pokoju w apartamencie hotelu „Pierre”.
– Nie chcieliscie sluchac! – krzyczala. – Zaden z was nie sluchal! Czy macie pojecie, co mu zrobiliscie?
– Az za dobrze – odparl oficer, wyrazajac przeprosiny bynajmniej nie przepraszajacym tonem. – Moge tylko powtorzyc to, co powiedzialem. Nie wiedzielismy, czego sluchac. Nie rozroznialismy przywidzen od rzeczywistosci. Bez watpienia on tez. A jesli on nie mogl tego ocenic, dlaczego my mielibysmy?
– Przez szesc miesiecy probowal pogodzic, jak pan to nazywa, przywidzenia z rzeczywistoscia. A wy tylko nasylaliscie na niego zabojcow! Chcial wam wytlumaczyc. Co z was za ludzie?
– Ulomni, panno St. Jacques. Ulomni, ale sadze, ze uczciwi. Dlatego tu jestem. Dla niego zaczelo sie koncowe odliczanie, a ja chce go ocalic, jesli mi sie uda, jesli nam sie uda.
– Boze, niedobrze mi sie robi na panski widok! – Marie zatrzymala sie, potrzasnela glowa i ciagnela juz lagodniejszym tonem: – Zrobie wszystko, co pan zechce, pan o tym wie. Moze pan jakos skontaktowac sie z Conklinem?
– Jestem tego pewny. Bede stal na stopniach tamtego domu az do chwili, kiedy bedzie musial skontaktowac sie ze mna. Ale moze sie zdarzyc, ze nasze zadanie dotyczyc bedzie kogos innego.
– Carlosa?
– Byc moze innych.
– Co pan ma na mysli?
– Wytlumacze po drodze. Teraz naszym zadaniem – naszym jedynym zadaniem – jest nawiazanie kontaktu z Delta.
– Jasonem?
– Tak. Z czlowiekiem, ktorego pani zna jako Jasona Bourne’a.
– A on od samego poczatku byl jednym z was – powiedziala Marie. – Nie bedzie zadnych zobowiazan, zadnych dlugow do splacenia ani zadnych targow o przebaczenie?
– Zadnych. Dowie sie pani wszystkiego w odpowiednim czasie, ale to nie jest odpowiedni czas. Ustalilem, ze bedzie pani po drugiej stronie ulicy, w nie oznakowanym rzadowym samochodzie, dokladnie naprzeciwko domu. Mamy dla pani lornetke; zna go pani teraz lepiej niz ktokolwiek inny. Moze go pani dostrzeze. Modle sie o to.
Marie podeszla szybko do szafy i wlozyla plaszcz.
– Pewnej nocy powiedzial, ze jest kameleonem…
– Zapamietal? – przerwal jej Crawford.
– Zapamietal co?
– Nic. W trudnych sytuacjach umial sie pojawiac i znikac; nikt nie byl w stanie go dostrzec. Tylko to chcialem powiedziec.
– Chwileczke. – Marie podeszla do generala ze spojrzeniem nagle utkwionym w jego oczach. – Mowi pan, ze musimy nawiazac z Jasonem kontakt, ale istnieje lepszy sposob. Pozwolmy mu podejsc do nas! Do mnie. Postawcie mnie na schodach tego domu. Kiedy mnie zobaczy, da mi znac.
– Wystawiajac na strzal dwa cele!
– Nie zna pan swojego czlowieka, generale. Powiedzialam „da mi znac”. Przysle kogos, zaplaci komus na ulicy, zeby dostarczyl wiadomosc. Znam go. Zrobi tak! To najpewniejsza droga!
– Nie moge sie na to zgodzic.
– Dlaczego nie? Do tej pory dzialal pan glupio! Na oslep! Niechze pan raz postapi jak inteligentny czlowiek!
– Nie moge. To nawet mogloby rozwiazac problemy, o ktorych pani nie wie, ale nie moge.
– Niech pan poda jakis powod!
– Jesli Delta ma racje, jesli Carlos rozpoczal juz polowanie na niego i znajduje sie na ulicy, ryzyko jest zbyt duze. Carlos zna pania z widzenia, i zabije.
– Chetnie podejme takie ryzyko.
– A ja nie. Chce wierzyc, ze mowie w imieniu rzadu.
– Szczerze powiedziawszy, nie wydaje mi sie.
– Niech pani to zostawi innym. Czy mozemy jechac?
– Administracja – obojetnym, spiewnym glosem oznajmila telefonistka.
– Z panem J. Petrocellim, prosze – napietym glosem powiedzial Aleksander Conklin. Stal przy oknie, trzymajac w jednej dloni sluchawke, a druga ocierajac pot z czola. – Szybko, prosze!
