Urywane sygnaly dzwiekowe kutrow rybackich mieszaly sie z nieustannym krzykiem mew; razem tworzyly typowe odglosy portu. Pozne popoludnie. Czerwona kula slonca stala na zachodzie, powietrze bylo nieruchome, buchajace goracem i wilgocia. Za pirsem, naprzeciwko portu, biegla brukowana uliczka upstrzona plamami bialawych domkow oddzielonych od siebie przerosnieta trawa, ktora strzelala w gore z zeschnietej ziemi i piachu. Z werand zostaly jedynie polatane kraty i rozpadajaca sie sztukateria podtrzymywana napredce ustawionymi slupkami. Wszystkie domki mialy lata swietnosci dawno za soba; minely juz wtedy, kiedy ich wlasciciele nieopatrznie uwierzyli, ze Ile de Port Noir moze stac sie jeszcze jednym kurortem Morza Srodziemnego. Ale Ile de Port Noir slawy kurortu nigdy nie zyskal.
Wszystkie domy mialy sciezki wiodace ku ulicy, lecz sciezka domku zamykajacego caly rzad byla wyraznie mocniej wydeptana od pozostalych. Dom nalezal do Anglika, ktory przybyl do Port Noir osiem lat temu. Dlaczego tu przybyl? Nikt tego nie rozumial i nikogo to nie obchodzilo. Byl lekarzem, a wioska potrzebowala lekarza i tyle. W jego rekach haki, igly i noze okazaly sie narzedziami zarowno umozliwiajacymi rybakom dalsza egzystencje, jak i srodkiem iscie zabojczym. Jesli ktos wybral sie do
Lecz nie dzisiaj. Dzisiaj nikt nie kroczyl wydeptana sciezka. Byla niedziela, a wszyscy wiedzieli, ze w kazda sobote doktor urzyna sie w pien we wsi, by zakonczyc wieczor z pierwsza lepsza dziwka. Rzecz jasna, uwagi miejscowych nie uszlo tez i to, ze rutyna kilku ostatnich sobot ulegla zmianie i nikt jakos doktora we wsi nie widzial. Poza tym nie zmienilo sie nic – butelki szkockiej wysylano Anglikowi tak jak zawsze. Doktor po prostu nie wychodzil z domu. Nie wychodzil od czasu, gdy kuter rybacki z La Ciotat przywiozl tego obcego, tego trupa na przepustce.
Doktor Geoffrey Washburn obudzil sie nagle z podbrodkiem wcisnietym w obojczyk. Odor wlasnego oddechu podraznil mu nozdrza; nie bylo to przyjemne. Zamrugal oczami dochodzac do siebie, potem zerknal w strone otwartych drzwi do sypialni. Czyzby znow wyrwal go z drzemki kolejny, niezrozumialy monolog pacjenta? Nie, wokol panowala cisza. Nawet mewy milczaly litosciwie, bo swiety nastal dzien dla Ile de Port Noir – zadne lodzie nie wchodzily do portu i ptaki nie narzekaly na marne polowy.
Washburn spojrzal na pusta szklanke i na w polowie pusta butelke whisky na stoliku obok fotela. Widoczny postep. Kazdej innej niedzieli usmierzalby jak zwykle kaca, wiec o tej porze i butelka, i szklanka bylyby juz osuszone do dna. Usmiechnal sie do siebie i raz jeszcze poblogoslawil siostrzyczke z Coventry, ktora co miesiac slala mu pieniadze i umozliwiala tym samym zakup trunkow. Dobra dziewczyna z tej Bess, dobra, chociaz Bogiem a prawda mogla mu wysylac znacznie wiecej, niz wysylala. Ale Washburn okazywal jej wdziecznosc i za to, co dostawal. Kiedys nadejdzie jednak dzien, kiedy skonczy sie i Bess, i pieniadze. Wtedy stan upojnego zapomnienia bedzie musial osiagac chlejac najtansze winsko. Az zatrze sie wszelki bol. Na wieki.
Zaakceptowal juz taka ewentualnosc. Akceptowal ja jeszcze trzy tygodnie i piec dni temu, gdy jacys obcy rybacy przywlekli pod jego drzwi na wpol martwego mezczyzne wylowionego z morza. Rybacy kierowali sie tylko litoscia; sam topielec malo ich obchodzil. Bog zrozumie i odpusci – rozbitek podziurawiony byl kulami.
Rybacy nie wiedzieli jednak, ze w cialo mezczyzny wtargnelo cos znacznie gorszego niz kule. W cialo i w umysl.
Zmeczony i wymizerowany doktor dzwignal sie z fotela i podszedl chwiejnie do okna z widokiem na port. Podciagnal zaluzje, mruzac przed sloncem oczy, a pozniej zerknal w szczeline i obserwowal chwile ruch na ulicy. Szukal zrodla klekoczacego halasu. To konny woz, w nim rybacka rodzina na niedzielnej przejazdzce. Gdziez, u diabla, mozna jeszcze zobaczyc taki widok? Wowczas przypomnialy mu sie powozy i wspaniale obrzadzone walachy, ktore sunely przez londynski Regent Park, cieszac latem turystow. Rozesmial sie glosno – co za porownanie! Smiech trwal krotko i miejsce wesolosci zajelo cos, co trzy tygodnie temu zdawalo sie nie do pomyslenia. Dawno juz stracil nadzieje, ze jeszcze ujrzy Anglie. Mozliwe, ze uda mu sie stracona nadzieje odzyskac. Dzieki niedoszlemu topielcowi.
