Znow dostrzegl ja miedzy drzewami, skoczyl razno ku polanie, lecz wiotka postac znikla mu sprzed oczu. Taras wypadl na otwarta przestrzen, wstrzymal rozpedzonego konia, potoczyl wzrokiem po lesie, skalach i zaroslach, lecz nie dostrzegl nikogo. Byl sam posrodku mrocznego boru, w ktorym byc moze skradali sie jego wrogowie. Dopiero teraz pomyslal, ze to, co bral za wskazowki bylo zwodniczym podstepem; ze Bogurodzica zamiast pomoc, wskazala mu droge do centrum tej matni. Bil sie z ta mysla, nie dopuszczal jej do kozackiego lba, a jednak wracala, niby dnieprowa fala odbijajaca sie na nienasyteckim porohu – coraz silniejsza i coraz bardziej straszna.
Dlugo bladzil po uroczyskach i rozlogach. Kierowal sie ledwie slyszalnym szmerem strumienia. Wreszcie trafil na waska sciezke wiodaca ku gorze i wyjechal na szeroki step. Slonce chylilo sie juz ku zachodowi.
Ptaki!
Stado wron i krukow zerwalo sie z traw tak niespodziewanie, ze kon Tarasa zarzal, stanal deba, a Kozaczek ledwie utrzymal sie w jarczaku. Gdy wierzchowiec opadl przednimi nogami na ziemie, bandurzysta przytrzymal wodze i zamarl.
Z poczatku myslal, ze to, co sterczy przed nim, jest kepa wyschnietych drzewek. Potem – ze moze widzi gesta jedline lub jaskolcze gniazda oblepiajace wyschniete pnie tak gesto, ze nadaje im to pozory dziwacznych, pogietych ksztaltow.
Dopiero po chwili zaczelo docierac do niego, co tak naprawde zobaczyl. Kiedy kon zarzal, rzucil lbem, zaczal boczyc sie i wzdragac przed przystapieniem blizej, Taras przejrzal na oczy, a jego wzrok powedrowal wzdluz dlugich, zakrwawionych zerdzi, az do... pieciu ludzkich cial tkwiacych na szczytach swiezo zaciosanych pali.
Pieciu Kozakow z kompanii Tarasa, ktorzy jeszcze niedawno marzyli o hultajskiej slawie, lupach i swawolnych dziewkach, zakonczylo zywot wysoko. Zdecydowanie jednak to wyniesienie pod niebiosa nie wyszlo im na zdrowie. Przyszli rycerze prawoslawni i stepowi zabijacy, a w swych marzeniach pulkownicy i hetmani wojska zaporoskiego skonczyli jako kawaly scierwa pozostawione na zer krukom i wronom.
Byli tu wszyscy. Sysun, Morozowicki, Oles, obaj Horylkowie. Taras spogladal na nich ze zgroza, zdjal kolpak i patrzyl, otwierajac szeroko blekitne oczy, nawet nie czul strumieni lez, ktore splywaly mu po twarzy. Dopiero wowczas doszlo do niego, ze Bogurodzica ukazujaca sie w lesie, uratowala go przed okrutnymi mekami i powolnym konaniem.
Jego kompani zgineli straszna smiercia. Zgodnie z polskim prawem wbito ich na pale. Lecz nawet w godzinie tak okrutnej smierci nie oszczedzono im dodatkowych meczarni. Taras widzial ich wykrecone w gore rece, obwiazane slomianymi powroslami zmoczonymi w smole i podpalonymi. Zagladal w dziury po wywierconych swidrami oczach, wpatrywal sie w poobcinane uszy i nosy, pasy skory zdarte z piersi i plecow, rany po ciosach kindzalem i nadziakiem, strzaly sterczace z ramion i zywotow... Spalone, posieczone, okaleczone dziesiatkami najwymyslniejszych tortur ciala Kozakow niemal nie przypominaly ludzkich szczatkow. Sterczaly sztywno, gdyz pod ciezarem obsunely sie gleboko na ostrza pali, niby potworne narosla na swiezym drewnie, wystawione na strawe dla ptakow, woniejace z daleka krwia, spalenizna i okropnym odorem ludzkiego lajna.
Taras zmusil konia, aby podszedl blizej. Ledwie odnajdywal w zmasakrowanych obliczach podobienstwo rysow twarzy swych niedawnych towarzyszy. Mlodszy Horylko mial wbity w oczodol pierscien herbowy brata Michala – srebrny, szlachecki sygnet ukazujacy rozdarta strzale skierowana ku niebu. W ustach Sysuna tkwil porwany, parciany mieszek, lezacy przedtem pod posagiem Matki Boskiej, zrabowany staremu zakonnikowi.
Wtem Oles podniosl zakrwawiona glowe. Taras ujrzal dwie krwawe dziury po wylupionych oczach.
