– Czesc.
Z wlosow chlopca kapal pot, twarz mial wilgotna, zaczerwieniona z wysilku.
– Wezme prysznic. Zaczeka pan? – spytal.
– Pewnie.
– Fajnie, zaraz wroce.
Sala opustoszala. Myron wstal i podniosl zablakana pilke. Jego palce natychmiast odnalazly rowki. Strzelil kilka razy, obserwujac taniec siatki po wpadnieciu pilki. Usmiechnal sie i usiadl z pilka w reku. Na boisko wszedl wozny i zaczal po nim sunac jak maszyna do wyrownania tafli lodowiska. Zabrzeczaly klucze. Ktos zgasil gorne swiatla. Niedlugo potem powrocil Jeremy. Wlosy wciaz mial mokre. Na ramieniu plecak.
„Akcja!” – jakby powiedzial Win.
Myron mocniej scisnal pilke.
– Usiadz – powiedzial. – Musimy porozmawiac.
Twarz chlopca byla spokojna. Jeremy zsunal plecak z ramienia i usiadl. Myron przecwiczyl te scene. Obejrzal ja ze wszystkich stron, rozwazyl wszystkie plusy i minusy. Podjal decyzje, rozmyslil sie i zdecydowal ponownie. Innymi slowy, jak to ujal Win, mocno sie skatowal.
Niemniej utwierdzil sie w uniwersalnej prawdzie, ze klamstwa sa jak wzbierajace wrzody. Mozesz odsuwac je od siebie. Mozesz zamykac je w skrzyniach i zakopywac w ziemi. W koncu jednak przezeraja wieka trumien. Wygrzebuja sie z grobow. Moga spac calymi latami. Ale zawsze sie budza. Wypoczete, mocniejsze, jeszcze bardziej podstepne i zdradliwe.
Klamstwa zabijaja.
– Trudno ci bedzie to zrozumiec… – Myron urwal, bo wypelniona banalami w rodzaju: „To niczyja wina”, „Dorosli tez robia bledy”, „To nie znaczy, ze rodzice cie mniej kochaja”, przemowa, ktora przygotowal, zabrzmiala bardzo sztucznie. Protekcjonalnie, glupio i…
– Panie Bolitar?
Myron spojrzal na chlopca.
– Mama i tata powiedzieli mi. Dwa dni temu.
Zadygotal w srodku.
– Co? – spytal.
– Wiem, ze jest pan moim biologicznym ojcem.
Zaskoczylo go to i nie zaskoczylo. Emily i Greg przeprowadzili, by tak rzec, atak prewencyjny, niczym adwokat ujawniajacy niewygodny fakt z zycia klienta w przekonaniu, ze zrobi to strona przeciwna. Oslabili sile ciosu. A moze, tak jak on, poznali te sama prawde o wzbierajacych wrzodach klamstw i starali sie zrobic dla syna to, co najlepsze.
– I jak sie z tym czujesz? – spytal.
– Dziwnie – odparl Jeremy. – To znaczy, mama i tata caly czas sie boja, ze sie tym zalamie albo co. Ale ja nie widze w tym nic nadzwyczajnego.
– Nie?
– To znaczy, widze, ale… – Jeremy urwal, wzruszyl ramionami. – Nie zeby od razu mial sie od tego zawalic swiat. Rozumie pan?
Myron skinal glowa.
– Moze dlatego, ze zawalil ci sie wczesniej.
– Mowi pan o mojej chorobie?
– Tak.
– Tak, moze dlatego. – Jeremy chwile sie zastanawial. – Pan tez musi sie dziwnie czuc.
– Owszem.
– Myslalem o tym. I wie pan, co wymyslilem?
Myron przelknal sline. Spojrzal chlopcu w oczy – jasne i spokojne, ale nie calkiem niewinne.
– Jestem bardzo ciekaw – odparl.
– Pan nie jest moim tata. Ojcem owszem, ale nie tata. Rozumie pan?
Myron z trudem skinal glowa.
