– Dlaczego?
– Ja nie pytam dlaczego, Scott. Jestem tylko najemnikiem…
– Nie o to chodzi. – Scott podniosl glowe. – Dlaczego mowisz mi o tym teraz?
Scanlon studiowal swoje odbicie w lustrze. Po chwili rzekl bardzo cicho:
– Moze miales racje.
– W czym?
– Tym, co mowiles wczesniej. – Odwrocil sie do Scotta. – Moze kiedy wszystko zostalo juz powiedziane i przesadzone, chce sie ludzic, ze jestem czlowiekiem.
TRZY MIESIACE POZNIEJ
1
Zdarzaja sie nagle zawirowania. Zmiany tak glebokie, jak rany pozostawione przez ostrze noza rozcinajace cialo. Twoje zycie wydaje sie monolitem, lecz nagle rozpada sie na kawalki. Rozlazi sie, jak brzegi rany brzucha. Jakby ktos pociagnal za nitke. Szew puszcza. Zmiana z poczatku jest powolna, prawie niezauwazalna.
Zycie Grace Lawson zaczelo sie rozpadac, kiedy poszla odebrac zdjecia.
Wlasnie miala wejsc do Photomatu, kiedy uslyszala znajomo brzmiacy glos.
– Dlaczego nie kupisz sobie cyfrowego aparatu, Grace? Odwrocila sie.
– Kiepsko sobie radze z technicznymi nowinkami.
– Och, daj spokoj. Fotografia cyfrowa jest rownie latwa jak pstrykniecie palcami. – Kobieta podniosla reke i naprawde pstryknela palcami, na wypadek, gdyby Grace nie wiedziala, co oznacza ten zwrot. – A aparaty cyfrowe sa o wiele wygodniejsze od analogowych. Po prostu kasujesz te zdjecia, ktorych nie chcesz. Jak pliki w komputerze. Chcesz miec wlasna kartke bozonarodzeniowa? Coz, Barry zrobil dzieciom chyba z milion zdjec, no wiesz, pstryka, ilekroc Blake mrugnie albo Kyle wyglada niewyraznie, a kiedy robisz ich tyle, to, jak mowi Barry, w koncu zrobisz jedno naprawde dobre, no nie?
Grace kiwnela glowa. Usilowala sobie przypomniec, jak nazywa sie rozmowczyni, ale nie mogla. Corka tej kobiety – chyba Blake, tak? – chodzila do pierwszej klasy razem z synem Grace. A moze przez ostatni rok do przedszkola. Trudno wszystkich spamietac. Grace usmiechala sie uprzejmie. Ta kobieta byla mila, ale niczym nie wyrozniala sie z tlumu innych. Grace nie po raz pierwszy zadala sobie pytanie, czy sama tez wtopila sie w tlum, czyjej niegdys wybitna osobowosc zostala wessana przez wir podmiejskiej spolecznosci.
Nie byla to przyjemna mysl.
Kobieta nadal opisywala cuda cyfrowej ery. Grace zaczely bolec rozciagniete w usmiechu wargi. Zerknela na zegarek w nadziei, ze Techno Mama zrozumie aluzje. Druga czterdziesci piec. Zaraz powinna odebrac Maxa ze szkoly. Emma miala lekcje plywania, ale dzis inna mama odwozila dzieciaki na basen. Jak kwoka, a wlasciwie kaczka ze stadkiem malych, powiedziala z chichotem do Grace. Taak, bardzo smieszne.
– Musimy sie spotkac – powiedziala kobieta, robiac przerwe, aby zaczerpnac tchu. – Z Jackiem i Barrym. Mysle, ze by sie polubili.
– Z pewnoscia.
Grace wykorzystala ten moment, by pomachac kobiecie na pozegnanie i zniknac w glebi Photomatu. Szklane drzwi zamknely sie z cichym trzaskiem. Zabrzeczal dzwonek. Najpierw poczula zapach chemikaliow, troche przypominajacy won kleju modelarskiego. Pomyslala o skutkach dlugotrwalej pracy w takim srodowisku i doszla do wniosku, ze krotkotrwaly pobyt jest wystarczajaco irytujacy.
Chlopak pracujacy za kontuarem – uzywajac okreslenia „pracujacy”, Grace wykazala duzo dobrej woli – mial rzadka kozia brodke, wlosy we wszystkich barwach teczy i tone zlomu powtykanego w rozmaite czesci ciala. Na jego glowie tkwily sporych rozmiarow sluchawki. Plynaca z nich muzyka byla tak glosna, ze Grace wyczuwala basowe dudnienie. Chlopak mial tez tatuaze, cale mnostwo tatuazy. Jeden z nich glosil: STONE. Inny KILLJOY. Grace pomyslala, ze trzeci powinien brzmiec LESER.
– Przepraszam?
Nie podniosl glowy.
– Przepraszam? – powiedziala troche glosniej.
Nadal nic.
– Hej, facet!
Wreszcie zwrocila jego uwage. Mruknal cos pod nosem i zmruzyl oczy, zirytowany, ze ktos mu przeszkadza. Niechetnie zdjal sluchawki.
– Papier. – Slucham? – Papier.
Aha. Grace wreczyla mu kwit. Kozia Brodka zapytal ja o nazwisko. To przypomnialo Grace jedna z tych cholernych infolinii, ktore kaza ci podac numer twojego telefonu, a gdy wreszcie polacza cie z zywym czlowiekiem, ten natychmiast znow sie go domaga. Jakby automat pytal tylko dla wprawy.
Kozia Brodka, Grace coraz bardziej podobal sie ten pseudonim, przerzucil sterte kopert ze zdjeciami, zanim wyjal jedna. Oderwal kawalek przyklejonego kwitu i podal Grace wygorowana cene. Wreczyla mu kupon Val-Pak, wygrzebany z torebki po poszukiwaniach dorownujacych intensywnoscia poszukiwaniom zwojow znad Morza Martwego i zaczekala, az oplata stanie sie nieco rozsadniejsza.
Wreczyl jej koperte ze zdjeciami. Grace podziekowala mu, ale muzyka znowu saczyla sie w jego zwoje mozgowe.
– Nie przyszlam tu po zdjecia – powiedziala Grace lecz nawiazac ozywiona intelektualna dyskusje.
Kozia Brodka ziewnal i podniosl magazyn. Ostatni numer „Wspolczesnego lesera”.
Grace wyszla. Dzien byl chlodny. Jesien z zimna pewnoscia siebie zmuszaly lato do odwrotu. Liscie jeszcze nie zaczely zolknac, ale powietrze mialo juz temperature chlodzonego cydru. Na wystawach pojawily sie dekoracje z okazji halloween. Emma, ktora skonczyla trzecia klase, namowila Jacka, zeby kupil dwuipolmetrowego nadmuchiwanego Homera Simpsona, ktory mial pelnic role Frankensteina. Grace musiala przyznac, ze balon wygladal naprawde strasznie. Ich dzieci uwielbialy Simpsonow, co oznaczalo, ze moze jednak ona i Jack dobrzeje wychowywali.
Grace miala ochote natychmiast otworzyc koperte. Ogladanie nowych odbitek zawsze bylo emocjonujace, niczym rozpakowywanie prezentu lub niecierpliwe otwieranie skrzynki pocztowej, chocby zawsze byly w niej tylko rachunki. Fotografia cyfrowa, pomimo wszystkich swoich zalet, nigdy nie bedzie mogla sie z tym rownac. Tylko ze zaraz skoncza sie lekcje.
Kiedy jej saab wspial sie na Heights Road, wybrala nieco okrezna droge, zeby przejechac przez punkt widokowy i spojrzec na miasto. Miala stamtad wspanialy widok na caly Manhattan, szczegolnie w nocy, kiedy rozposcieral sie w dole jak milion diamentow rozsypanych na czarnym aksamicie. Tesknila. Kochala Nowy Jork. Jeszcze cztery lata temu ta cudowna wyspa byla ich domem. Mieszkali na poddaszu przy Charles Street w Yillage. Jack prowadzil badania naukowe dla duzej firmy farmaceutycznej. Ona malowala w swojej pracowni, z wyzszoscia spogladajac na zony z przedmiesc z ich dzipami, sztruksowymi spodniami i nieustanna gadanina o dzieciach. Teraz byla jedna z nich.
Zaparkowala na tylach szkoly, razem z innymi matkami. Wylaczyla silnik, wziela koperte z Photomaru i rozerwala ja. Byl to film z wycieczki do Chester, dokad jezdzili co roku na zrywanie jablek. Jack robil zdjecia. Lubil pelnic role rodzinnego fotografa. Robienie zdjec uwazal za meskie zajecie, czesc ojcowskich obowiazkow.
Pierwsze zdjecie ukazywalo Emme, ich osmioletnia corke, oraz Maxa, szescioletniego syna, zjezdzajacych ze stogu siana. Dzieci kulily sie, zarumienione od wiatru. Grace przez chwile przygladala sie zdjeciu. Czula… no tak, macierzynska troske, pierwotna i prymitywna. Tak to juz jest z dziecmi. Wlasnie takie drobiazgi chwytaja za serce. Przypomniala sobie, ze to byl zimny dzien. Wiedziala, ze w sadzie bedzie mnostwo ludzi. Nie chciala tam jechac. Teraz, kiedy patrzyla na to zdjecie, dziwily ja te glupie zastrzezenia.
Inne matki zebraly sie przy ogrodzeniu, gawedzac i uzgadniajac terminy urodzinowych przyjec. Oczywiscie byla to nowa era, Ameryka zwycieskich feministek, a mimo to wsrod prawie osiemdziesieciu rodzicow czekajacych na dzieci bylo tylko dwoch mezczyzn. Jeden z nich, jak wiedziala, byl porzuconym ponad rok temu mezem. Poznawala to po jego oczach, powloczeniu nogami, niedogolonym podbrodku. Drugi byl pracujacym w domu