drodze miedzy Chevreuse i Rambouillet.
Czy stalo sie to za sprawa tej gwaltownej zmiany kierunku, czy niewprawnego sledzenia go – tego Bourne sie nie dowiedzial i nie troszczyl sie o to. W kazdym razie pewien byl, ze ten moment uratowal mu zycie. Glowa jakiegos mezczyzny gwaltownie znikla za maska samochodu dwa rzedy dalej, po lewej; ten czlowiek go sledzil. Ktos bardziej doswiadczony stanalby teraz wyprostowany, trzymajac w reku kluczyki, ktore niby to podniosl z podlogi, lub sprawdzilby wycieraczki i odszedl. Ale ten czlowiek zrobil jedyna rzecz, jakiej powinien byl uniknac – chowajac sie gwaltownie za samochody, zaryzykowal, ze zostanie zauwazony.
Jason szedl rownym krokiem, zastanawiajac sie nad tym najnowszym odkryciem. Kim jest ten czlowiek? Jak go odnalezli? Odpowiedz na te pytania stala sie tak oczywista, ze poczul sie jak duren. Recepcjonista z „Auberge du Coin”!
Carlos i tym razem – jak zawsze zreszta – okazal sie skrupulatny, wiec zbadal dokladnie kazdy szczegol swej porazki. A jednym z takich szczegolow byl ow recepcjonista na nocnym dyzurze podczas tamtej wpadki. Ten czlowiek zostal przycisniety, a potem przepytany, co nie bylo trudne. Pokazanie mu noza lub pistoletu zalatwilo sprawe. Potok informacji poplynal z drzacych ust nocnego portiera, a potem armia ludzi Carlosa przeczesala miasto, podzielone na sektory, szukajac pewnego czarnego renault. Poszukiwania zmudne, ale nie beznadziejne, tym bardziej ze ulatwione przez kierowce, ktory nie zadal sobie trudu zmiany tablic rejestracyjnych. Od ilu godzin ten parking jest pod scisla obserwacja? Ilu ich jest? W srodku i na zewnatrz? Kiedy zjawia sie nastepni? Czy Carlos tu przyjedzie?
Te pytania nie byly teraz najwazniejsze. Musi sie stad wydostac. Dalby sobie rade bez samochodu, ale to go uzalezni od nieprzewidzianych okolicznosci; potrzebuje srodka transportu i to zaraz. Zaden taksowkarz nie zawiezie nieznajomego na cmentarz na obrzezach Rambouillet o pierwszej w nocy, a pozostalo zbyt malo czasu, by liczyc, ze uda mu sie ukrasc jakis samochod z ulicy.
Zatrzymal sie, wyjal papierosy i zapalki z kieszeni; zapalil jedna i otoczyl ja dlonmi, przekrzywiajac glowe, zeby ochronic plomien. Katem oka dostrzegl cien, masywny, potezny – tamten znowu schylil sie za samochodem, tym razem blizej.
Jason ukucnal, obrocil sie w lewo i rzucil miedzy dwa samochody, amortyzujac upadek dlonmi, w zupelnej ciszy. Czolgajac sie, okrazyl tylne kola samochodu po prawej; gwaltownie poruszajac rekami i nogami, bezszelestnie przesuwal sie miedzy rzedami samochodow, jak pajak spiesznie przemierzajacy pajeczyne. Teraz zaszedl mezczyzne od tylu, podkradl sie do przejscia miedzy rzedami samochodow, uklakl i powolutku przesuwajac twarz po gladkim metalu, wyjrzal znad przednich swiatel. Poteznie zbudowany mezczyzna stal wyprostowany, nie kryjac sie. Byl najwidoczniej zaskoczony, bo z wahaniem ruszyl w strone renault, znowu pochylajac sie i zmruzonymi oczami probujac cos wypatrzyc przez przednia szybe. To, co zobaczyl, przestraszylo go jeszcze bardziej: nie bylo tam nikogo. Jego gleboki wdech stanowil wstep do ucieczki. Przechytrzono go; wiedzial o tym i nie mial zamiaru czekac na skutki – co dalo Bourne’owi wiele do myslenia. Ten czlowiek wiedzial, kim jest kierowca renault, zdawal sobie sprawe z niebezpieczenstwa. Rzucil sie wiec do ucieczki w strone rampy wyjazdowej. Teraz! Jason nagle wyprostowal sie i pomknal przed siebie, minal jeden rzad samochodow, potem nastepny i dopadajac uciekajacego, runal na niego od tylu i powalil na betonowa podloge. Przygwozdzil gruba szyje tamtego i zaczal tluc jego nadmiernie duza czaszka o podloge, jednoczesnie wbijajac mu palce lewej reki w oczy.
– Masz rowno piec sekund, zeby mi powiedziec, kto jest na zewnatrz – odezwal sie po francusku, przypomniawszy sobie wykrzywiona twarz innego Francuza w Zurychu. Wtedy czekali ludzie na zewnatrz, na Bahnhofstrasse, ludzie, ktorzy chcieli go zabic. – Gadaj! Juz!