– Ale… – Jeremy podniosl wzrok i wzruszyl ramionami jak trzynastolatek – wcale nie musi pan zniknac.
– Zniknac?
– No, tak. – Jeremy usmiechnal sie i Myronowi znow zabilo serce. – Z oczu. Wie pan.
– Tak – odparl Myron. – Wiem.
– Byloby mi milo.
– Mnie rowniez.
– Fajnie.
Jeremy skinal glowa.
– Fajnie.
Zegar na sali westchnal i wskazowka sie przesunela. Jeremy sprawdzil godzine.
– Na zewnatrz pewnie czeka mama – powiedzial. – Po drodze jak zwykle wpadniemy do supermarketu. Pojedzie pan?
Myron potrzasnal glowa.
– Dziekuje, ale nie dzis – odparl.
– Trudno. – Jeremy wstal, przygladajac sie jego minie. – Wszystko w porzadku?
– Tak.
Chlopiec usmiechnal sie.
– Bez obawy, dam sobie rade – zapewnil.
– Skad jestes taki madry?
– Dobrze mnie wychowano – odparl Jeremy. – A poza tym mam dobre geny.
Myron zasmial sie.
– Pewnie zechcesz zostac politykiem – zazartowal.
– Moze. No, to czesc, niech sie pan trzyma.
– Ty tez, Jeremy.
Myron odprowadzil go wzrokiem. Jeremy szedl do drzwi dobrze znanym mu krokiem. Nie obejrzal sie. Drzwi trzasnely z poglosem i Myron zostal sam. Tak dlugo patrzyl na kosz, az siatka rozmyla mu sie przed oczami. Ujrzal pierwszy krok tego chlopca, uslyszal pierwsze wypowiedziane przez niego slowo, poczul zapach dzieciecej pizamy. Uderzenie pilki zlapanej w rekawice, pochylenie sie nad jego praca domowa, czuwanie nad nim cala noc, kiedy zlapal infekcje, wszystko to, czego doswiadczyl jego ojciec – wir dreczacych, bolesnych, bezpowrotnie straconych obrazow z przeszlosci. Zobaczyl siebie w ciemnych drzwiach pokoju tego chlopca, jako milczacego straznika jego dorastania, i poczul jak to, co pozostalo mu z serca, staje w plomieniach.
Zamrugal oczami i obrazy pierzchly. Serce zabilo od nowa. Wpatrzyl sie w kosz i czekal. Tym razem nic nie zamglilo obrazu. Nic sie nie stalo.
Podziekowania
Autor pragnie podziekowac doktor Sujit Sheth ze szpitala pediatrycznego w Nowym Jorku, doktor pediatrii Anne Armstrong-Coben i Joachimowi Schultzowi, dyrektorowi Fundacji na rzecz Badan nad Anemia Fanconiego, ktorzy wsparli go swoja wyborna wiedza medyczna i sledzili, jak sobie z nia smialo poczyna; Lindzie Fairstein i Laurze Lipmann, dwom dziennikarkom, przyjaciolkom i ekspertkom w swych dziedzinach; Larry’emu Gersonowi za inspiracja; Nilsowi Lofgrenowi za pomoc w pokonaniu ostatniej przeszkody; starej przyjaciolce, Maggie Griffin, za przeczytanie pierwszej wersji tej powiesci; Lisie Erbach Vance i Aaronowi Priestowi za kolejna dobrze wykonana prace; Jeffreyowi Bedfordowi, agentowi specjalnemu FBI; Dave’owi Boltowi, jak zwykle; zwlaszcza zas redaktorowi wszystkich powiesci z Myronem Bolitarem – swiezo upieczonemu ojcu – Jacobowi Hoye’owi. Ksiazke te dedykuje rowniez tobie, Jake. Dzieki, brachu.
Wszystkich, ktorzy pragneliby zostac dawcami szpiku kostnego i przyczynic sie do ratowania ludzkiego zycia, zachecam do kontaktu z National Marrow Donor Program – adres internetowy www.marrow.org lub tel. 1-800-