traktuje z nadzwyczajna ostroznoscia. Mowiac krotko, Zachar byl fantastycznym dziwkarzem i w porownaniu z nim Weingartena mozna okreslic, powiedzmy, jako ascete, anachorete i stoika. Ale jednoczesnie Zachar nie byl jakims tam plugawym erotomanem. Do swoich kobiet odnosil sie z szacunkiem, a nawet z entuzjazmem i wedlug wszelkich danych traktowal samego siebie wylacznie jako skromne zrodlo przyjemnosci dla kolejnych ukochanych. Nigdy nie wiazal sie z dwoma jednoczesnie, nigdy nie wplatywal sie w jakies afery czy skandale, nigdy chyba zadnej kobiety nie skrzywdzil. Tak ze w tej dziedzinie od czasu nieudanego malzenstwa wszystko ukladalo sie jak najlepiej. Do ostatnich dni.
Sam Zachar przypuszcza, ze nieprzyjemnosci zwiazane z Przybyszami zaczely sie u niego od jakiejs paskudnej wysypki na nogach. Z ta wysypka natychmiast pobiegl do lekarza, poniewaz zawsze bardzo dbal o siebie, stosunek do choroby mial nowoczesny. Lekarz uspokoil go, przepisal jakies pigulki, wysypka minela, ale zaczela sie inwazja kobiet. Nachodzily go calymi watahami — wszystkie kobiety, z ktorymi kiedykolwiek cos go laczylo. Obijaly sie w jego mieszkaniu po dwie, po trzy, a w ciagu jednego strasznego dnia bylo ich nawet piec jednoczesnie. Nalezy tu z naciskiem podkreslic, ze Zachar absolutnie nie mogl zrozumiec, czego od niego chca. Wiecej, odniosl wrazenie, ze i one same tego nie wiedza. Wymyslaly mu, przeklinaly go, tarzaly sie u jego stop po podlodze, blagaly o jakies niepojete rzeczy, walczyly ze soba jak wsciekle kocice, wytlukly wszystkie naczynia, roztrzaskaly blekitny japonski zlewozmywak, zniszczyly meble. Dostawaly atakow histerii, probowaly sie truc, niektore grozily otruciem Zachara, byly niestrudzone i nieprawdopodobnie wymagajace w milosci. A przeciez wiekszosc z nich od dawna byla zamezna, swoich mezow kochaly, dzieci takze, a mezowie rowniez przychodzili do Zachara i zachowywali sie zagadkowo. (W tej czesci opowiadanie Zachara bylo szczegolnie zagmatwane).
Krotko mowiac, zycie Zachara przeksztalcilo sie w kompletne pieklo, ubylo mu szesc kilogramow, wysypka wrocila tym razem juz na calym ciele, o zadnej pracy nie moglo byc mowy, musial wziac bezplatny urlop, chociaz jedynym jego majatkiem byly dlugi. Poczatkowo probowal ukryc sie przed inwazja w swoim instytucie, ale bardzo szybko zrozumial, ze ta metoda doprowadzi tylko do blyskawicznego rozgloszenia jego czysto osobistych klopotow. (Ten fragment byl rowniez mocno niewyrazny).
To pieklo trwalo bez przerwy dziesiec dni i nagle przedwczoraj skonczylo sie. Zachar wlasnie przekazal z rak do rak jakas nieszczesna jej mezowi, ponuremu sierzantowi milicji, kiedy pojawila sie nieoczekiwanie kobieta z dzieckiem. Zachar pamietal te kobiete. Szesc lat temu poznal ja w nastepujacych okolicznosciach. Jechali w przepelnionym autobusie i stali obok siebie. Zachar spojrzal i kobieta spodobala mu sie. Przepraszam, powiedzial do niej, czy nie ma pani kawalka papieru i olowka? Alez prosze bardzo, odparla, wyjmujac wymienione przedmioty z torebki. Ogromnie jestem pani wdzieczny, powiedzial Zachar. A teraz prosze zapisac pani telefon, imie i nazwisko… Bardzo milo spedzili czas na wybrzezu ryskim i jakos niezauwazalnie rozstali sie, jak mozna bylo sadzic, po to, zeby sie wiecej nie spotkac, zadowoleni i bez zadnych wzajemnych pretensji.
