– Czekaja na tego faceta z Waszyngtonu.
– A gdzie lepiej byloby czekac niz w ambasadzie? – Bourne odepchnal krzeslo. – Cos tu nie gra. Zmywamy sie stad.
Aleksandrowi Conklinowi, ktory odziedziczyl Treadstone, przelecenie Atlantyku zajelo szesc godzin i dwanascie minut. Wracac mial pierwszym rannym concordem z Paryza, dotrzec do Dulles o siodmej trzydziesci czasu waszyngtonskiego i byc w Langley o dziewiatej. Gdyby ktos chcial telefonowac do niego lub dopytywac sie, gdzie byl, usluzny major z Pentagonu udzielilby klamliwej odpowiedzi. A pierwszy sekretarz ambasady w Paryzu mial zapowiedziane, ze gdyby kiedykolwiek wspomnial o chociaz jednej rozmowie z czlowiekiem z Langley, zostanie zdegradowany do najnizszego attache i wyslany na placowke na Ziemi Ognistej. To mial zagwarantowane.
Conklin podszedl prosto do rzedu automatow telefonicznych na murze i zadzwonil do ambasady. Pierwszy ambasador mial pelne poczucie sukcesu.
– Wszystko idzie wedlug planu, Conklin – powiedzial pracownik ambasady, przy czym ominiecie uprzedniego „Mister” bylo oznaka poczucia rownosci. Jego szef byl w Paryzu, a poza tym czul sie tu na wlasnych smieciach. – Bourne jest niespokojny. Podczas ostatniego kontaktu ciagle pytal, dlaczego nie wzywamy go do przyjscia.
– Naprawde? – poczatkowo Conklin zdziwil sie, ale szybko zrozumial. Delta gra czlowieka, ktory nic nie wie o wypadkach na Siedemdziesiatej Pierwszej ulicy. Gdyby mu kazano przyjsc do ambasady, zbuntowalby sie. Wie, co robi – zadnych oficjalnych powiazan. Treadstone byl anatema, skompromitowana strategia, pelnym fiaskiem.
– Czy odparowal pan, ze ulice sa pod obserwacja?
– Oczywiscie. Wtedy on spytal, pod czyja obserwacja. Wyobraza pan sobie?
– Wyobrazam. Co mu pan powiedzial?
– Ze wie rownie dobrze jak ja i ze zwazywszy na okolicznosci uwazam rozpatrywanie tego przez telefon za niecelowe.
– Bardzo dobrze.
– Tez tak pomyslalem.
– Co on na to? Zgodzil sie?
– Na swoj sposob, tak. Powiedzial tylko „rozumiem”.
– Czy zmienil zamiar i poprosil o ochrone?
– Wciaz odmawia. Nawet, kiedy nalegam. – Pierwszy sekretarz zamilkl na chwile. – Nie chce byc sledzony, co? – spytal poufnym tonem.
– Nie chce. Kiedy ma znowu dzwonic?
– Mniej wiecej za kwadrans.
– Niech pan mu powie, ze przybyl oficer z Treadstone. – Conklin wyjal z kieszeni mape zlozona juz na odpowiednim fragmencie, z trasa zaznaczona niebieskim atramentem. – Prosze go zawiadomic, ze spotkanie wyznaczono na pierwsza trzydziesci na drodze miedzy Chevreuse i Rambouillet, jedenascie kilometrow na poludnie od Wersalu, na cmentarzu Noblesse.
– Pierwsza trzydziesci, droga miedzy Chevreuse i Rambouillet… cmentarz. Czy on wie, jak tam dotrzec?
– Byl tam kiedys. Jesli powie, ze chce jechac taksowka, niech pan mu kaze zachowac normalne srodki ostroznosci i odeslac taksowke.
– Czy to sie nie wyda dziwne? Chodzi mi o taksowkarza. To dosc szczegolna godzina na zalobe.
– Mowie tylko, zeby tak mu pan polecil, a on oczywiscie i tak nie wezmie taksowki.
– Oczywiscie – pospiesznie od parl pierwszy sekretarz i odzyskujac rezon zaoferowal zbedna przysluge. – Jeszcze nie dzwonilem do pana czlowieka tutaj. Czy mam zatelefonowac teraz i zawiadomic o panskim przybyciu?
– Sam sie tym zajme, Ma pan jeszcze jego numer?
– Naturalnie.
– To prosze go spalic, zanim pana sparzy – rozkazal Conklin. – Oddzwonie za dwadziescia minut.
