przez Kozakow. Taras wiedzial, ze nie mogl trafic gorzej.
– Hej, rezunie, prosiemy na ziemie! Czas na cie!
Lach, ktory wymowil te slowa, stal na uboczu. Po buzdyganie Taras poznal w nim porucznika lub rotmistrza wisniowiecczykow. Wzrok tamtego palil go jak plomien, jak spojrzenie upira. Reka w zelaznej rekawicy uczynila krotki gest – wskazala, aby zsiadl na ziemie.
– Taras! Uciekaj – jeknal Oles. – Uciekaj do Bohuna...
W ostatnim porywie rozpaczy Taras wbil ostrogi w boki wronego woloszyna. Wierzchowiec od razu poszedl skokiem, wyciagnal szyje do cwalu. Lecz nie byl sam. Za soba Kozak uslyszal loskot, dudnienie kopyt konskich i ten przerazajacy, straszny okrzyk, od ktorego dreszcz przeszywal kupy czerni i hultajstwa:
– Jareeemaaaaa!
Polacy poszli w galop, wychodzac na tyly Kozaka. Taras skrecil miedzy palami, zwrocil konia w strone otwartego stepu. Pochylil sie w kulbace, wtulil twarz w rozwiana grzywe.
– W pola! – krzyknal. – Lec, Wrony! Spasi! Spasi mene!
Kon pomknal jak stepowy wiatr. Przeskoczyl przez wykrot, przemknal obok starych kurhanow, zanurzyl sie w morze bodiakow, traw i kwiatow zakrywajacych go az do klebu. Na swych smiglych wierzchowcach pedzili za nim Lachy.
– Stoj! – wrzasnal jeden z nich. Taras ani myslal sluchac. Jeszcze mocniej pochylil sie ku konskiej szyi.
– Zawracaj!
– Lec, lec Wrony – szepnal.
Wysmukle polskie konie pedzily lekko i zwinnie jak stado jeleni. Lomot kopyt rozsadzal czaszke Tarasa. Kozak wiedzial, ze szanse, aby wyjsc calo z tej opresji byly zgola niewielkie. Oto scigal sie na zwyklym, lichym Woloszynie, sposobniejszym do woza nizli do morderczych pogoni, ze smiglymi jak wicher, raczymi i obrotnymi polskimi rumakami, ktore przebyc mogly czasem nawet i dwadziescia mil w jeden dzien!
Wisniowiecczycy byli tuz-tuz. Katem oka dostrzegl jak jeden dopada go z lewej strony, zobaczyl tylko blysk wzniesionej szabli...
Taras, zwinnie jak rys, schowal sie za konskim bokiem tatarska sztuka. Ostrze szabli przecielo jedynie powietrze. Kozak rozpaczliwie popedzil Wronego, wysforowal sie do przodu, ostatnim wysilkiem kupil sobie kilka piedzi zycia...
Step skonczyl sie. Wpadli do plytkiego jaru, Taras skrecil w gore potoku plynacego dnem. Jego rozpedzony wierzchowiec wzbil kopytami fontanne srebrzystych kropel. Zaraz po tym w wodny opar wpadly chrapiace dziko rumaki Lachow. Wrony lekko jak ptak przeskoczyl nad zmurszalym pniem, ominal wyschniete galezie leszczyny, wpadl miedzy skaly, a potem pomknal w bok, wspial sie drozka na sciane jaru.
Pod gore bylo ciezej, kon poczal odpadac. Taras krzyknal, porwal za szable, a potem odwrocil sie ku przesladowcom.
Wrogowie dopadli do niego w jednej krotkiej chwili. Zastawil sie szabla, odbil pierwsze ciecie, a potem, wiedziony instynktem, schylil glowe, unikajac galezi. Scigajacy go szlachcic nie zdazyl, sila uderzenia zmiotla go z kulbaki, rzucila w krzewy i kolczaste gaszcze.
Wrony rwal jak ptak, jak lania uciekajaca przed wilcza zgraja. Wpadl do lasu, przemknal sciezka wsrod paproci, ominal wiekowe deby i olchy. Pedzil po wilgotnym blocie, przeskoczyl strumien.
Wrogowie byli tuz-tuz... Juz slyszal na swym karku goracy oddech karego dzianeta. Juz drugi rumak zachodzil go od lewej strony.
Taras skrecil w prawo, zmusil konia do morderczego skoku nad pniem zlamanej lipy, potem popedzil w lewo, lawirowal, wywinal sie w ostatniej chwili spod ostrza. Przemknal pomiedzy dwoma rosnacymi blisko drzewami, zmuszajac Lachow do rozstapienia sie.
