skomplikowany niz poprzedni. Gdy policjant probowal go otworzyc, komisarz i jego ludzie spacerowali niecierpliwie w te i z powrotem, palac papierosa za papierosem. Nawet nie przyszlo im do glowy, ze ktos ich obserwuje.

***

Turgut wraz z Ismetem przechadzali sie nerwowo po podziemnym lochu. Towarzyszyli im trzej mezczyzni z Urfy. Pare godzin temu zdolali sie wymknac karabinierom. Pozostali ludzie Bakkalbasiego mieli nadejsc lada chwila. Pasterz ostrzegl ich, ze moga sie spodziewac przybycia Mendibha, najlepiej wiec, jesli sie uspokoja i zaczekaja na pozostalych braci.

Potem… sami wiedza, co robic.

Turgut trzasl sie jak osika. Siostrzeniec poklepal go po plecach, starajac sie dodac mu otuchy.

– Spokojnie, nic sie nie dzieje, wiemy, co robic.

– Mam przeczucie, ze wydarzy sie jakies nieszczescie.

– Nie kus zlego. Wszystko pojdzie tak, jak zaplanowalismy.

– Nie, czuje, ze cos sie stanie.

– Uspokoj sie, prosze.

Ani Turgut, ani Ismet nie uslyszeli cichych krokow trzech ksiezy, ktorzy, kryjac sie w cieniu, obserwowali ich od jakiegos czasu. Ojciec Yves, ojciec David i Joseph bardziej przypominali komandosow niz kaplanow.

Kiedy Mendibh wpadl do lochu, zdazyl zobaczyc Turguta i stracil przytomnosc. Ismet uklakl przy nim, by sprawdzic puls.

– Boze… Jak on krwawi! Ma rane pod plucem, ale chyba samo pluco nie jest uszkodzone, bo juz dawno by umarl. Podaj mi wode, i cos do przemycia rany.

Stary Turgut podszedl i drzaca reka podal bratankowi butelke z woda i recznik. Ismet rozerwal koszule Mendibha i ostroznie przemyl rane.

– Zdawalo mi sie, czy widzialem tu apteczke?

Turgut skinal glowa, nie byl w stanie wydobyc z siebie glosu. Odszukal apteczke i podal ja bratankowi.

Ismet jeszcze raz przemyl rane woda utleniona, potem przylozyl do niej wate nasaczona srodkiem dezynfekujacym.

Tylko tyle mogl zrobic dla Mendibha.

Ludzie Bakkalbasiego nie przeszkadzali mu, choc uwazali, ze nie warto przejmowac sie rannym, skoro i tak ma umrzec.

Tak chcial Addai.

Z cienia wynurzyl sie kolejny czlowiek Bakkalbasiego, policjant z Urfy. Wkrotce potem nadeszli jeszcze dwaj mezczyzni. Przez pare minut opowiadali o tym, co spotkalo ich podczas operacji. Rozmowa zagluszyla kroki dobiegajace z podziemnych korytarzy.

Valoni, a wraz z nim Pietro i tuzin karabinierow, wtargneli do lochu z bronia gotowa do strzalu.

– Nie ruszac sie! Wszyscy sa zatrzymani! – krzyknal komisarz.

Nie dokonczyl, bo tuz obok jego ramienia swisnela kula.

Kolejne strzaly dosiegly dwoch jego podwladnych. Ludzie Bakkalbasiego skorzystali z zamieszania i rowniez zaczeli strzelac.

Valoni i jego ludzie oslaniali sie jak mogli, podobnie jak mezczyzni Bakkalbasiego, swiadomi, ze pierwsze strzaly oddal ktos, z czyjej obecnosci nie zdawali sobie sprawy.

Valoni staral sie otoczyc Turkow. Znow padly strzaly z ukrycia, i prawie w tej samej chwili uslyszal krzyk kobiety.

– Ostroznie, Marco, sa na gorze, uwaga!

Ana juz od jakiegos czasu ukrywala sie przed trzema kaplanami, ktorych dogonila, pokonawszy korytarz wiodacy do lochu. Ksiadz Yves odwrocil sie, ze zdziwienia otwierajac usta.

– Ana!

Dziewczyna rzucila sie do ucieczki, jednak ksiadz Joseph okazal sie szybszy. Ostatnia rzecza, jaka zobaczyla, byla reka wymierzajaca cios. Kaplan uderzyl ja z taka sila, ze stracila przytomnosc.

Strzaly padaly ze wszystkich stron. Ksieza musieli teraz dawac odpor karabinierom i ludziom z Urfy.

