Grymas gniewu wykrzywil mu twarz. Z trudem udalo mu sie opanowac.
– To nie bylo zbyt uprzejme – rzucil tylko.
– Czasami impertynencja jest jak skalpel – zauwazyla Safona. – Pozwala przeprowadzic niezbedna operacje.
Rothgar powsciagnal gniew juz na tyle, ze nawet sie do niej usmiechnal.
– A czego chcialabys mnie tym razem pozbawic?
– Twojej zelaznej zbroi.
– Nigdy!
– Wobec tego czeka cie szalenstwo – orzekla ze smutkiem. – Nie mozesz w nieskonczonosc opierac sie swoim naturalnym instynktom. Zwlaszcza teraz, kiedy poznales lady Arradale.
Coz ona wiedziala o Dianie? Przeciez sie nawet nie spotkaly!
– Na razie jestem zupelnie zdrowy.
– Na razie – powtorzyla. Nalal sobie znowu porto i wypil.
– Wystarczy, Safono. – To, co mialo byc rozkazem, zamienilo sie w zalosna prosbe.
Jednak przyjaciolka, podobnie jak wytrawny chirurg, nie zwazala na nic.
– Nie, Bey. Jestes wspanialym czlowiekiem. Nie znioslabym tego, gdybys zwariowal albo popelnil samobojstwo. A wiele wskazuje na to, ze uruchomiles mechanizm autodestrukcji.
Spojrzal na nia podejrzliwie.
– Ja? Autodestrukcji?
– A czym mial byc pojedynek z Currym?
Rothgar machnal reka, jakby sprawa go zupelnie nie dotyczyla.
– To byla kwestia honoru! Wcale nie szukalem smierci. -
Jej brazowe oczy wciaz patrzyly na niego z przygana. – Obiecuje ci, moja droga, ze sie nie zastrzele ani nie powiesze.
– Nigdy w to nie watpilam. To nie w twoim stylu. Markiz wstal i polozyl reke na sercu.
– Obiecuje wiec, ze nie skoncze z soba w swiadomy sposob.
Safona rowniez podniosla sie z miejsca i podeszla do okna.
– Nawet nie wiesz, jak potezna sila moze byc ludzka podswiadomosc – westchnela.
Rothgar uwielbial sposob, w jaki sie poruszala. Nie szla, ale jakby plynela w powietrzu. Nie bylo w tym nic sztucznego. Tak, jakby sie juz z tym urodzila.
Przez chwile zastanawial sie, czy Safona bedzie sie chciala z nim kochac. Ze zdziwieniem stwierdzil, ze nie ma na to ochoty i to nie z powodu rozmowy. Gdyby zaprosila go do siebie na noc, z pewnoscia by sie zgodzil. Na tym, miedzy innymi, polegala ich przyjazn.
Safona zblizyla sie do niego i dotknela chlodna dlonia jego policzka.
– Boje sie, Bey – wyznala. – Boje sie, ze zatrzymasz sie nagle, jak jeden z tych twoich automatow.
– Nie jestem automatem!
– Nie, ale masz niektore cechy tych maszyn – rzekla ze smutkiem. – Pewnie dlatego tak je lubisz. I tez trzeba cie nakrecic, zebys zaczal dzialac.
Pomyslal, ze wspolnie spedzona noc nie bylaby taka zla. Pomoglaby mu sie rozluznic i zapomniec choc na chwile o lady Arradale.
– A ty jestes w tym najlepsza – powiedzial, patrzac jej zmyslowo w oczy.
Potrzasnela glowa.
– Nie o tym mowie, Bey. Zawsze dzialales, poniewaz chciales chronic swoja rodzine. Powiedz, kim zajmiesz sie teraz?
Markiz tylko machnal reka.
– Z pewnoscia nie zabraknie im klopotow – stwierdzil.
– Ale naucza sie je rozwiazywac sami, we wlasnych rodzinach – tlumaczyla. – Staniesz sie… nie, juz sie stales niepotrzebny.
Rothgar przypomnial sobie rozmowe z Bryghtem i z trudem przelknal sline.