Woloszyn dobywal ostatnich sil. Piana odpadala platami z jego bokow, skapywala z pyska. Scigajacy zachodzili go lawa, podchodzili z bokow, zdawac by sie moglo, ze lada moment opadna kozackiego wierzchowca ze wszystkich stron, stratuja go, zmiazdza, rozerwa na strzepy. Ale kozacki kon wymykal sie im ciagle. Nie byl szybszy, zhukany, przerazony... lecz mial duzo szczescia.
Jezdziec z lewej byl coraz blizej. Wbil ostrogi w pokryte piana boki konia, zrownal sie z wierzchowcem Tarasa i cial szabla. Kozak uchylil sie. Zniknal tatarska sztuka za siodlem, a Wrony skoczyl w bok, skrecil raptownie, znow przebiegl pomiedzy dwiema lipami i wypadl na rozlegla polac stepu oswietlona blaskiem zachodzacego slonca.
Wisniowiecczycy rozsypali sie w szeroka lawe; podchodzili do Tarasa z bokow. Pierwszy z Lachow zaszedl Kozaka z prawej. Bandurzysta odwrocil sie, cial na oslep. Scigajacy go szlachcic sparowal uderzenie, zawinal szabla i z krotkim swistem chlasnal uciekajacego po ramieniu. Kozak wrzasnal, bron wypadla mu z reki. Szarpnal za wodze, skrecil w prawo, tuz przed nosem scigajacego go wierzchowca. Szlachecki kon zarzal, rzucil dziko lbem i zwolnil, a Wrony wymknal mu sie, przeszedl tuz obok i dalej gnal cwalem.
„Lira! Musze zagrac na lirze” – przeszlo Tarasowi przez glowe. Do diabla, jak mial to zrobic, siedzac na rozszalalym koniu, mknac jak wicher przez step? Nie byl w stanie siegnac do jukow, nie mowiac juz o rozplataniu sznura...
Rozgladal sie dokola z rozpacza. Wrogowie osaczali go ciasnym kregiem, wyprzedzali, zaciskali pierscien, wyciagali rece ku cuglom rozszalalego wierzchowca. A przeciez on musial... Musial dotrzec do Bohuna, aby przekazac mu slowa Olesia...
Jednym szybkim ruchem siegnal po pistolet, przylozyl go sobie do piersi, nie chcac dac sie wziac zywcem. Juz mial pociagnac za spust, gdy...
Scigajacy wrzasneli, sciagneli wodze!
Ziemia rozstapila sie pod kopytami Weresajowego wierzchowca. Pistolet wypadl z reki Kozaka, a on sam zsunal sie z siodla i poczal spadac w dol. Lecial prosto ku blekitnym falom i tajemniczym glebiom Bohu, opadal w dol, przez powietrzne otchlanie, wzdluz zboczy najezonych ostrymi skalami. Rzeka przyjela jego cialo z pluskiem i zamknela sie nad glowa mlodzienca.
* * *
– Bohun nie zyje – powtorzyl Fylyp, stojac u wejscia do namiotu atamana. – Umarl ten dobry wodz nasz, za ktorego glowa nie tylko my, podreczni jego, ale i wszystka Malej Rusi Rzeczpospolita przy szczesliwych sukcesach dlugie lata zyc sobie bezpiecznie obiecowac mogla! Umarl postrach najwiekszy nieprzyjaciol naszych, Saromatow Polskich. Umarl ten, od ktorego armatnich i muszkietnych grzmotow nie tylko jasnoswietna starozytnych Wandalow Sarmacya i burzliwego, z swoimi mocnymi zamkami i fortecy Euksynotopu obadwa brzegi...
Fylypowi nie dane bylo dokonczyc oracji, gdyz loskot konskich kopyt wmieszal sie w slowa starego Kozaka. Nikt jednak nie zwrocil uwagi na jezdzca. Zaporozcy spuscili glowy, powyjmowali z ust cybuchy fajek, wypluli tyton, a co bardziej bogobojni – padli na kolana z rekoma zlozonymi do modlitwy. Byla to rzecz wprost nieslychana w zgrai lotrow, szelmow i hultajow, jaka tworzylo zaporoskie towarzystwo siczowe.
– Panie pulkowniku kalnicki! – zajeczal Fylyp. – Oto przemow do nas, braci swojej i naucz nas...
Spieniony, ociekajacy woda kon wpadl na majdan przed namiotem. Omal nie stratowal Fylypa. Zatrzymal sie, zarzal, stanal deba, a na jego grzbiecie wyprostowal sie mlody Kozak. To byl Taras! Przyodziany w brudny, pokrwawiony, porwany zupan, postrzepiona swite. Kozaczek potoczyl po obozowisku blednym wzrokiem.
– Zdrada! – krzyknal przerazliwie. – Chmielnicki zdradzil Ukraine! Wolajcie bat’ke! Predko, budzcie pulkownika!
Kozacy milczeli. Po twarzy Fylypa splynely grube dwie lzy.