Turgut, Ismet i dwoch ludzi Bakkalbasiego zostalo zabitych.

Z sufitu podziemnego przejscia zaczely odpadac cegly.

Mezczyzni strzelali na oslep, jakby bylo im obojetne, kto kogo zabije.

Ana odzyskala przytomnosc. Glowa jej pekala. Udalo jej sie usiasc i zobaczyla nad soba trzech mezczyzn skladajacych sie do strzalu. Nie znala tych ludzi. Stwierdzila, ze powinna pomoc Valoniemu, chwycila wiec cegle i z calej sily cisnela nia w ksiedza Davida. Nagle z dachu podziemia posypaly sie kolejne cegly i jedna trafila ksiedza Josepha w ramie.

Yves de Charny rowniez byl ranny i poslal jej wsciekle spojrzenie. Ana zaczela biec. Z sufitu sypaly sie cegly i gruz.

Ogluszona hukiem wystrzalow, nie potrafila odnalezc drogi powrotnej. Slyszala, jak ojciec Yves cos do niej krzyczy, nie rozrozniala jednak slow.

Nagle potknela sie i upadla. Ogarnely ja ciemnosci. Krzyknela, kiedy poczula, ze chwyta ja czyjas reka.

Nie miala pojecia, gdzie jest. Byla poobijana i przerazona, bol rozsadzal jej czaszke. Wiedziala, ze ramie, ktore ja podtrzymuje, nalezy do Yvesa de Charny, sprobowala sie wyrwac, on zas zwolnil uscisk. Nie slychac juz bylo glosu Valoniego ani huku wystrzalow. Co sie stalo? Gdzie jest? Chciala krzyczec, ale nie miala sily, z jej ust nie wydobylo sie nawet westchnienie.

– Jestesmy zgubieni, Ano, nie uda nam sie stad wydostac – powiedzial urywanym glosem ksiadz Yves. Byl ranny. – Zgubilem latarke, idac za pania. Umrzemy w ciemnosci.

– Prosze tak nie mowic!

– Przykro mi, Ano, bardzo mi przykro. Nie musiala pani umierac, nie zasluzyla sobie pani na taka smierc.

– To wy mnie zabijacie! Zabijacie nas wszystkich!

Ksiadz zamilkl. Ana poszukala w torebce swieczki i zapalek.

Przy okazji namacala telefon komorkowy. Zapalila swieczke i zobaczyla grymas bolu na przystojnej twarzy ksiedza Yvesa.

Byl ciezko ranny. Ana wstala i obeszla wneke, ktora stala sie ich pulapka. Gruz zasypal przejscie, nie pozostawiajac najmniejszego otworu. Pomyslala, ze nie wyjdzie stad zywa.

Usiadla obok ksiedza i zdajac sobie sprawe, ze musi sie pogodzic z tym, co ja czeka, postanowila zachowac sie jak urodzona dziennikarka. Ojciec Yves nie widzial, jak wyjmuje z torebki telefon. Ostatni numer, jaki wybrala, byl numerem Sofii Galloni.

– Przykro mi, Ano – wyszeptal ksiadz Yves, gdy scierka zabrana z kuchni Turguta starala sie zatamowac krew plynaca z jego rany.

– Tak, juz to ksiadz mowil. Teraz prosze mi wyjasnic, o co w tym wszystkim chodzi.

– Co mam wyjasnic? Przeciez wkrotce umrzemy.

– Chce wiedziec, dlaczego umieram. Ksiadz jest templariuszem, podobnie jak ksiedza koledzy.

– To prawda, jestesmy templariuszami.

– A tamci ludzie? Kim byli? Wygladali na Turkow.

– To ludzie Addaia.

– Kim jest Addai?

– Pasterzem. Pasterzem Wspolnoty Swietego Calunu. Oni go chca…

– Wspolnota Swietego Calunu?

– Tak.

– Chca go ukrasc?

– Nalezal do nich, dal im go Jezus.

Ana pomyslala, ze ksiadz majaczy. Przysunela swieczke do jego twarzy i zobaczyla, ze kaplan sie usmiecha.

– Wcale nie oszalalem. Widzi pani, w pierwszym wieku naszej ery zyl w Edessie krol Abgar. Zachorowal na trad, ale wyleczyl sie, dotknawszy calunu Chrystusa. Tak mowi legenda. W to wierza potomkowie pierwszej wspolnoty chrzescijanskiej zalozonej w Edessie.

Вы читаете Bractwo Swietego Calunu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату