– Nie jestem Supermanem – przerwal mu Koplin sarkastycznie. – Ten straznik poszedl moim sladem, zblizyl sie na dwiescie metrow i dwukrotnie mnie postrzelil. Nie bylem w stanie uciec psu, a potem przeplynac slupem piecdziesiat mil na pelnym morzu.
– Skad sie wzial ten Dirk Pitt?
– Nie mam zielonego pojecia. Ten zolnierz doslownie ciagnal mnie do dowodcy straznicy, kiedy Pitt wylonil sie z zadymki jak jakis nordycki bog zemsty, a potem spokojnie, jak gdyby robil to codziennie przed sniadaniem, zastrzelil najpierw psa, a pozniej zolnierza.
– No, teraz dopiero sowiecka propaganda podniesie raban – jeknal Donner.
– Niby dlaczego? – spytal Koplin. – Przeciez nie bylo zadnych swiadkow. Ten zolnierz i pies sa juz prawdopodobnie przysypani poltorametrowa warstwa sniegu i moze nigdy nie zostana odnalezieni. A jesli nawet, to co? Ktoz zdola cokolwiek udowodnic? Obaj bez powodu wpadacie w panike.
– Ten facet piekielnie ryzykowal – powiedzial Seagram.
– I bardzo dobrze – mruknal Koplin. – Gdyby nie on, to zamiast lezec tutaj bezpiecznie i przyjemnie w izolatce szpitalnej, lezalbym w izolatce wieziennej, gdzie Rosjanie wypruwaliby ze mnie flaki, zeby sie czegos dowiedziec o Sekcji Meta i bizanium.
– Ma pan racje – przyznal Donner.
– Podaj nam jego rysopis – zazadal Seagram. – Twarz, budowe, ubranie… wszystko, co pamietasz.
Koplin zrobil, co mu kazano. Przedstawil opis miejscami niezbyt dokladny, ale na ogol zdumiewajaco dobrze zapamietal Pitta.
– Czy rozmawiales z nim w drodze na statek NUMA?
– Nie moglem, bo stracilem przytomnosc, jak tylko mnie podniosl, a odzyskalem ja dopiero w Waszyngtonie, w tym szpitalu. Donner uniosl reke w strone Seagrama.
– Powinnismy natychmiast zajac sie tym facetem. Seagram skinal glowa.
– Zaczne od admirala Sandeckera. Pitt musi byc w jakis sposob zwiazany z tym statkiem badawczym. Moze ktos w NUMA go zidentyfikuje.
– Zastanawia mnie, co on wie – powiedzial Donner ze wzrokiem utkwionym w podlodze.
Seagram nie odpowiedzial. Jego mysli krazyly wokol tajemniczej postaci z pokrytej sniegiem wyspy w Arktyce. Dirk Pitt. W duchu powtarzal sobie to nazwisko. Wydawalo mu sie dziwnie znajome.
10.
Telefon zadzwonil dziesiec minut po polnocy. Sandecker otworzyl jedno oko, ktorym przez kilka chwil rzucal mordercze spojrzenia na aparat. Wreszcie po osmym dzwonku zrezygnowany podniosl sluchawke.
– Tak, co jest? – spytal z pretensja.
– Tu Gene Seagram, panie admirale. Czyzbym wyciagnal pana z lozka?
– Nie, do cholery, skadze. – Admiral ziewnal. – Nigdy sie nie klade, zanim nie napisze pieciu rozdzialow mojej autobiografii, nie wlamie sie przynajmniej do dwoch sklepow z alkoholem i nie zgwalce zony jakiegos ministra. No dobra, o co chodzi, Seagram?
– Jest pewna sprawa.
– Niech pan o niej zapomni. Juz nigdy nie bede narazal ani moich ludzi, ani moich statkow, zeby ratowac panskich agentow uciekajacych z terytorium nieprzyjaciela.
– Wcale nie o to chodzi.
– Wiec o co?
– Potrzebuje informacji o pewnym czlowieku.
– Ale dlaczego zwraca sie pan z tym do mnie, i to w srodku nocy?
– Sadze, ze pan moze go znac.
– Jak sie nazywa?
– Dirk Pitt. Prawdopodobnie dwa „t' na koncu.
– Niech pan zaspokoi ciekawosc starszego pana i powie mi, dlaczego pan uwaza, ze wlasnie j a powinienem go znac?