– Nie masz Bohuna – mruknal. – Pulkownik nie zyje.
– Jak to?! – zakrzyknal Taras. – Nie moze byc!
– Nie tylko, ze nie moze, ale wlasnie jest – rzekl Sirko. – Pojrzyj tam, do namiotu. Na marach lezy ze swa bulawa. On juz u Pana na Sadzie Ostatecznym.
– Spasi Chryste – jeknal Taras. Zeskoczyl z konia, a potem zatoczyl sie i chwycil za leb. – To matke nam zdradzili...! To Chmielnicki przeciw towarzystwu zaporoskiemu knowa, a Bohun nie zrywa sie?! I za szable nie chwyta?! Nie moze to byc!
– Chwyta – mruknal Sirko – ino za gromnice.
– Co komu pisane, to go nie ominie – rzekl Krysa i splunal. – Tak i bat ce pisana byla lacka kula. Idz pomodl sie za jego dusze. A jak nie chcesz modlitw klepac, to choc kwarte horylki za niego wychyl. W Trechtymirowie go pogrzebiem.
– A zaraz dobro jego rozdzielim. Kto konia atamana bierze? A kto zbroje?
– Ataman ledwie nie ostygl, a ty juz chcesz jego moderunek brac?
– Nieboszczykowi na nic. Bohun w grobie.
– Lzesz, z kurwy synu!
Kozacy zamarli. Nikt nie zwrocil uwagi, ze chwile wczesniej plotno przeslaniajace wejscie do namiotu poruszylo sie lekko. Wolno, jakoby we snie Zaporozcy odwracali glowy... A kazdy, kto spojrzal na poloh atamana, albo zamieral, albo padal na kolana, wytrzeszczal oczy lub zegnal sie znakiem prawoslawnego krzyza. Sirko przygryzl fajke tak mocno, ze cybuch zlamal sie z trzaskiem w jego zebach, a Krysa wypuscil z rak garniec z palanka. Fylyp jeknal z niedowierzaniem. Pozostali Kozacy zadrzeli.
W wejsciu do namiotu stal blady, zakrwawiony, chwiejacy sie, ale zywy... Bohun!
Kozak zrobil jeden krok, potem drugi. Szedl w strone Tarasa, a kto tylko zyw unikal jego przekrwionego spojrzenia. Pulkownik stapal chwiejnie, sciskajac w dloni bulawe. Pokryty posoka, blady ataman doprawdy wygladal jak ktos, kto przed chwila podniosl sie ze smiertelnego loza.
– Wy skurwysyny! – wycedzil przez zeby. – Wy sucze chwosty! Ja wam dam pogrzeb atamana!
Kozacy skulili sie w oczekiwaniu na najgorsze. Niektorzy pozakrywali lby rekoma, inni zawczasu czmychneli za namioty. Pozostali polecili dusze Bogu, a zwlaszcza archaniolowi Michalowi i wszystkim swietym.
Bohun wpadl miedzy molojcow niby kula wystrzelona z lackiego arkebuza, potrzasajac piernaczem.
– Zlodzieje podolskie! Psie syny! Sajdaki tatarskie! Blazny jerozolimskie, kurwy babilonskie, swiniarze budziaccy! Ja wam dam moje dobro dzielic! Ja wam dam atamana zywcem do grobu skladac!
Jednym szybkim ruchem walnal Sirke bulawa w leb. Kozak padl, wyrznal glowa w kociol z gotujaca sie salamacha. Bohun wymierzyl mu kopniaka, poslal rezuna wprost do kaluzy goracej strawy i blota, rabnal w kark, na koniec doprawil obcasem w oko, pogniotl i podeptal. Potem zajechal Kryse w zeby, zwalil z nog, kopnal w rzyc. I rzucil sie na struchlalych z przerazenia Nizowcow. Nikt nie stawil mu czola. Kozacy umykali z krzykiem, padali na ziemie, oslaniali sie rekoma i czapami od razow piernacza, ciosow piescia i wscieklych kopniakow zadawanych czubkiem podkutego buta. A Bohun szalal dalej...
– W Kijowie mnie pogrzebiecie! – dyszal przez zeby, rozdajac razy na prawo i na lewo, tlukac w zapalczywej zawzietosci molojcow po lbach, grzbietach, rachujac zebra i lamiac kosci. – Tedy macie tu monastyr Peczerski! A tu Trechtymirow. Patrzcie, toz kopula cerkwi na koncu bulawy zywcem odmalowana! Nasci w zeby, psi synu, za Kalnik! A ty za konia i zbroje! A ty za kurhan w stepie! Nie wy mnie, jeno ja was do zalnika poloze!
Wkrotce obozowisko przypominalo male Beresteczko, a jesli nawet nie krwawe pole przy Plaszowej, to juz na pewno Solonice, jaka pol wieku wczesniej zgotowal