I oto teraz ta kobieta zjawila sie u Zachara, przyprowadzila tego chlopczyka i powiedziala, ze to ich syn. Juz od trzech lat byla zamezna, maz byl nadzwyczajnym czlowiekiem, do tego bardzo znanym, zona szanowala go i kochala bezgranicznie. Nie mogla wytlumaczyc Zacharowi, po co wlasciwie przyszla. Plakala za kazdym razem, kiedy probowal to od niej wydobyc. Zalamywala rece i bylo jasne, ze swoje zachowanie uwaza za podle i wstretne. Ale nie odchodzila. Doba, ktora spedzila w zdemolowanym mieszkaniu Zachara, byla chyba najstraszniejsza ze wszystkiego. Kobieta zachowywala sie jak somnambuliczka, bez przerwy o czyms mowila, Gubar pojmowal pojedyncze slowa, ale absolutnie nie byl w stanie zrozumiec sensu. A wczoraj rano jakby sie nagle ocknela. Za reke wyciagnela Zachara z lozka, zaprowadzila do lazienki, odkrecila wszystkie krany i szeptem zaczela opowiadac mu na ucho jakies przedziwne historie.
Z jej slow wynikalo (w interpretacji Gubara), ze od najdawniejszych czasow istnieje na Ziemi pewna tajemnicza na wpol mistyczna Liga Dziewieciu. To jacys potwornie tajni medrcy, ni to zyjacy nadzwyczajnie dlugo, ni to w ogole niesmiertelni, ktorzy zajmuja sie, praktycznie rzecz biorac, dwiema sprawami — po pierwsze, gromadza i badaja wszystkie osiagniecia we wszystkich bez wyjatku dziedzinach nauki, a po drugie pilnuja, zeby okreslone wynalazki naukowo-techniczne nie staly sie dla ludzi narzedziem samounicestwienia. Oni, ci medrcy, wiedza prawie wszystko i praktycznie sa wszechmocni. Ukryc sie przed nimi nie sposob, zadne tajemnice dla nich nie istnieja, walka z nimi jest pozbawiona wszelkiego sensu. I oto ta wlasnie Liga Dziewieciu, zabrala sie teraz do Zachara Gubara. Dlaczego wlasnie do niego — ona nie wie. Co Zachar ma teraz zrobic — tego nie wie takze. Sam musi sie domyslic. Ona wie tylko tyle, ze wszystkie dotychczasowe nieprzyjemnosci to ostrzezenie. I ona rowniez zostala poslana jako ostrzezenie. A zeby Zachar przypadkiem nie zapomnial, otrzymala rozkaz, zeby zostawic u Zachara syna. Kto jej kazal — tego nie wie. W ogole nie wie nic wiecej. I nie chce wiedziec. Chce tylko, zeby synowi nie stalo sie nic zlego. Blaga Zachara, zeby sie nie sprzeciwial, niech dwadziescia razy pomysli, zanim przedsiewezmie cokolwiek. A teraz ona musi juz isc.
Z placzem, ocierajac oczy chusteczka, kobieta wyszla i Zachar zostal sam na sam z chlopczykiem. Co miedzy nimi zaszlo do godziny trzeciej, opowiedziec nie chcial. Ale cos zaszlo. (Chlopiec na ten temat wypowiedzial sie krotko: „Co tu duzo gadac, nauczylem go rozumu…”). O trzeciej Zachar nie wytrzymal i w panice najpierw zadzwonil, a potem pobiegl do Weingartena, swego najblizszego przyjaciela, ktorego darzyl niezmiernym szacunkiem.