Rozlegl sie huk pociagu w dolnym tunelu metra; na peronie mozna bylo odczuc drganie. Bourne odwiesil sluchawke automatu zainstalowanego na betonowej scianie i chwile wpatrywal sie w mikrofon. W jego mozgu jakby otworzyly sie nastepne drzwi, ukazujac gdzies w oddali swiatelko, za daleko i zbyt nikle, zeby wniknac do srodka. Mignely jednak jakies obrazy. Droga do Rambouillet… pod lukiem z metalowej kratki… lagodny stok, bialy marmur. Krzyze – coraz wieksze, mauzolea… i wszedzie rzezby. La Cimetiere de Noblesse. Cmentarz, ale nie tylko miejsce spoczynku zmarlych. Wzgorze, ale i cos wiecej. Miejsce rozmow… wsrod pogrzebow i opuszczania w ziemie trumien. Dwoch ludzi ubranych na ciemno, bo i tlum byl ubrany na ciemno, przesuwajacych sie miedzy zalobnikami, az sie spotkali i wymienili te pare slow, ktore mieli sobie przekazac.
Byla jakas twarz, ale zamazana, nieostra – zobaczyl tylko oczy. Ta niewyrazna twarz i te oczy mialy nazwisko. Dawid… Abbott. Mnich. Czlowiek, ktorego znal i nie znal. Tworca „Meduzy” i Kaina. Sam teraz martwy, stanowiacy czesc jakiegos cmentarza.
Jason zamrugal oczami i potrzasnal glowa, jakby chcial odegnac mgliste wizje. Spojrzal na Marie, ktora stala kilka metrow dalej, po lewej, oparta o sciane, pozornie obserwujac tlum na peronie, wypatrujac kogos, kto by go sledzil. Ale nie wypatrywala nikogo; przygladala sie Jasonowi z wyrazem troski na twarzy. Skinal glowa, by dodac jej otuchy, ze niezle mu idzie. Ale przyszly te wizje. Juz kiedys byl na tym cmentarzu, skads go zna. Podszedl do Marie, ktora odwrocila sie i zrownala z nim krok, kiedy skierowali sie do wyjscia.
– Jest tu – powiedzial Bourne. – Przyjechal czlowiek z Treadstone. Mam go spotkac kolo Rambouillet. Na cmentarzu.
– Troche upiornie. Dlaczego na cmentarzu?
– Zeby mi dodac pewnosci siebie.
– Jak, na Boga?
– Bylem tam kiedys. Spotkalem sie z kims… z pewnym facetem. Wyznaczajac to miejsce na rendez-vous – niezwykle rendez-vous – ten z Treadstone daje do zrozumienia, ze jest autentyczny.
Gdy szli schodami prowadzacymi na ulice, wziela go pod ramie.
– Chce isc z toba.
– Niestety.
– Nie mozesz mnie z tego wylaczyc!
– Musze, bo nie wiem, co tam zastane. Jesli zastane nie to, czego sie spodziewam, to potrzebuje kogos, kto opowiedzialby sie po mojej stronie.
– Kochanie, to nie ma sensu! Mnie sciga policja. Jesli mnie znajda, natychmiast odesla do Zurychu najblizszym samolotem – sam tak mowiles. A na co ci sie przydam w Zurychu?
– Nie ty. Villiers. On nam ufa, tobie ufa. Mozesz sie z nim skontaktowac, jesli nie wroce przed switem i nie zadzwonie z wytlumaczeniem. On moze narobic szumu, a wyraznie ma na to ochote. Jest jedynym naszym wsparciem, jednym jedynym. Konkretnie, jego zona – za jego posrednictwem.
Marie przytaknela, uznajac jego argumenty.
– Tak, on ma ochote – zgodzila sie. – Jak dostaniesz sie do Rambouillet?
– Mamy samochod, nie pamietasz? Odprowadze cie do hotelu i pojade do garazu.
Wszedl do windy w kompleksie garazy na Montmartrze i nacisnal guzik trzeciego pietra. Jego mysli bladzily po cmentarzu gdzies miedzy Chevreuse i Rambouillet, po drodze, ktora kiedys jechal, ale teraz nie pamietal kiedy i po co.
Dlatego wlasnie chcial tam jechac natychmiast, nie czekajac, az zblizy sie godzina umowionego spotkania. Jesli obrazy jawiace sie w jego umysle nie byly calkowicie przeklamane, to cmentarz musial byc ogromny. Gdzie posrod tych wszystkich grobow i pomnikow znajdowalo sie miejsce spotkania? Dotrze tam przed pierwsza, co da mu pol godziny na przechadzke po alejkach i odszukanie swiatel samochodu lub jakiegos sygnalu. Przypomna mu sie inne fakty.
Drzwi otwarly sie ze zgrzytem. Na parkingu zapelnionym w trzech czwartych samochodami nie bylo nikogo. Jason usilowal sobie przypomniec, gdzie postawil renault: pamietal, ze daleko w rogu – ale po lewej czy po prawej? Na probe ruszyl w lewo; przeciez winda byla po lewej, kiedy wjechal tu samochodem przed kilkunastoma dniami. Nagle zatrzymal sie, probujac logicznie ustalic polozenie. Winde mial po lewej, kiedy wjezdzal, a nie po zaparkowaniu samochodu – teraz wiec nalezalo isc na skos w prawo. Odwrocil sie energicznie, nadal myslac o