– Mam co robic – mruknal w koncu. Safona zblizyla sie do niego jeszcze bardziej. Poczul sie
jak zawodnik na ringu, ktorego napastnik zepchnal w rog. Od poczatku nie byl w stanie nawiazac z nia rownorzed nej walki. Wciaz musial sie bronic. Dlaczego? Czyzby mia la troche racji?
– Jestes czlowiekiem, ktory potrzebuje podniety, zeby moc funkcjonowac. Zawsze dzialales z pasja i energia. Mowie o pasji, a nie seksie, Bey – dodala, kiedy polozyl dlonie na jej biodrach. – Nie potrafisz zyc jak filozof. Do tej pory broniles swoja rodzine. Co zrobisz teraz?
Rothgar zastanawial sie przez chwile nad odpowiedzia.
– A ty? Co ty robisz?
Safona usmiechnela sie poblazliwie.
– Ja jestem samowystarczalna – odparla. – Mam kochankow, ale rownie dobrze moge ich nie miec. Rozumiem, ze cialo daje nam przyjemnosc, ale prawdziwa pelnie mozemy osiagnac sami albo z pomoca innych ludzi. Ty potrzebujesz innych ludzi Bey.
Czy mu sie wydawalo, czy tez szepnela na koniec: „lady Arradale'?
– Z jakiej niemadrej ksiazki to wyczytalas? Spojrzala na niego z politowaniem. Markiz odstapil od niej i zaczal krazyc po pokoju.
– Dobrze, wobec tego moze ucieszy cie wiadomosc, ze przez najblizszych pare tygodni bede sie musial zajac sprawami hrabiny – podjal temat. – Bede, jak to ujelas, zyl jej zyciem. Musze ja bronic przed zakusami krola.
Skinela glowa.
– Nie watpie, ze zrobisz to z prawdziwa pasja. Spojrzal na nia. Znowu ten usmiech. A niech ja diabli porwa!
– Zrobie to najlepiej, jak potrafie – stwierdzil.
– Potrafisz, potrafisz – westchnela. – Chodz, pocaluj mnie,Bey.
Zatrzymal sie i zmarszczyl czolo.
– Nie mam nastroju.
Safona podeszla blizej i wziela go za reke.
– Tylko jeden pocalunek – poprosila. – Byc moze ostatni. Pocalowal, ale jej dlon.
– Nie zamierzam sie zenic, moja droga. Naprawde nic sie nie zmienilo. Zreszta, lady Arradale tez nie chce wychodzic za maz.
– Tak, oczywiscie.
– Wiec z cala pewnoscia nie bedzie to nasz ostatni pocalunek, chyba ze sama tak zdecydujesz.
Safona skinela glowa.
– Nigdy ci nie odmowie, jesli bedziesz sie chcial ze mna kochac – powiedziala, a nastepnie wspiela sie nieco na palce, zeby dotknac swoimi wargami jego ust.
Pocalunek trwal dlugo. Oboje byli mistrzami w tej sztuce. Jednak Rothgar nie mogl nie zauwazyc, samotnej lzy, ktora skapnela z rzesy przyjaciolki i potoczyla sie po jej kremowym policzku.
Kiedy skonczyli, podeszla szybko do drzwi.
– Ale bylabym bardzo rozczarowana, gdybys przyszedl do mnie w tym celu – rzucila wychodzac.
Markiz patrzyl przez chwile za nia, jakby nie mogac uwierzyc wlasnym uszom. Mial ochote wziac kieliszek po porto i trzasnac nim o sciane. Byl jeszcze bardziej spiety niz poprzednio, a sadzil, ze rozmowa go zrelaksuje.
13
Nastepnego ranka Diana przeszla niechetnie do jadalni Rothgara. Ku jej zaskoczeniu nie zastala tam markiza, ale szczupla kobiete o orientalnej urodzie. Mimo, ze nieznajoma miala na sobie zwykly stroj podrozny, otaczala ja aura niezwyklosci. Poruszala sie tez w zadziwiajaco lekki sposob.
Wstala na widok Diany. Natychmiast w drzwiach pojawil sie Rothgar, ktory musial slyszec, jak wchodzi.
– Pozwol, pani, ze przedstawie ci poetke Safone – zwrocil sie do niej, podchodzac blizej.