolku na jej widok.
Wczesniej tylko raz bylem zakochany. Bardzo dawno temu.
– Hej – powiedzialem.
Obrocila sie, tylko troche, ale to wystarczylo. Miala lzy na policzkach. Widzialem, jak splywaja w blasku ksiezyca. Plakala cicho, bez szlochow, lkan czy chocby przeciaglych westchnien. Tylko roniac lzy. Stalem w drzwiach i zastanawialem sie, co powinienem zrobic.
– Sheila?
Na naszej drugiej randce zademonstrowala sztuczke karciana. Kazala mi wybrac dwie karty i wepchnac je w srodek talii. Potem rzucila cala talie na podloge – oprocz tych dwoch wybranych przeze mnie kart. Usmiechnela sie szeroko, pokazujac mi je. Odpowiedzialem usmiechem. To bylo… jak to okreslic? Pocieszne. Sheila byla pocieszna. Lubila sztuczki karciane, wisniowy Cool – Aid i boys bandy. Spiewala arie operowe, pozerala ksiazki i plakala, ogladajac mydlane opery. Potrafila swietnie nasladowac glosy Homera Simpsona i pana Burnsa, chociaz Smithers i Apu nie wychodzili jej juz tak dobrze. Przede wszystkim lubila tanczyc. Uwielbiala zamykac oczy, oprzec glowe na moim ramieniu i poddac sie rytmowi.
– Przepraszam, Will – powiedziala, nie odwracajac glowy. Za co? – zdziwilem sie.
– Nie odrywala oczu od okna.
– Wracaj do lozka. Przyjde za kilka minut.
Chcialem zostac lub powiedziec jej cos pocieszajacego. Nie wiedzialem co. W tym momencie byla nieosiagalna. Cos ja dreczylo. Nierozwazny gest lub slowa mogly okazac sie zbedne albo nawet szkodliwe. Przynajmniej tak sadzilem. Dlatego popelnilem ogromny blad. Wrocilem do lozka i czekalem.
Sheila nie przyszla.