„Spasi Chryste – przemknelo mu przez glowe. – On patrzy... Widzi mnie...”.
– Boli... – wyszeptal Oles. – Strasznie boli.
– Spasi Chryste – jeknal Kozak. – Dostojno jest’ jako woistinu blaziti Tia Bohorodicu, Prisnoblazennuju i Prenieporocznuju i Matier’ Boha naszeho...
Nie mogl dokonczyc odmawiania modlitwy, bo Oles jeknal takim glosem, ze Taras zadygotal.
– Posluchajte chrestianiny... kto majet ucha! Niechaj sia pryblyzaje... prawdu Bozoju slucha, bo pryblyzajet sia sud Bozoj, zeslat Hospod’ karu mnozoj. Prychodyt hodyna, de wsiaja rodyna krowciou sia pomazet... Taras, ty slyszysz?
– Oles, ja... z polhaka, skroce ci meke.
– Taras, my przekleci jestesmy. Przekleci, chodzac, jedzac, spiac... Przekleci stojac, pozywiajac za to...
– Oles... Nie bedziesz sie meczyl...
– ...zesmy ubili starego Lacha we dworze i Boharodzicy glowe odcieli! Ty sluchasz? Sluchaj – szeptal polprzytomnie starszy bandurzysta. – Ja juz nad grobem stoje.
– Slucham.
– Ty jestes wybrany, Taras... Ciebie wybrala Boza Rodzicielka, jako jedynego zacnego w naszej kompanii. Jedynego, ktory okazal... milosierdzie. Tys jest wybrany, aby zaprowadzic pokoj Bozy na Ukrainie. Ty poniesiesz swoj krzyz jak Chrystus, do obozu koronnego. Ty miedzy Lachy pojdziesz, by im winy wybaczyc i do zgody naklaniac.
– Oles, co ty gadasz? Jaki pokoj Bozy? Jak to?
– Bedzie wielkie krwi przelanie na Ukrainie. Wsie lasem porosna, wilki w nich wyc beda, detyny male i molodycie pojda w jasyr... Stratuja nasze pola kopyta wrazych koni. Brat brata krwia zmoczy i ordzie przedawac bedzie, a chlopi nasi i Kozacy niewolnikami beda okrutnego tyrana. Tak bedzie, jesli nie zapanuje na Ukrainie pokoj Bozy... Taras, slyszysz...
– Tak – jeknal Taras. – Slysze...
– Ja widze... Widze, jak korona zlota na ziemie upada... Czarne orly ja dziobia. Ale powstanie ze stepow rycerz przeogromny. On korone podniesie i na swa glowe nalozy. A rycerz ten miec bedzie w herbie tarcze na tarczy. A potem stanie sie wielka bitwa przy mogile Soroce przy samym Bohu. A kiedy swit po niej nastanie, zaprowadzi ten lycar pokoj Bozy na Ukrainie i uratuje ja... na zawsze.
– ...czestniejszuju chieruwim i slawniejszuju biez srawnienija sierafim, biez istlenija Boha Slowa rozdszuju, suszczuju Bohorodicu Tia wieliczajem – zakonczyl Kozaczek modlitwe.
– Taras – szeptal dalej umierajacy Oles – ja widze jego, krola Bozego, ja czuje jak ty i Bohun kolo niego w step jedziecie. Na glowie rycerza jest korona, a w Bohunowym reku bulawa... I ty jestes z nimi. Taras! Ty to wszystko sprawisz!
Taras przezegnal sie.
– Ty widziales, co nas czeka...? Dlatego... odjechales?
– Widzialem – zalkal bandurzysta. – Ja... ne znaju, co to jest...
– Ty juz do konca zycia bedziesz takie rzeczy widzial. Ty bedziesz ogladal, jak twoi druhowie na smierc ida, jak orda i Lachy rezaja dziatki malenkie, jak ludzi w jasyr biora, jak molodycie niewola. Ty teraz juz zawsze zobaczysz, kto jaka smiercia zginie.
– Oles – jeknal Taras. – Oles, wybaczcie mi... Ja nie chce. Nie chce tego widziec. Nie mam sil!
– Jesli nie chcesz, tedy winienes miec staranie okolo pokoju Bozego – jeknal wbity na pal Kozak. – Bo tylko wtedy zaznasz spokoju. Tak mowi Bohorodzica nasza i ty masz sie jej sluchac. Mlody jestes i slaby. Lachy i Kozacy to wilki przy tobie. Ale ty masz lire, ktora dal ci pacholik we dworze. Tak ty jej strzez jak oka w glowie. Jako zrenicy wolnosci kozackiej. A kiedy w opalach bedziesz, zagraj na niej wrogom twoim. Jej nuta ukoi dusze rozszalale, upiry i sysuny. Idz, Tarasie. Idz i graj.
Weresaj ledwie rozumial slowa Olesia.
