– Ale o czym?
– O wszystkim. Chce to uslyszec od pani.
– Po co? Nie ma nic, czego i wy byscie nie wiedzieli. Wybraliscie Kaina. Odrzuciliscie Carlosa. Wydaje sie wam, ze teraz mozecie postapic tak samo. Myliliscie sie wtedy i mylicie sie teraz.
– To bez znaczenia – rzucil. – Jezeli szuka pani kompromisu, chocby tylko po to, zeby ocalic wlasne zycie, prosze mi wyjasnic, czemu mielibysmy sluchac. Dlaczego Carlos jest taki nieprzejednany… taki paranoiczny… kiedy idzie o Bourne’a? Prosze mi to wylozyc tak, jakbym wczesniej o niczym nie slyszal. Bo jesli nie, wowczas caly Paryz pozna te nazwiska, ktorych nie powinno sie wymieniac, a pani jeszcze przed noca bedzie martwa.
Madame Lavier siedziala sztywno, jej twarz znowu przypominala nieruchoma, alabastrowa maske.
– Carlos pojdzie za Kainem na koniec swiata i go zabije.
– Tyle sami wiemy. Interesuje nas dlaczego.
– Bo musi. Przez was. Przez ludzi takich jak wy.
– To nic nie znaczy. Nie wie pani, kim jestesmy.
– Nie musze. Wiem, coscie zrobili.
– Prosze jasniej!
– Juz wyjasnialam. Przedlozyliscie Kaina nad Carlosa, i na tym polegal wasz blad. Wybraliscie niewlasciwego czlowieka. Zaplaciliscie niewlasciwemu zabojcy.
– Niewlasciwemu… zabojcy.
– Nie byliscie pierwsi, ale bedziecie ostatni. Ten bezczelny uzurpator zginie tutaj, w Paryzu, niezaleznie od tego, czy osiagniemy kompromis, czy nie.
– Wybralismy niewlasciwego zabojce… – Slowa zawisly w wykwintnym, wonnym powietrzu. Przycichl ogluszajacy grzmot, nadal gniewny, lecz teraz daleki, gdzies w burzowych chmurach. Mgla sie rozwiewala, wokol Jasona klebily sie wilgotne opary. Juz cos widzial. Zobaczyl sylwetke potwora. Nie mitu. Potwora. Jeszcze jednego. Potwory byly dwa.
– Pan w to watpi? – spytala kobieta. – Nie przeszkadzajcie Carlosowi. Niech zlapie Kaina, niech ma swoja zemste. – Przerwala, jej dlonie uniosly sie lekko nad stolikiem: Matka-Szczurzyca. – Nic nie obiecuje, ale wstawie sie za wami, opowiem o stratach, jakie poniesliscie. Niewykluczone… to tylko taka mozliwosc, pan rozumie… ze ten, ktorego przede wszystkim powinniscie byli wybrac, zgodzi sie honorowac wasz kontrakt.
– Ktos, kogo powinnismy byli wybrac… Bo wybralismy tego niewlasciwego.
– Pan to rozumie, monsieur, prawda? Carlos musi sie dowiedziec, ze rozumiecie. Wowczas moze… powtarzam: moze jakos zrekompensuje wam tamte straty. Ale tylko wtedy, kiedy sie przekona, ze spostrzegliscie swoj blad.
– Czy tak wyglada pani kompromis? – powiedzial glucho Bourne, probujac zebrac mysli.
– Wszystko jest mozliwe. Prosze mi wierzyc, nic dobrego nie wyniknie z waszych grozb. Dla nikogo, w tym, szczerze mowiac, oczywiscie i dla mnie. Dojdzie tylko do bezcelowych zabojstw, a Kain tymczasem bedzie stal z boku i sie smial. Przegracie nie raz, lecz dwa razy.
– Jezeli to prawda… – Jason przelknal sline i o malo sie nie udusil, kiedy suche powietrze wypelnilo mu puste, zaschniete gardlo. – Wobec tego musze wytlumaczyc swoim ludziom, dlaczego… wybralismy… niewlasciwego… czlowieka. –
– Po co? – Lavier dotknela palcami blatu stolika: jaskrawoczerwony lakier do paznokci, bron o dziesieciu ostrzach.