— Nadal nic nie rozumiem — przyznal na zakonczenie. — Wysluchalem Walentina, wysluchalem ciebie, Dima… Ale i tak nic lnie rozumiem. Jakos sie to nie trzyma kupy… i nawet trudno uwierzyc. Moze wszystko przez ten upal? Przeciez takiego upalu podobno nie bylo od dwustu piecdziesieciu lat. No i wszyscy powariowali, kazdy na swoj sposob… byc moze my takze…
— Poczekaj, Zachar — powiedzial Weingarten, marszczac z irytacja czolo. -Ty jestes czlowiekiem konkretu, wiec raczej wstrzymaj sie chwile ze swoimi hipotezami…
— Jakie tam hipotezy! — powiedzial Zachar z rezygnacja. — Dla mie jest jasne bez wszystkich hipotez, ze my tu niczego nie wymyslimy. Powiem wam, ze moim zdaniem trzeba o tym zawiadomic, kogo nalezy…
Weingarten spojrzal na niego z zabojcza litoscia.
— Kogo, twoim zdaniem, nalezy zawiadamiac w takich wypadkach?
— Skad ja to moge wiedziec? — zapytal smetnie Gubar. — Musza przeciez byc jakies odpowiednie organizacje… Na przyklad MSW…
W tym momencie chlopczyk glosno zachichotal i Gubar zamilkl. Malanow wyobrazil sobie, jak Weingarten przychodzi, gdzie nalezy, i opowiada dociekliwemu oficerowi swoja historie o rudym karzelku w czarnym, przyciasnym garniturze. Gubar takze wygladal dostatecznie zabawnie. A jesli chodzi o samego Malanowa…
— Nie, chlopcy — powiedzial — wy jak sobie chcecie, a ja tam nie mam nic do roboty. Na moim pietrze w zagadkowych okolicznosciach umarl czlowiek, a ja ostatni widzialem go zywego… W ogole nie mam tam po co chodzic… Mam wrazenie, ze niedlugo sami po mnie przyjda.
Weingarten natychmiast nalal mu koniaku i Malanow wypil jednym haustem, nie czujac smaku. Weingarten powiedzial z westchnieniem:
— Tak, chlopcy. Nie mamy sie kogo poradzic. Tylko patrzec, jak trafimy do domu wariatow. Mozemy liczyc tylko na siebie. Zaczynaj, Dima. Masz otwarty umysl. Zaczynaj.
Malanow potarl palcami czolo.
— Mam w glowie wate — powiedzial. — Nie mam zadnego pomyslu. To wszystko sa jakies majaczenia. Jedno tylko jest dla mnie jasne — tobie powiedziano wprost: przestan pracowac nad swoim tematem. Mnie nikt nic nie powiedzial, za to urzadzili mi takie zycie…
— Slusznie! — przerwal mu Weingarten. — Fakt pierwszy. Komus nasza praca jest nie na reke. Pytanie — komu? Zauwaz — do mnie przychodzi przedstawiciel supercywilizacji — Weingarten zaczal zaginac palce. — Do Zachara — agent Ligi Dziewieciu… A propos, czy ty slyszales o Lidze Dziewieciu? Mnie sie cos kolacze po glowie, gdzies o tym czytalem, ale gdzie… zupelnie nie pamietam. Do ciebie w ogole nikt nie przychodzi… To znaczy, przychodza tacy tam rozni, ale sie nie ujawniaja. Jaki stad wniosek?
— No? — zapytal posepnie Malanow.
— Stad wniosek, ze w rzeczywistosci nie ma zadnych Przybyszow, zadnych starozytnych medrcow, a jest cos trzeciego, jakas sila, ktorej nasza praca stanela koscia w gardle…
— Zawracanie glowy — powiedzial Malanow. — Maligna. Nic nie wyjasnia. Zastanow sie. Mnie interesuja gwiazdy w gazowo-pylowym obloku. Ciebie — jakas tam rewertaza. A Zachara w ogole elektronika. — Nagle przypomnial sobie. — Sniegowoj cos o tym mowil… Wiesz, co on powiedzial? Gdzie, powiedzial, rzeka, a gdzie las… Dopiero teraz zrozumialem, co mial na mysli. To znaczy, ze on, biedak, tez sobie nad tym lamal glowe… Albo moze, wedlug ciebie, tu dzialaja trzy rozne sily? — zapytal jadowicie.
— Nie tak predko, stary, nie tak predko! — powiedzial Weingarten z naciskiem. — Nie rozpedzaj sie!