– Jeden czlowiek, tylko jeden!
– Gdzie? – Bourne docisnal szyje mezczyzny, mocniej wpychajac mu palce w oczy.
– W samochodzie – wykrztusil tamten. – Zaparkowal po drugiej stronie ulicy. Rany boskie, dusisz mnie! Oslepisz mnie!
– Jeszcze nie teraz. – Poczujesz, jak to zrobie. Co za samochod?
– Zagraniczny. Nie wiem. Chyba wloski. Albo amerykanski. Nie wiem. Blagam! Moje oczy!
– Kolor!
– Ciemny! Zielony, niebieski, bardzo ciemny. Chryste Panie!!
– Jestes czlowiekiem Carlosa, prawda?
– Czyim?
– Slyszales! Jestes od Carlosa? – Mocniej nacisnal szyje i oczy.
– Nie znam zadnego Carlosa. Dzwonimy do kogos, mamy numer. I to wszystko.
– Czy teraz go wezwaliscie?
Tamten nie odpowiadal. Bourne mocniej nacisnal palcami.
– Gadaj!
– Tak, musialem.
– Kiedy?
– Pare minut temu. Z automatu na drugiej rampie. Boze! Nic nie widze.
– Widzisz. Wstawaj! – Jason puscil mezczyzne i postawil go na nogi. – Wsiadaj do samochodu. Szybciej! – Bourne popychal go miedzy zaparkowanymi samochodami w strone renault. Tamten odwrocil sie bezradnie protestujac. – Slyszysz, co mowie? Szybciej? – krzyknal Jason.
– Ja tylko zarabiam pare frankow.
– No to poprowadzisz samochod za mnie. – Bourne znowu pchnal go w strone renault.
W chwile pozniej maly, czarny samochod sunal rampa wyjazdowa w kierunku oszklonej budki z kasa i jednym obslugujacym. Jason siedzial z tylu przyciskajac mezczyznie pistolet do posiniaczonego karku. Wystawil banknot i bilet parkingowy przez okno – obslugujacy wzial obydwa.
– Ruszaj – powiedzial Bourne. – Rob, co ci kaze!
Tamten nacisnal gaz i renault przemknelo przez wyjazd. Z piskiem opon wykonalo gwaltowny skret i gwaltownie zahamowalo przed ciemnozielonym chevroletem. Uslyszeli, jak ktos otwiera drzwi od samochodu i biegnie ku nim.
–
Bourne podniosl automat celujac mu w twarz.
– Cofnij sie dwa kroki – powiedzial po francusku. – Nie wiecej, tylko dwa. I nie ruszaj sie. – Postukal w glowe czlowieka zwanego Julesem. – Wysiadaj. Powoli.
– Mielismy tylko jechac za toba! – zaprotestowal Jules wysiadajac z samochodu. – Zeby doniesc, gdzie sie podziewasz!
– Spiszecie sie jeszcze lepiej – stwierdzil Bourne, rowniez wysiadajac z renault i biorac ze soba mape Paryza. – Bedziecie mnie wozic. Przez jakis czas. Teraz wsiadajcie do waszego wozu, obydwaj!
Osiem kilometrow za Paryzem, na drodze do Chevreuse, kazal obydwom wysiasc. Bylo to na ciemnej, marnie oswietlonej drodze trzeciej kategorii. Przez ostatnie piec kilometrow nie mijali zadnych sklepow, zabudowan czy telefonow.
– Pod jaki numer mieliscie dzwonic? – spytal Jason. – Nie radze klamac. Napytalibyscie sobie gorszej biedy.
Jules podal mu numer. Bourne skinal glowa i usiadl za kierownica chevroleta.
Stary czlowiek w wytartym plaszczu siedzial skulony nie opodal telefonu w mrocznym, pustym gabinecie restauracji. Maly lokal byl juz zamkniety, a swoja obecnosc tam starzec zawdzieczal grzecznosci wyswiadczonej przez znajomego z dawnych, dobrych czasow. Nie spuszczal wzroku z aparatu na scianie, zastanawiajac sie, kiedy zadzwoni. To tylko kwestia czasu – zadzwoni – a wtedy on z kolei zatelefonuje i dobre czasy wroca juz na zawsze. Zostanie jedynym lacznikiem Carlosa w Paryzu. Inni starzy ludzie beda szeptem o tym opowiadac i on odzyska szacunek.
Swidrujacy dzwiek telefonu odbil sie echem od scian opustoszalej restauracji. Zebrak rzucil sie do aparatu; serce walilo mu z emocji. To sygnal. Osaczyli Kaina. Te dni cierpliwego wyczekiwania byly tylko wstepem do wspanialego zycia. Podniosl sluchawke z widelek.
– Tak?
– Mowi Jules! – uslyszal zadyszany glos.