– Nie mam zadnych dowodow, ale jestem pewien, ze on ma jakies powiazania z NUMA.
– Mam pod soba ponad dwa tysiace ludzi. Nie dalbym rady zapamietac wszystkich nazwisk.
– A czy moglby pan sprawdzic? Koniecznie musze z nim porozmawiac.
– Seagram – mruknal ze zloscia Sandecker – przyczepil sie pan do mnie jak gowno do okretu. A nie przyszlo panu do glowy, zeby zadzwonic do mojego personalnego w czasie normalnych godzin urzedowania?
– Strasznie pana przepraszam – odparl Seagram – ale tak sie zlozylo, ze pracuje do poznej nocy i…
– Dobra, jezeli znajde tego faceta, to kaze mu sie z panem skontaktowac.
– Bylbym bardzo wdzieczny – powiedzial Seagram beznamietnym tonem. – A propos, ten czlowiek, ktorego panscy ludzie uratowali na Morzu Barentsa, czuje sie calkiem dobrze. Chirurg z „First Attempt' wykonal pierwszorzedna robote, usuwajac mu ten pocisk.
– Jak on sie nazywal? Koplin?
– Tak. Za pare dni powinien juz wstac.
– Wtedy niewiele brakowalo, Seagram. Gdyby Rosjanie sie zorientowali, to mielibysmy teraz ladny bigos.
– Coz mi wypada powiedziec? – bezradnie odezwal sie Seagram.
– Moze pan powiedziec „dobranoc', zebym mogl z powrotem zasnac – mruknal Sandecker. – Przedtem jednak niech mi pan powie, co wspolnego ma z tym wszystkim Pitt?
– Kiedy rosyjski straznik zlapal Koplina, ten facet nagle wylonil sie z zawiei, zabil straznika, przewiozl Koplina po wzburzonym morzu na odleglosc piecdziesieciu mil, nie mowiac o zatamowaniu krwotoku z jego ran, i w jakis sposob odstawil go na panski statek, gotowego do operacji.
– Co pan zamierza zrobic, kiedy go pan znajdzie?
– To juz nasza sprawa.
– Rozumiem – rzekl Sandecker. – No coz, dobranoc, panie Seagram.
– Dziekuje panu, admirale. Do widzenia.
Sandecker odlozyl sluchawke i przez pare chwil siedzial z wyrazem rozbawienia na twarzy.
– Zabil rosyjskiego straznika i uratowal amerykanskiego agenta. Dirk Pitt… ty szczwany sukinsynu!
11.
Poranny samolot United Airlines wyladowal na lotnisku Stapleton w Denver o godzinie osmej. Mel Donner przeszedl przez sale odbioru bagazy, usiadl za kierownica wynajetego avis plymoutha i ruszyl w pietnastominutowa przejazdzke West Colfax Avenue, gdzie pod numerem 400 miescila sie redakcja „Rocky Mountain News'. W czasie jazdy coraz to spogladal na plan miasta rozlozony obok niego na przednim siedzeniu.
Dotychczas nigdy jeszcze nie byl w Denver i troche sie zdziwil, widzac unoszacy sie nad miastem calun smogu. Sadzil, ze brudno-brazowe czy brudnoszare chmury wisza tylko nad takimi metropoliami jak Los Angeles i Nowy Jork, ale Denver wyobrazal sobie jako miasto od tego wolne, pelne krysztalowego powietrza, zyjace w majestacie Purpurowych Gor. Tymczasem nawet to ostatnie go rozczarowalo, gdy zobaczyl, ze Denver lezy na skraju wielkich rownin, przynajmniej o czterdziesci kilometrow od najblizszych gor.
Zaparkowal samochod i odnalazl droge do biblioteki gazety. Dziewczyna za kontuarem spojrzala na Donnera zza lezkowatych szkiel i usmiechnela sie zyczliwie, pokazujac nierowne zeby.
– Slucham pana?
– Czy macie egzemplarz waszej gazety z siedemnastego listopada tysiac dziewiecset jedenastego roku?
– Ojej! Z takich zamierzchlych czasow… – powiedziala krzywiac usta. – Moge panu dac jedynie fotokopie, bo oryginal jest w Stanowym Towarzystwie Historycznym.
– Potrzebna mi tylko trzecia strona.