Jezeli nie popelnil omylki w diagnozie, sprawa rozstrzygnie sie lada dzien, lada godzina, lada minuta. Rany na nogach, brzuchu i piersi byly glebokie i grozne. Spowodowalyby smierc, gdyby nie fakt, ze pociski nadal tkwily w ciele, wyjalowione, oczyszczone morska woda. Ich wydobycie okazalo sie zadaniem wzglednie latwym, bo wysterylizowana tkanka byla rozmiekczona i w znakomitym stanie – nic tylko kroic. Za to rana czaszki stanowila powazny problem. Nie dosyc, ze zostala naruszona kosc, to jeszcze lekkiemu wgnieceniu zdawaly sie ulec wlokniste rejony wzgorza i hipokampa. Gdyby kula trafila o milimetry w lewo lub prawo, polozylaby kres ich zywotnym funkcjom na zawsze. Ale nie trafila i Washburn podjal decyzje. Rzucil wodke na trzydziesci szesc godzin. Pil tyle wody i jadl tyle pokarmow bogatych w skrobie, ile tylko czlowiek zdola zjesc i wypic. Potem przeprowadzil operacje – najdelikatniejsza od czasu, kiedy wyrzucono go ze szpitala Macleans w Londynie. Milimetr po wleczacym sie w nieskonczonosc milimetrze obmywal newralgiczny rejon wlokien, pozniej naciagnal i zaszyl skore wiedzac, ze jeden bledny ruch pedzelka, igly czy kleszczy i pacjent umrze.
Washburn nie chcial, zeby pacjent umarl. Z wielu powodow. Z jednego w szczegolnosci.
Kiedy skonczyl operacje i stwierdzil, ze topielec wciaz daje oznaki zycia, zajal sie na powrot wlasnymi srodkami oddzialywania chemicznego i psychicznego – butelka. Spil sie i utrzymywal ten stan, lecz nie pozwolil, by urwal mu sie film. Dokladnie wiedzial, gdzie jest i co robi. Postep, wyrazny postep.
Lada dzien, lada godzina nieznajomy skupi na nim wzrok, lada dzien z jego ust poplyna zrozumiale slowa. Lada chwila.
Najpierw padly slowa. Zabrzmialy w sypialni o brzasku, gdy od morza nadciagnela chlodna bryza.
– Kto tu jest? Kto jest w tym pokoju?
Washburn wyprostowal sie, zsunal cicho nogi z lozka i wolno wstal. Wazne, zeby nie uderzyc teraz w falszywa nute, nie halasowac, nie ruszyc sie zbyt gwaltownie, bo pacjent mogl ulec psychicznej regresji. Przez kilka pierwszych minut nalezalo zachowywac sie ostroznie i tak delikatnie, jak delikatna byla operacja, ktora przeprowadzil; tkwiacy w nim mimo wszystko lekarz oczekiwal tego momentu.
– Przyjaciel – odrzekl cicho.
– Przyjaciel?
– Mowi pan po angielsku. Tak sadzilem. Zakladalem, ze jest pan Amerykaninem albo Kanadyjczykiem. Pana stomatolog w kazdym razie nie moze byc Anglikiem. Ani Francuzem. Jak pan sie czuje?
– Nie wiem…
– Taki stan utrzyma sie jeszcze troche. Czy chce pan oddac stolec?
– Czy… co?
– Kupe, stary, czy chcesz zrobic kupe? Po to jest ten basen obok lozka. Bialy, na lewo. Oczywiscie, jesli czlowiek zdazy zalatwic sie na czas.
– Przepraszam.
– Nie ma za co. To najzupelniej prawidlowa reakcja organizmu. Jestem lekarzem, twoim lekarzem. Nazywam sie Geoffrey Washburn. A ty?
– Ja?
– Pytalem, jak ci na imie.
Nieznajomy poruszyl glowa i zapatrzyl sie w biala sciane, gdzie rysowaly sie ostre cienie wczesnego poranka. Pozniej zwrocil niebieskie oczy na Washburna i powiedzial:
– Nie wiem.
– O moj Boze…
– Mowilem ci tyle razy: czas, potrzeba czasu. Jesli bedziesz z soba walczyl, jesli bedziesz sie zameczal, twoj stan sie pogorszy.
– Upiles sie.
– Lekko. Ale to nie ma zwiazku ze sprawa. Chcesz, sprobuje naprowadzic cie na wlasciwy trop. Tylko mnie dobrze sluchaj.
– Sluchalem juz wiele razy.
– Nie, nie sluchales. Zamykasz sie przede mna, tkwisz w jakims szczelnym kokonie i oslaniasz nim swoj umysl. Posluchaj mnie jeszcze raz.