Wszyscy trzej pobiegli truchtem tam, skad dochodzil glos. Pani Jones czekala na nich wsparta pod boki.
– A, jestes! – powitala Jupitera. – Najwyzsza pora. Twoj wuj Tytus, Hans i Konrad wyladowali juz caly transport z ciezarowki i chcialabym, chlopcy, zebyscie teraz posortowali wszystko i poroznosili na wlasciwe miejsca.
Chlopcy popatrzyli na stos uzywanych rzeczy, pietrzacy sie przed biurem, i ciezko westchneli. Staranne ulozenie tego wszystkiego zajmie im sporo czasu. A pani Jones bardzo pilnowala porzadku. Jonesowie zbierali, co prawda, zlom, lecz byl to sklad niezwykly i starannie utrzymany. Pani Jones nie tolerowala balaganu.
Chlopcy wzieli sie do pracy i przerwali ja dopiero, kiedy pani Jones przyniosla im obiad. Mieli wlasnie konczyc, ale Tytus Jones przywiozl ciezarowka kolejna dostawe mebli i innych sprzetow, ktore kupil przy rozbiorce jakiegos bloku mieszkalnego.
Byli wiec zajeci przez cale popoludnie. Jupiter nie mogl sie juz doczekac powrotu do kufra i jego dziwnej zawartosci. W koncu Bob i Pete zaczeli zbierac sie do domu. Pete umowil sie z Jupiterem, ze spotkaja sie rano na zapleczu skladu. Bob mial dolaczyc do nich pozniej, poniewaz rano dorabial sobie, pomagajac w miejscowej bibliotece.
Jupiter zjadl obfita kolacje, po ktorej ogarnela go taka sennosc, ze nie byl juz w stanie rozmyslac nad tajemnica kufra nalezacego do magika, ktory zniknal, i nad nalezaca do niego czaszka, ktora podobno mowila. Przyszlo mu jednak do glowy, ze skoro zlodzieje probowali raz, moga sprobowac i drugi. Poszedl wiec do skladu, wydostal z kufra Sokratesa i ustawil go na podporce z kosci sloniowej. Wszystkie inne przedmioty wlozyl z powrotem do kufra, ktory zamknal na kluczyk. Nastepnie schowal kufer za stara kopiarke i przykryl jakims plotnem. Pomyslal, ze teraz kufer powinien byc bezpieczny. Z Sokratesem jednak wolal nie ryzykowac. Zabral czaszke do domu.
Trzymajac ja w dloniach, wkroczyl do jadalni. Na ten widok ciotka Matylda krzyknela:
– Na wszystkie swietosci, Jupiterze! A coz ty za ohydztwo przyniosles?
– To tylko Sokrates – odpowiedzial Jupiter. – Podobno potrafi mowic.
– Potrafi mowic, hee? – Tytus Jones podniosl glowe znad swojej gazety i zachichotal. – A coz on takiego mowi, chlopcze? Wyglada calkiem inteligentnie.
– Jak dotad, nic jeszcze nie powiedzial – przyznal Jupiter. – Ale mam nadzieje, ze to zrobi. Choc tak naprawde nie oczekuje tego od niego.
– Do mnie niech sie lepiej nie odzywa, bo popamieta! – powiedziala ciotka Matylda. – Tez mi pomysl! Zabierz to z moich oczu, Jupiterze. Nie chce na to patrzec.
Jupiter zaniosl Sokratesa do swojego pokoju, ulozyl na podstawce i postawil na biurku. Potem zszedl na dol poogladac telewizje.
Kladac sie do lozka byl juz pewien, ze Sokrates nie potrafi mowic. Cala tajemnica polegala na tym, ze Guliwer Wielki, jego wlasciciel, byl bardzo zdolnym brzuchomowca.
Juz prawie zasypial, gdy nagle rozlegl sie cichy gwizd. Gwizd powtorzyl sie i Jupiter mial wrazenie, jakby w pokoju ktos jeszcze byl.
Nagle calkiem oprzytomnial i siadl na lozku.
– Kto to? To ty, wuju? – zapytal i przez chwile pomyslal, ze to tylko kolejny zart Tytusa Jonesa.
– To ja – dobiegl z ciemnosci od strony biurka lagodny, raczej wysoki glos – Sokrates.
– Sokrates? – wykrztusil Jupiter.
– Nadszedl czas… zebym przemowil. Nie zapalaj… swiatla. Sluchaj… i nie lekaj sie. Czy… zrozumiales?
Wydawalo sie, ze mowienie sprawialo mu trudnosc. Jupiter wytezal wzrok w kierunku, skad dochodzil glos, lecz niczego nie mogl dojrzec.
– T-a-a-k – odpowiedzial zdlawionym glosem.
– To dobrze – rzekl glos. – Musisz pojsc… jutro… na King Street pod numer 311. Haslo… Sokrates. Czy… zrozumiales?
