przez ktora zostalem banita!
– Kij ci w rzyc, Regnard – warknal Dantez. – W dupie mam twoje wlosci i dostojenstwa! A jakbym pludry rozpial, to pokazalbym ci, co mysle o twej karierze na dworze, spiskach i intrygach. Zapomniales, ze mam swoj honor! Nie wezme udzialu w tak podlej zbrodni!
– Konie! – krzyknal jeden z rajtarow. – Konie na goscincu!
Knechci Knothego rozbiegli sie w mgnieniu oka. Jedni rzucili sie do rumakow, inni w strone lasu. Dantez przycisnal ostrze palasza do piersi Regnarda, pogrozil mu garlaczem.
– Ani drgnij!
– Dantez, uciekajmy! – jeknal Regnard. – Nie zostawajmy tutaj! Blagam!
Ziemia zadudnila pod kopytami koni. Szybko i sprawnie otoczyla ich gromada jezdzcow na koniach. Dantez odetchnal. Po zupanach, karmazynowych deliach, giermakach, kolczugach i bechterach, po wysokich kolpakach ozdobionych czaplimi i sepimi piorami poznal Polakow. Jezdzcy staneli przy karocy z szablami i rohatynami w dloniach, czeladz mierzyla z bandoletow i arkebuzow.
– Co tu sie dzieje?! – zakrzyknal mlody szlachcic w karmazynowej delii z sobolim kolnierzem, w dostatnim zupanie z petlicami i rysim kolpaku ozdobionym szkofia z pekiem czaplich pior. Dostrzegl dame, zmitygowal sie, zdjal nakrycie glowy i sklonil sie dwornie.
– Wacpanna wybacz, ze niepokoje – rzekl. – Zobaczylismy karoce i trupy. Tedy pomyslalem, ze tu gwalt sie dzieje.
– Dobrze, waszmosc, myslales – powiedziala Eugenia niskim, pieknym glosem. – Jestesmy ofiarami raptu. Napadla nas... swawolna kompania pod wodza... tego oto kawalera.
I tu nagle wskazala na Danteza!
Bertrand zamarl. To... To nie mogla byc prawda...
– Ten czlowiek – Eugenia rozszlochala sie, spogladajac na Francuza – chcial zadac mi gwalt!
Mlody szlachcic spojrzal Dantezowi prosto w oczy.
– Stoj i nie ruszaj sie, waszmosc! – wycedzil. – Oddaj bron i chodz z nami do starosty! Jestes winny raptu i gwaltu, a jako schwytanemu in recenti na miejscu popelnienia wystepku, czeka cie sad i szubienica!
– To klamstwo... Podle klamstwo – wybelkotal Dantez. – Ja... Ja obronilem te dame... Pani, jak mozesz... Powiedz, ze to nieprawda.
– Zabierzcie go stad! – krzyknela Eugenia. Lzy splywaly na jej szyje, porwana suknie, i piersi, ktore niezdarnie zaslaniala strzepami materii. – To wszystko jego sprawka!
Dantez mial uczucie, jakoby lecial gdzies w bezmierna przepasc. Konni pacholkowie i pocztowi przypadli don z wyciagnietymi szablami.
– Oddaj bron, mosci kawalerze! – powtorzyl szlachcic. – Zabieramy cie do starosty.
Dantez przymknal oczy. Wiedzial, ze nie ma najmniejszej szansy. Nawet nie czul, jak wyszarpnieto mu z reki rapier i garlacz, jak popchnieto do przodu, zwiazano rece i wrzucono na konia. Jego glowe ogarnela noc...
* * *
...ktora wlasnie mijala. Dantez podniosl glowe. Wysoko w gorze, w zalomie murow bylo male okienko; przez kraty widzial szare niebo. Do switu nie pozostalo wiele czasu. Dantez wiedzial, ze gdy tylko pierwsze promienie slonca oswietla niebosklon, przyjda po niego hajducy; zaprowadza do kaplicy, do ksiedza. A potem pojada na skrzypiacej kolasie prosto na rynek miejski, na ktorym...
Jak to sie moglo stac? Jak moglo dojsc do tego, ze tak zacny i honorowy czlowiek, jak on, czekal teraz na wykonanie wyroku? Jego zycie okazalo sie warte mniej niz zetlaly lachman, pek slomy z drewnianego barlogu w lochu przemyskiego zamku. I pomyslec, ze wszystko przez to, ze cale zycie staral sie byc wierny zasadom wpojonym przez ojca.
„Honor, moj synu, to cos, co sam sobie dajesz i tylko sam mozesz sobie go odebrac”.
