Bohun poderwal sie z loza, chwycil za swite starego Kozaka, potrzasnal nim, a potem opadl na plecy. Krwawa piana wystapila mu na wargi.
– Bedzie jak kazecie, bat’ko – wyszeptal Fylyp. Bohun miotal sie i rzezil. Krew plamila pyszna polska delie, splywala na szlachetne jedwabie i adamaszki, na szczerozlota bulawe, na futra wilcze, kunie i sobole.
– Tylem lat wojowal – wycharczal Bohun – bilem Lachow... Tysiace molojcow na smierc wiodlem... I po co to wszystko? Co z tej chwaly miec bede w Krolestwie Niebieskim...?
Poderwal sie i zadygotal. Krew puscila sie z jego ust, krwawe plamy wystapily na bandaze i szarpie. Fylyp modlil sie cicho, ze spuszczona glowa. Czerwona posoka pulkownika plamila skory i plotno. Splywala po jedwabnych pasach, po wilczych i sobolich futrach, po zlotoglowiach i aksamitach. Po szabli ormiance w pochwie nabijanej jaspisami, po kindzale, po pulkownikowskiej bulawie nabijanej turkusami. Po kolpaku z rysiego futra zwienczonym trzesieniem i diamentem wartym polowe wsi. Krew splywala z poslania, skapywala na rozdarta kopytami koni, wstrzasana wystrzalami z dzial i arkebuzow ziemie Ukrainy. Fylyp mial wrazenie, ze sciekala tez z gory po scianach namiotu, saczyla sie z dachu, omywala drzewca spis, na ktorych rozpieto namiot; wszystko bylo skapane w szkarlacie.
A potem Bohun poderwal sie z loza, chwycil zakrwawiona reka za szable i krzyknal przerazajacym glosem:
– Taras! Bywaj tu! Taras... Com ja ci uczynil... Zakaszlal i na powrot padl bez sil na poslanie. Znieruchomial.
Minela dluga chwila, nim Fylyp odmowil modlitwe i wyszedl z namiotu, splamiony krwia atamana. Spojrzal na Kozakow, ktorzy zgromadzili sie przed wejsciem i dwie lzy stoczyly sie po jego ogorzalej, poznaczonej bliznami twarzy.
– Mosci panowie molojcy i wszystka starszyzno pulku kalnickiego ze wszystkim towarzystwem wojska zaporoskiego... Wszystka Rzeczpospolita Ukrainska... – urwal. Glos Fylypa sie zalamal, lecz po chwili podjal przemowe:
– Iwan Bohun, pulkownik kalnicki, molojec slawny, wodz wielki, wolnosci wojska zaporoskiego straznik i milosnik... Wojennik niepospolity... oddal ducha. Bohun nie zyje!
Kozacy pospuszczali glowy.
* * *
– Tys naprawde wierzyl, ze Sonka dziewica?! He, he, he! Wszystkim molojcom piczy dawala; gzila sie z semenami jakoby klacz na wiosne, tylko z toba jednym nie chciala. A wiesz czemu?
– Nie wiem.
– Bos kiep i nigdys baby nie chedozyl!
Kozacy, paskudni, obdarci zawalidrodzy roztaczajacy wokol siebie won dziegciu i gorzalki, zarechotali tak glosno, ze az konie stulily uszy. Taras Weresaj spuscil wzrok, splonil sie jak niewinna molodycia na widok rzyci Zaporozca.
– Maja baby swoje sposoby sekretne, ze i sam maz nie pozna, czy ja kto wczesniej na lawie heblowal – rzekl ze znawstwem Sysun, podciagajac przykrotki rekaw zdobycznego giermaka i mruzac skosnawe oczy. – Wszystkie baby na Braclawszczyznie to murwy. Z wyjatkiem mojej i waszych matek. Ale dlugo by o tym gadac. W konie, bracia!
Zjechali do glebokiego jaru, przemkneli z pluskiem przez strumien. Kopyta bachmatow i Woloszynow zalomotaly na kamieniach starej, zarosnietej trawa drogi.
– Nie za malo nas do tej chadzki? – zapytal Oles, zawolany lirnik i bandurzysta bractwa swietego Michala z Braclawia. – Jak bedzie Lach dworu bronil, chudo z nami bude!