– Wszystkim sie spieszy… – zdanie urwalo sie, zastapione przez sygnal.
– Petrocelli, Wydzial Reklamacji Zlecen.
– Co wy tam, ludzie, robicie?! – wybuchnal agent CIA, chcac zaskoczeniem posluzyc sie jako bronia.
Nastapila krotka pauza.
– W tej chwili wysluchujemy jakiegos wariata, ktory zadaje glupie pytanie.
– No wiec sluchaj dalej. Nazywam sie Conklin. Centralna Agencja Wywiadowcza. Instrukcja Cztery-Zero. Czy rozumiesz, co to znaczy?
– Nie zrozumialem nic z tego, co powiedzieliscie przez ostatnie dziesiec lat.
– To radze ci zrozumiec. Stracilem na to prawie cholerna godzine, ale wlasnie udalo mi sie zlapac kierownika tej firmy od przeprowadzek. Tu, w Nowym Jorku. Powiedzial, ze ma zlecenie na wywoz wszystkich mebli z domu przy Siedemdziesiatej Pierwszej ulicy. Dokladnie z numeru sto czterdziestego. Na zleceniu widnieje panski podpis.
– Tak, pamietam. O co chodzi?
– Kto wam kazal to zrobic? To nasz teren. W zeszlym tygodniu wywiezlismy nasz sprzet, ale nie prosilismy – powtarzam – nie prosilismy o jakakolwiek inna dzialalnosc.
– Chwileczke – powiedzial urzednik. – Widzialem to zlecenie. Mam na mysli to, ze przeczytalem je przed podpisaniem; zdumiewacie mnie chlopcy. Zlecenie przyszlo prosto z Langley na formularzu pierwszenstwa.
– Od kogo z Langley?
– Sekunde. Mam kopie w kartotece na moim biurku. – W sluchawce slychac bylo szelest papierow. Po chwili ucichl i do telefonu wrocil Petrocelli. – Oto ono, Conklin. Mozesz sie poskarzyc wlasnym ludziom z Kontroli Administracji.
– Nie mieli pojecia, co robia. Anuluj to zlecenie. Zadzwon do firmy przewozowej i powiedz im, zeby sie stamtad wynosili! Juz!
– Nic z tego nie bedzie, szpiegu.
– Co?
– Jezeli na moim biurku przed trzecia po poludniu pojawi sie zapotrzebowanie z prawem pierwszenstwa, to moze – ale tylko moze – zalatwie to jutro. Wtedy wniesiemy wszystko z powrotem.
– Wniesiecie wszystko z powrotem?
– Zgadza sie. Kazecie nam wyniesc, to wynosimy. Kazecie wniesc, to wnosimy. Tak jak i wy, mamy metody i przepisy, ktorych musimy sie trzymac.
– Cale to wyposazenie – wszystko – zostalo wypozyczone! To nie byla, nie jest operacja agencji.
– W takim razie po co dzwonisz? Co masz z tym wspolnego?
– Nie mam czasu na wyjasnienia. Po prostu zabierz stamtad tych ludzi. Zadzwon do Nowego Jorku i niech sie stamtad zabieraja! To sa rozkazy z instrukcji Cztery-Zero.
– Zrob z tego sto cztery i wciaz nic z tego nie bedzie… Posluchaj, Conklin, obaj wiemy, ze dostaniesz, czego chcesz, kiedy ja dostane to, czego mi potrzeba. Zrob to we wlasciwy sposob. Oficjalnie.
– Nie moge w to wciagac agencji!
– Mnie tez.
– Ci ludzie musza sie stamtad wyniesc! Mowie ci… – Conklin przerwal, spojrzawszy na wykladany piaskowcem budynek po drugiej stronie ulicy. Jego umysl ogarnal nagly paraliz. Po betonowych schodach wchodzil wysoki mezczyzna w czarnym plaszczu; odwrocil sie i nieruchomo stanal w otwartych drzwiach. To byl Crawford. Co on robil? Co on tu robil? Stracil rozum; zwariowal! Stanowi nieruchomy cel – zepsuje zasadzke!
– Conklin? Conklin…? – Glos odplynal; funkcjonariusz CIA odlozyl sluchawke.
Conklin odwrocil sie do krepego mezczyzny stojacego dwa metry dalej, tuz przy oknie. W wielkiej dloni trzymal karabin z przymocowanym do lufy celownikiem optycznym. General nie wiedzial, jak sie nazywa i nie chcial wiedziec: zaplacil wystarczajaco duzo, zeby sie nad tym nie zastanawiac.