Kto to powiedzial? Czy to mamrotal pograzony w modlitwie Schmitke, wiecznie zapijaczony rajtar z regimentu Denhoffa, ktorego wieszac mieli razem z Bertrandem? A moze Moszko Krosnienski, Zyd, sluga Walentego Fredry, oskarzony o bicie falszywej monety?
Nie, to byl glos ojca Bertranda, Jeana Charlesa de Dantez, kapitana krolewskich muszkieterow, ktory dal sie zabic jak glupiec w obronie honoru i krola Ludwika pod La Rochelle. Kiedy doszlo do utarczki z hugenotami, nie chcial porzucic sztandaru i umknac tak jak jego kompani, ktorzy wykazali sie o wiele zdrowszym rozsadkiem. Jean Charles zginal, rozsiekany. A gdyby uszedl, byc moze uchronilby swoje majetnosci, nie dopuscil, aby krewni wydarli je mlodej wdowie i malenkiemu synowi. I wowczas on, Bertrand de Dantez, nie musialby wdawac sie w intrygi, nadstawiac karku za markize Brinvilliers, uchodzic z ojczyzny z wyrokiem smierci, wplatywac sie w kolejna awanture i w koncu zawisnac na konopnym sznurze w Rzeczypospolitej, dokad przybyl jako dworzanin Marii Ludwiki.
A wszystko przez jego glupote i honor. Honor, ktory sprawil, ze stanal w obronie przekletej Eugenii. Glupota, ktora sklonila go do tego, aby zostac przy karocy i oddac Regnarda w rece starosty. Wszak gdyby uszedl, bylby dzis wolnym czlowiekiem.
Bertrand bal sie smierci. Dygotal, szlochal, zlamany lekiem. Do tej pory nie znal strachu. Nie lekal sie smierci na wojnie, w pojedynku, od ostrza szpady czy nieprzyjacielskiej kuli. Ale lek przed egzekucja za zbrodnie, ktorej nie popelnil – co wiecej – ktorej popelnieniu usilowal zapobiec – przejmowal go dreszczem. Nie wiedzial, co zrobi tam, na szafocie. Czy starczy mu sil, aby isc na smierc z podniesionym czolem? Czy tez zacznie skamlec o litosc i pacholkowie kata beda wlec go wyjacego jak zwierze az do pohybla? Czy da sobie spokojnie nalozyc petle, czy tez zeszczy sie w pludry, narobi ze strachu, zanim wytraca mu spod nog drabine?
...Honor to rzecz, ktora tylko sam sobie mozesz odebrac. Ile warta byla jego rodowa duma tu, w tej wiezy? Coz znaczyly teraz slowa jego ojca?
Na schodach prowadzacych do najnizszej kondygnacji lochow rozlegly sie kroki. Francuz zadrzal, przezegnal sie i poczal modlic. Wkrotce blask plomienia rozswietlil cele, a w przejsciu za krata staneli zbrojni pacholkowie.
– Panie Francuz – rzekl wachmistrz staroscinski – theatrum gotowe. Chodzcie z nami, a nie bojajcie sie. Mistrz najlepszy z samiutenkiego Biecza przyjechal, trumne wam zbili z dobrej sosniny, dwa grosze za deske. Pogrzeb bedzie bracki, z ksiedzem i choragwiami, ze i wojewodzic lepszego by nie mial. Rajcy sie postawili, bo to przecie honor dla miasta Francuza, cudzoziemca pochowac. Tak i chodzcie z nami do kaplicy, bo po co czas tracic.
Dantez nie wiedzial, co dzialo sie dalej. Pozwolil sie prowadzic, ciagnac, czasem wlec. Na koniec padl na kolana przed krzyzem. Ksiadz poblogoslawil go, uspokajal, wcisnal w dlon rozaniec; Dantez nie sluchal go. Rece mu sie trzesly, zeby szczekaly, a cialem wstrzasaly dreszcze. Hajducy cofneli sie, pozostawili go samego przed oltarzem, dali troche czasu na ostatnie pojednanie z Bogiem. Francuz milczal. Nie mogl sie modlic... Slowa nie przechodzily mu przez gardlo.
Nagle ktos uklakl tuz obok niego. Przezegnal sie.
– Kawalerze Dantez, slyszycie mnie?
Obok kleczal mlody, ciemnowlosy szlachcic w karmazynowym zupanie.
– Nie wiem, czy waszmosc mnie poznajesz. Spotkalismy sie tam, na goscincu, przy karocy. To ja pojmalem wasci i odstawilem do grodu. Jestem Marek Sobieski, herbu Janina, starosta krasnostawski.
Dantez nic nie odrzekl.
