– Wlasnie – stwierdzil czlowiek z Treadstone. – Tylko osiem osob znalo ten adres do godziny siodmej trzydziesci w piatek wieczorem. Troje zabito, a my jestesmy dwoma z pozostalych pieciu. Jesli Carlos to wykryl, to tylko jeden z nas mogl mu powiedziec. Ty!
– Jakim cudem? Nie znalem tego adresu! Wciaz nie znam!
– Przed chwila go powiedziales. – Conklin chwycil laske lewa reka, znajdujac mocniejsze oparcie dla chorej nogi; przygotowywal sie do strzalu.
– Nie! – krzyknal Bourne, lecz wiedzac, ze to nic nie da, jednoczesnie obrocil sie w lewo i wymierzyl kopniaka w dlon trzymajaca rewolwer.
Conklin przetoczyl sie po ziemi, patrzac na kolumny mauzoleum – oczekiwal stamtad ognia karabinu, ktorego sila wynioslaby napastnika w powietrze. Nie! Czlowiek z Treadstone znowu potoczyl sie po ziemi, tym razem w prawo, z twarza znieksztalcona szokiem, ze wzrokiem dziko wbitym w… Byl jeszcze jeden czlowiek!
Bourne zrobil unik, rzucajac sie do tylu w chwili, kiedy rozlegla sie seria czterech strzalow, z ktorych trzy odbily sie rykoszetem i poszybowaly w dal. Jason przeturlal sie po ziemi kilkanascie razy, wyciagajac zza paska rewolwer. W strugach deszczu zobaczyl mezczyzne, sam zarys sylwetki nad nagrobkiem. Oddal dwa strzaly i czlowiek padl.
Pare metrow dalej Conklin miotal sie po mokrej trawie, usilujac rozpaczliwymi ruchami rak odszukac rewolwer. Bourne poderwal sie i w mgnieniu oka uklakl obok czlowieka z Treadstone, jedna reka przytrzymujac go za mokre wlosy, a druga przyciskajac mu lufe automatu do czaszki. Od strony kolumn mauzoleum dobiegl dlugi, przerazliwy wrzask. Przez chwile narastal z dziwna moca, a potem umilkl.
– To twoj wynajety rewolwerowiec – powiedzial Jason odwracajac glowe Conklina na bok. – Treadstone zatrudnia bardzo dziwnych ludzi. Kim byl ten drugi? Z jakiej celi smierci go wyciagneliscie?
– Byl lepszym czlowiekiem niz ty – odparl Conklin z wysilkiem; jego twarz, mokra od deszczu, blyszczala w swietle lezacej nie opodal latarki. – Oni wszyscy sa lepsi. Stracili tyle samo co ty, ale nie zdradzili. Na nich mozemy liczyc.
– Nie uwierzysz w nic, co ci powiem. Bo nie chcesz uwierzyc!
– Poniewaz wiem, kim jestes i co zrobiles! Przed chwila wszystko sam potwierdziles! Mnie mozesz zabic, ale oni i tak cie dostana. Ty jestes z tych najgorszych. Uwazasz, ze jestes nadzwyczajny! Zawsze tak myslales! Widzialem cie w Phnom-Penh – tam wszyscy byli przegrani, ale ciebie to nie ruszylo. Tylko ciebie jednego! A potem w „Meduzie”! Delta nie mial zadnych zasad! To zwierze chcialo tylko zabijac. Tacy wlasnie zdradzaja. Ja tez przezylem swoje, ale nigdy nie zdradzilem. No, dalej! Zabij mnie! Bedziesz mogl wrocic do Carlosa. Ale wszyscy sie zorientuja z chwila, kiedy ja nie wroce! Beda cie scigac, az cie dopadna. No, strzelaj!
Conklin krzyczal, ale Bourne prawie go nie slyszal; dwa slowa dudnily mu w skroniach falami bolu.
Czlowiek z Treadstone wydostal sie spod niego. Jego kalekie cialo pelzlo w panice, podciagajac sie na rekach. Jason zamrugal oczami, usilujac skupic mysli. Nagle instynktownie wyczul, ze powinien wycelowac i strzelic. Conklin odnalazl bron i podnosil lufe! Ale Bourne nie mogl pociagnac za spust.
Dal nura w prawo, przetoczyl sie po ziemi i dotarl do marmurowych kolumn mauzoleum. Conklin strzelal na oslep, jako ze kulejac nie mogl dokladnie wymierzyc. Po chwili strzelanina ucichla. Jason wstal i wyjrzal zza mokrego kamienia. Podniosl swoj automat; musi zabic tego czlowieka, bo inaczej on zabije jego i Marie, laczac ich oboje z Carlosem.
Conklin zalosnie kustykal ku bramie, odwracajac sie co chwile z wyciagnietym pistoletem; zmierzal do samochodu zaparkowanego przy drodze. Bourne podniosl automat, kulejaca postac byla w zasiegu strzalu. Ulamek sekundy i bedzie po wszystkim, jego wrog z Treadstone zginie, a smierc ta przyniesie nowa nadzieje, bo przeciez w Waszyngtonie sa jacys rozsadni ludzie.