– A teraz wroc do Bohuna i powiedz mu... rzeknij te slowa... – charczal umierajacy. – Ze Czarna Rada bedzie...
Taras sluchal, drzac ze strachu. Nie mogl oderwac wzroku od umeczonej twarzy Olesia i dwoch krwawiacych dziur, w ktorych miejscu jeszcze dzisiaj rano byly szmaragdowe oczy Kozaka – piekne, okolone ciemnymi rzesami. Oczy, ktorymi lowil usmiechy najpiekniejszych molodyc.
A potem uslyszal szelest i omal nie umarl z przerazenia. Tuz obok, na palu poruszyl sie Sysun i wyplul porwana sakiewke zakonnika.
– On lze... – wycharczal. – Nie sluuuuchaj go, Taras. Nie bedzie Bozego pokoju... na Ukrainie.
– Uciekaj! – jeknal Oles.
– Zaraz... czekaj, chce ci... cos rzec przed smiercia, Tarasie, zbliz sie!
Kozak zadygotal.
– Ot, widzisz, co z nami zrobily Lachy – mowil Sysun. – Idz i pomscij nas, druhow swoich. Zdus za kazdego z nas jedno lackie gardlo. Co mowie jedno – i tuzin nie starczy... Sly... szysz... Idz, rezaj Lachow i parchow, coby ich noga nie postala na Ukrainie.
– Nie sluchaj go! Taras, miej staranie okolo pokoju!
– Rezaty Lachiw! – warczal Sysun. – Bij ich, jakoby wilk ze stepow, serca rozszarpuj. Nikomu nie przepuszczaj, dziatkom, zonom, niewiastom. A jak ci szabli nie stanie, za kindzal chwytaj, za topor, za osnik, za kose i tak ich morduj, aby wiedzieli, ze gina...
– Taras, uciekaj! – jeknal Oles. – On cie chce zatrzymac... Chce twej smierci. Jedz do Bohuna... Jedz, blagam. Szybko!
– Taras, chodz do mnie... Chodz, zbliz sie, detyno. Musze ci cos rzec... Cos waznego... Slowo, ktore...
– Uciekaj!!! – zajeczal Oles. Glowa zwisla mu bezwladnie na piersi. Taras ponaglil konia, bezwiednie zblizyl sie do Sysuna, a wowczas zobaczyl cos, co sprawilo, ze oseledec stanal mu deba.
W mglach i oparach wokol pagorka z zakrwawionymi palami zarysowaly sie ciemne sylwetki jezdzcow. Otaczali go posepni, milczacy mezowie w postrzepionych kolpakach, deliach i poszarzalych, dziurawych zupanach. W porozdzieranych kolczugach i misiurkach poznaczonych nacieciami szabel, w pordzewialych karwaszach, w bechterach, bastardach, giermakach i bekieszach. Niegdys ich rzedy konskie, suknie i moderunek musialy skrzyc sie od barw i klejnotow. Dzis byly zdarte, porwane, pokryte wieloletnim kurzem, blotem i pylem. Jezdzcy dosiadali kiedys wspanialych wierzchowcow. Teraz jednak konie byly poszerszeniale, okryte poplamionymi krwia czaprakami, starymi rzedami, z ktorych zwieszaly sie resztki forg, kutasow, frezli i wspanialych zdobien. Taras patrzyl na nie oslupialy, przenosil wzrok z jednego pyska na drugi... To byly piekne konie, araby i anatolijczyki. Nie widzial wsrod nich sekieli czy kozackich bachmatow. To byly polskie wierzchowce!
A potem powial wiatr. Zalopotal podziurawiona od kul wyplowiala choragwia, na ktorej przedstawiona byla gwiazda, odwrocony polksiezyc i wetkniety wen blahoczestwy krzyz... Taras znal ten herb. To byl Korybut... Znamie strasznego kniazia Wisniowieckiego.
Jarema!
To slowo wzbudzalo lek i groze, nawet wsrod najstarszych, zdziczalych siczowych Kozakow; rzucalo na kolana cale pulki i sotnie kozackie. Taras mial oto przed soba jedna z choragwi niezyjacego juz kniazia Jaremy. Jedna z rot, ktore nawet na tej bezpardonowej wojnie wyroznialy sie strasznym okrucienstwem, gdyz sluzyla w nich szlachta, ktora stracila w powstaniu dwory, zony i dzieci. Wisniowiecczycy nie darowali zadnemu z Kozakow, pozostawiajac za soba tylko niebo i ziemie. Zadrzal Taras, gdy wejrzal w oblicza otaczajacych go jezdzcow, kiedy dostrzegl blade, wyplowiale oczy, nastroszone biale brwi i wasy, puste, wypalone spojrzenia niewyrazajace zadnych odczuc. Zobaczyl pokryte bliznami czola, chusty zaslaniajace wylupione oczy, obciete uszy, kikuty odrabanych rak, slady po torturach zadanych