– Skoro wybralismy niewlasciwego czlowieka, musielismy dostac zle informacje.
– Slyszeliscie, ze dorownuje Carlosowi, tak? Ze taniej sobie liczy, ze stosuje bardziej oszczedne metody, a poniewaz w gre wchodza tylko nieliczni posrednicy, nie ma mozliwosci wytropienia kontraktu. Tak bylo, prawda?
– Mozliwe.
– Nawet na pewno. Kazdy o tym slyszal, tyle ze to wszystko klamstwo. Sila Carlosa lezy w jego dalekosieznych zrodlach informacji, niezawodnych informacji, w jego wyrafinowanym systemie docierania do odpowiedniej osoby w stosownym momencie przed zabojstwem.
– Wyglada mi to na zbyt wielu ludzi. Za duzo ich bylo w Zurychu, za duzo tutaj, w Paryzu.
– Wszyscy slepi, monsieur. Wszyscy i kazdy z osobna.
– Slepi?
– Powiem wprost: biore udzial w tej operacji od paru ladnych lat, spotkalam juz dziesiatki osob, ktore w taki czy inny sposob odegraly swoje drugorzedne role… zaledwie drugorzedne, i jeszcze sie nie zetknelam z nikim, kto by kiedykolwiek rozmawial osobiscie z Carlosem lub tez mial pojecie, kim on jest.
– Ale to Carlos. Ja pytam o Kaina. Co pani o nim wie?
– Od czego mam zaczac?
– Od czegokolwiek, co tylko przychodzi pani do glowy. Skad on sie wzial?
– Z poludniowo-wschodniej Azji, oczywiscie.
– Oczywiscie…
– Z amerykanskiej „Meduzy”, to wiemy na pewno.
Meduza! Wichry, ciemnosc, blyski swiatla, bol… Teraz bol rozsadzal mu czaszke. Znalazl sie tam, gdzie byl kiedys. O caly swiat dalej w przestrzeni i czasie. Bol. Chryste! Bol…
– Co sie stalo? – Kobieta sprawiala wrazenie przestraszonej. Przygladala sie jego twarzy; oczy bladzily, wwiercaly sie w niego. – Pan jest spocony. Rece panu drza. Ma pan atak?
– To predko mija. – Jason z wysilkiem puscil przegub i siegnal po serwetke, zeby otrzec czolo.
– Wszystko przez to cisnienie, prawda?
– Przez cisnienie, tak… Prosze mowic dalej. Nie ma zbyt wiele czasu. Trzeba dotrzec do pewnych osob, podjac decyzje. Jedna z nich prawdopodobnie dotyczy pani zycia. Wrocmy do Kaina. Powiedziala pani, ze sie zjawil z amerykanskiej… „Meduzy”.
–
– Niewazne, co ja sadze. Ani tez co wiem. Chce uslyszec, co pani sadzi i wie o Kainie!
– Przez ten atak pan sie zrobil nieuprzejmy.
– A przez niecierpliwosc niecierpliwy! Twierdzi pani, ze wybralismy niewlasciwego czlowieka, a skoro tak, to widocznie musielismy dostac zle informacje.
– Nie, skad. Kiepsko pan mnie bada. Wspomnialam o tym tylko dlatego, zeby zaznaczyc, jak doglebnie spenetrowalismy „Meduze”.
– „My”, czyli ludzie pracujacy dla Carlosa.
– Mozna tak to okreslic.
– Jasne. Jezeli Kain nie jest Francuzem, to kim?
– Niewatpliwie Amerykaninem. O Boze!
– Skad wiecie?
– Robi wszystko z typowo amerykanska bezczelnoscia. Przepycha sie lokciami, bez odrobiny finezji. Przypisuje sobie cudze zaslugi i przyznaje sie do zabojstw, z ktorymi nie mial nic wspolnego. Przestudiowal metody i