Nie byl w stanie tego zrobic, nie mogl pociagnac za spust. Opuscil bron i stal, biernie obserwujac, jak Conklin wsiada do samochodu.
Samochod. Musi wrocic do Paryza. Jest jeszcze szansa. Zawsze istniala. Ona tam jest!
Zapukal do drzwi; jego umysl pracowal w szalonym tempie, analizowal fakty i akceptowal je lub natychmiast odrzucal, opracowujac strategie. Marie rozpoznala pukanie i otworzyla drzwi.
– Moj Boze, jak ty wygladasz! Co sie stalo?
– Nie mam czasu – odpowiedzial, pedzac przez pokoj do telefonu. – To byla zasadzka. Sa przekonani, ze zdradzilem i sprzedalem sie Carlosowi.
– Co takiego?
– Twierdza, ze polecialem w zeszlym tygodniu do Nowego Jorku, i zabilem tam piec osob… w tym brata. – Jason na chwile przymknal oczy. – Byl jakis brat – wciaz jest. Nie wiem, nie moge teraz o tym myslec.
– Przeciez wcale nie wyjezdzales z Paryza. Mozesz to udowodnic!
– Jak? Zdazylbym tam i z powrotem w osiem, dziesiec godzin. Te pare godzin bez alibi im wystarcza. Kto to potwierdzi?
– Ja. Byles ze mna!
– Oni mysla, ze ty tez jestes wplatana – powiedzial Bourne, podnoszac sluchawke i wybierajac numer. – Kradziez, zdrada, Port Noir, caly ten cholerny bigos. Lacza ciebie z moimi sprawami. Carlos uknul wszystko co do najmniejszego fragmentu odciskow palcow. Chryste! Alez on to opracowal!
– Co robisz? Do kogo dzwonisz?
– Mamy punkt zaczepienia, pamietasz? Jedyny, jaki mamy. Zona Villiersa. Wezmiemy sie do niej, zlamiemy ja, poddamy torturom, jesli trzeba. Ale nie zajdzie taka koniecznosc; ona nie bedzie stawiac oporu, bo i tak nie wygra… Cholerny swiat, dlaczego nikt nie odbiera?
– On ma prywatny telefon w gabinecie. Jest trzecia nad ranem. Prawdopodobnie…
– Jest! Panie generale, czy to pan? – Jason musial zadac to pytanie, poniewaz glos po drugiej stronie byl dziwnie cichy, ale nie w sposob typowy dla obudzonego czlowieka.
– Tak, to ja, mlody przyjacielu. Przepraszam, ze kazalem panu czekac. Bylem na gorze u zony.
– To o nia wlasciwie chodzi. Musimy wykonac pewna akcje. Natychmiast. Prosze postawic w stan pogotowia francuski wywiad, Interpol i Ambasade Amerykanska, ale niech im pan powie, zeby nie interweniowali do chwili, kiedy zobacze sie z pana zona. Musze z nia porozmawiac.
– Nie sadze, panie Bourne… Tak, znam panskie nazwisko, moj drogi. Lecz jesli chodzi o rozmowe z moja zona, to obawiam sie, ze nie jest ona mozliwa. Bo widzi pan… ja ja zabilem.
33
Jason wbil wzrok w sciane hotelowego pokoju, w zniszczona wzorzysta tapete o wyblaklych motywach przechodzacych jeden w drugi w bezsensownych skretach.
– Dlaczego? – cicho powiedzial w sluchawke. – Myslalem, ze pan rozumie.
– Probowalem, przyjacielu… – odparl Villiers glosem pozbawionym gniewu i bolu. – Bog mi swiadkiem, ze sie staralem, lecz nie moglem sie powstrzymac. Ciagle patrzylem na nia i widzialem syna, ktorego nie mogla zniesc, zabitego przez to podle zwierze, jej mentora. Moja dziwka byla dziwka innego… tego bydlaka. Na pewno tak bylo, dowiedzialem sie o tym. Chyba dostrzegla oburzenie w moich oczach, a bylo w nich, na Boga. – General przerwal, wspomnienia sprawialy mu bol. – Zobaczyla nie tylko oburzenie, lecz i prawde. Zorientowala sie, ze wiem, kim jest. Kim byla przez wszystkie te lata, ktore spedzilismy razem. W koncu dalem jej te szanse, o ktorej panu mowilem.
– Szanse zabicia pana?
– Tak. To nie bylo trudne. Miedzy naszymi lozkami stoi nocna szafka z bronia w szufladzie. Zona lezala na lozku, jak Maja Goi, wspaniala w swym zadufaniu, dajac mi w myslach kosza, podczas gdy ja bylem zaabsorbowany czyms innym. Otworzylem szuflade, by wyjac zapalki i wrocilem na krzeslo, do swojej fajki, lecz szuflade zostawilem otwarta tak, aby bylo widac lufe rewolweru. Chyba moje milczenie i to, ze nie moglem