– Dudy w miech, mosci panowie molojcy! Jednego Lacha sie boicie? Nie tacy to juz panowie, co nas bijali. Nie Zolkiewscy i Koniecpolscy, jeno Tchorzowscy i Zajaczkowscy, baby w zelazo poubierane. Dobrze bedzie, mowie wam.
– A pewnie! – zakrzyknal mlodszy z braci Horylkow. – Juz tam czekaja na nas w Kopysnicy beczki z dukatami we dworze. Dziewki przasne i materie pozlociste. Wszystko po kozacku wezmiem!
– Zal dac przepadac dobru! – dorzucil starszy Horylko, rozparty wygodnie w kulbace.
– Na swa zgube Lach tu wrocil – wyszczerzyl zolte zeby Sysun. – Po smert!
– Jutro w Kalniku poswawolim – rozmarzyl sie Morozowicki, ktory powiadal sie szlachcicem, a w rzeczy samej byl najzwyklejszym osierckiem i to – jak szeptano po karczmach – pozostalym ponoc po zydowskim arendarzu. – Powiadam wam, panowie bracia, ze malpy braclawskie jako stare kobyly zajezdzimy. Nie beda mogly przez miesiac kurwy nogami poruszac!
– Graj, Taras! – krzyknal Sysun. – Graj, do krocset! Toz jak na weselisko jedziem!
Taras chwycil bandure i zagral.
* * *
– Bat’ko... pomrzemy tutaj! – zaplakala Luba.
– Co ty mowisz, dziecino? – spytal brat Michal.
– Biesy do nas idut... – zalkala dziewczynka. Lzy grube niczym groch splywaly po jej slicznej bladej twarzyczce.
– Cicho, detyno. – Zakonnik utulil ja w ramionach, gladzil i pocieszal. Pozostale dzieci poruszyly sie niespokojnie. Ktores poczelo chlipac.
– Jarema ide! – jeknal Mykola, ktoremu wisniowiecczycy odrabali prawa reke.
– Bat’ko, Lachy nas dostana!
– Nie znajda nas ni Lachy, ni Kozacy. Toz dwor opuszczony od lat. Caly rod tu czern wygubila. Nikt o nas nie wie...
– One ida... Biesy pedza na koniach wronych, ojcze – piszczala Luba. Dzieci plakaly coraz glosniej, nawet Mykola przetarl oczy lewa reka.
– Matka Boska nas obroni – westchnal brat Michal. – Chodzmy do niej, moje dziateczki.
Wszedl do swietlicy, uklakl przed figura Marii Bogurodzicy. Dzieci cisnely sie do niego, przyklekaly, szlochajac.
I modlily sie...
* * *
To spiewal i gral Oles. Slowa dumy porywal wiatr, gluszyly je konskie kopyta. Wypadli z jaru na szeroki step, otworzylo sie przed nimi morze traw, zielonych bodiakow, ostow i kwiatow. Teraz pomkneli skokiem, pokrzykujac wesolo.
– Na slawu! – huknal Sysun.
– Na szczastie! – zawtorowali mu Kozacy.
* * *
Na majdanie zalomotaly konskie kopyta. Ktorys z wierzchowcow zarzal, poskromiony silna reka. Dzieci rozszlochaly sie, rzucily zakonnikowi do stop. Brat Michal sklonil siwa glowe; jego szczuple rece dygotaly lekko. Palec zakonnika nadal zdobil szlachecki sygnet z Kosciesza. Modlil sie z calych sil, wpatrzony w posag Maryi i widzial, jak po obliczu Bogurodzicy toczyly sie dwie lzy... A moze tylko mu sie zdawalo?
Maly Mykola przycisnal zdrowa reka placzaca Lube. Zadrzal, gdy w sieni trzasnely drzwi, kiedy deski podlogi zadudnily pod podkutymi butami.
– Smert – wyszeptala Luba. – Smert idzie.
Brat Michal przytulil oboje do siebie.
– Bog nas obroni, moje dzieciny – wyszeptal cicho przez lzy.
* * *
Kozacy wpadli do swietlicy w szesciu, z dobytymi szablami, z rusznicami i czekanami na podoredziu. Nikt nie stawil im oporu. Nikt nie porwal za bron...
Molojcy zamarli zaskoczeni, widzac gromade dziatek tulaca sie do starego zakonnika w szarym, bernardynskim habicie przepasanym rycerskim pasem kolczym. A