– Tak – odparl Jupiter smielej. – Ale o co chodzi? Kto do mnie mowi?
– To ja… Sokrates.
Szept jakby rozplynal sie w oddali. Jupiter wychylil sie z lozka i zapalil nocna lampke. Popatrzyl na Sokratesa. Czaszka zdawala sie usmiechac, tak jak poprzednio, lecz nie dochodzil z niej zaden glos.
To niemozliwe, zeby Sokrates mowil do niego! Ale… glos dochodzil z pokoju, a nie zza okna.
Na mysl o oknie Jupiter wyjrzal na zewnatrz. Na podworzu nie bylo zywej duszy. Niezwykle poruszony wrocil do lozka.
Zgodnie z poleceniem mial sie jutro udac na King Street 311. Moze nie powinien… ale wiedzial, ze tam pojdzie. Sprawa stawala sie coraz bardziej tajemnicza.
A tajemnicom Jupiter nie potrafil sie oprzec.
Rozdzial 6. Tajemnicza wiadomosc
– Na pewno nie chcesz, zebym z toba poszedl, Jupe? – zapytal Pete.
Pete i Jupiter z przedniego siedzeniu pikapa, ktorym Hans podwiozl ich do Los Angeles, przygladali sie obskurnemu budynkowi na King Street 311. Nad gankiem wisial wyblakly napis “POKOJE DO WYNAJECIA”, a pod nim mniejszy “Pokoi brak”.
W sasiedztwie staly podobne nedzne domy, pare sklepikow. Wszystkie wymagaly gruntownego remontu. Po ulicy krecili sie starzy ludzie. Wygladalo na to, ze mieszkaja tu jedynie klepiacy biede staruszkowie.
– Na pewno nie chce, Drugi Detektywie – odpowiedzial Jupiter. – Poczekaj na mnie w samochodzie razem z Hansem. Mysle, ze nie grozi mi zadne niebezpieczenstwo.
Pete glosno przelknal sline.
– Twierdzisz, ze to czaszka kazala ci tu przyjsc? – zapytal. – Tak po prostu? Stala sobie na biurku i gadala z toba w ciemnosciach?
– Tak wlasnie bylo lub tez mialem bardzo niezwykly sen – odparl Jupiter. – Tylko ze ja nie spalem, wiec nie moglem snic. Wejde do srodka sprawdzic, o co tu chodzi. Jesli nie bedzie mnie dluzej niz dwadziescia minut, wtedy obaj z Hansem wejdziecie za mna.
– No coz, skoro tak chcesz – zgodzil sie Pete. – Ale to wszystko mi sie nie podoba.
– Jesli znajde sie w niebezpieczenstwie – powiedzial Jupiter – to bede wzywal pomocy z calych sil.
– Uwazaj na siebie, Jupiterze – prosil Hans z troska na wielkiej, okraglej twarzy. – A jesli bedziesz potrzebowal pomocy, to przybiegniemy co sil!
Hans zademonstrowal swoje potezne ramie, zeby pokazac, iz w razie potrzeby bez trudu wylamie drzwi, spieszac na ratunek Jupe'owi. Pierwszy Detektyw skinal glowa.
– Licze na was obu – oswiadczyl, wysiadajac z samochodu.
Jupiter podszedl waskim chodnikiem do malego ganku, wszedl po schodach i nacisnal dzwonek. Zdawalo mu sie, ze uplynelo wielo czasu, zanim wreszcie w srodku rozlegly sie czyjes kroki.
Drzwi otworzyly sie i Jupiter stanal oko w oko z krepym, wasatym mezczyzna o sniadej cerze.
– Tak? – odezwal sie mezczyzna. – O co chodzi, chlopcze? Wolnych pokoi nie mamy. Wszystkie zajete.
Mowil z lekko cudzoziemskim akcentem, lecz Jupiter nie umialby powiedziec, skad pochodzi ten czlowiek. Chlopiec przybral swoja glupawa mine, ktora zawsze robil, kiedy chcial, zeby dorosli brali go za pulchnego oferme.
– Szukam pana Sokratesa – podal haslo.
– Ha!
Mezczyzna przygladal mu sie przez chwile, a potem wycofal sie do srodka.
– Wejdz. Moze on byc, a moze on nie byc tutaj. Lonzo zapyta.
Jupiter wszedl do ciemnego wnetrza i zamrugal oczami. Znalazl sie w malym, zakurzonym korytarzu, gdzie palilo sie jakies przycmione swiatlo. Na jego koncu zobaczyl duzy pokoj, w ktorym siedzialo kilku mezczyzn. Czytali gazety lub grali w warcaby. Wszyscy byli krepi, mieli bardzo ciemne wlosy i muskularne sylwetki. Przygladali sie Jupiterowi obojetnie.
Jupiter czekal. Wreszcie mezczyzna z wasami wrocil z pokoju na koncu korytarza.
– Zelda cie przyjmie – powiedzial.