– Chcialem prosic cie, mosci kawalerze, abys mi odpuscil. Jade na wojne z Kozakami... Nie wiem, co mi pisane. Nie wiem, czy spotkamy sie w niebie, czy w piekle, dlatego chcialbym, abys nie chowal do mnie urazy w godzinie smierci.
– Odpuszczam – rzekl glucho Bertrand. – Ale pozywam cie, mosci panie starosto, na wieczny sad Bozy, ktory osadzi, czym naprawde zawinil.
– Ja znam twoje wczesniejsze postepki, mosci kawalerze. I wiem, ze tego nie uczyniles.
Dantez spojrzal na krzyz Meki Panskiej i usmiechnal sie lodowato.
– Wiec idz, waszmosc, do starosty i przekonaj go, ze nieslusznie skazal mnie na utrate gardla.
– Juz z nim gadalem. Niestety, niewiasta, na ktora jakoby napadles, nie wycofala oskarzenia. Jej glos wiecej znaczy przed sadem grodzkim nizli moj. Nie mam zadnych dowodow na twa obrone.
– A zatem przyjrzyj sie, jak zadyndam na stryczku. I niechaj twe sumienie bedzie spokojne.
Sobieski nic nie odrzekl. Przezegnal sie powtornie i wstal. Z tylu rozlegly sie kroki. Hajducy ujeli Bertranda pod ramiona. Francuz szarpnal sie, widzac, iz niosa mu biala, plocienna koszule bez kolnierza.
– Panie Francuz – rzekl cicho wachmistrz. – Komu w droge, temu czas.
* * *
Trzy szubienice na drewnianym podwyzszeniu czekaly juz od switu. Ustawiono je na srodku rynku, pod przemyskim ratuszem ozdobionym przepysznymi attykami. Pod arkadami i podcieniami budowli, w waskich uliczkach i przed szafotem tloczyl sie roznobarwny tlum pospolstwa. Gdy rydwan ze skazanymi wtoczyl sie na plac, podniosla sie wrzawa, krzyki i wyzwiska. Wieszanie cudzoziemskich pludrakow cieszylo sie wielka uwaga mieszczan. Zapewne byla to znacznie milsza rozrywka, niz odpieranie szturmow kozackiego oblezenia pulkownika Kopystynskiego, czy tez zwady i bojki z okoliczna szlachta, od ktorych niejeden raz ucierpialy karczmy, kramy i katedra miejska.
Swit wstawal ponury, mglisty i deszczowy. Deszcz siapil z olowianych chmur, a od czasu do czasu ze strony Bieszczadu dobiegal cichy, majestatyczny grzmot nadchodzacej burzy.
Dantez niewiele zapamietal z podnioslej ceremonii pojednania z Bogiem i tego, co potem dzialo sie przy szafocie. Gdy pacholkowie opuscili tylna sciane rydwanu, bez protestow dal sprowadzic sie na ziemie, a potem wolno wszedl po schodach na podwyzszenie. Zastanawial sie, co zrobic, gdy kat zalozy mu stryczek na szyje. Czy prosic Boga o zmilowanie, czy tez umrzec rownie glupio, co honorowo, krzyczac: „Vive le France!”?
Gdy stanal u stop pohybla, nie byl w stanie uczynic ani jednego, ani drugiego. Szubienica wznosila sie nad nim – straszna, wyniosla i smukla. Spogladajac wzdluz dlugiego bala i poprzeczki, do ktorej uwiazany byl stryk, poczul, ze placze, a lzy same splywaja mu spod powiek. Opanowal sie z trudem. Nie chcial umierac. Nie chcial odchodzic w tak glupi i straszny sposob, powieszony za zbrodnie, ktorej nie popelnil.
Byl glupcem, bo zawierzyl naukom ojca. Przekletym kpem, bo staral sie postepowac wedle zasad honoru. Teraz, stojac u stop szubienicy, Dantez czul, ze gdyby tylko dano mu druga szanse, oddalby wszystko co posiadal, odrzucilby od siebie cala dume, wszystko co wyniosl z ojcowskiego domu, aby pozyc troche dluzej, niz tylko do czasu, kiedy oprawca zalozy mu na szyje konopny powroz. Teraz, u stop pohybla, jego honor niewart byl zlamanego szelaga.
Jak oblakany wpatrywal sie w woznego, ktory czterokrotnie odczytal wyrok – za kazdym razem zwracajac sie ku innej czesci rynku. Dobosze uderzyli w bebny; ich dudnienie gluszylo slowa ksiedza odmawiajacego modlitwe, zegnajacego skazanych krzyzem. Ktos chwycil Danteza za ramie. To byl subtortor. Ruchem reki pokazal mu narychtowana szubienice. A wiec wlasnie nadszedl czas.