– Jesli chcesz, tedy jedz ze mna, kawalerze. Mam sprawe niecierpiaca zwloki.
Dantez pokiwal glowa. A potem sklonil sie do samej ziemi.
– Prowadzcie. Jestem wam winien zycie.
Obejrzal sie jeszcze na szafot, na tlum mieszczan i chlopow. Na szlachte i pacholkow. Nigdzie jednak nie dostrzegl Sobieskiego.
* * *
Gdyby ktokolwiek spytal pozniej Danteza, w jaki sposob dotarli do wspanialego zamku w Krasiczynie, Bertrand nie bylby w stanie udzielic zadnej odpowiedzi. Z podrozy nie zapamietal prawie nic. Zaraz za Brama Lwowska skrecili na poludnie, a potem stare dukty lesne wiodly ich przez lasy, gory i doliny, prosto na poludnie. Wreszcie, gdy bylo juz prawie ciemno, a nad gorami wzeszedl okragly bialy ksiezyc, ukazal sie przed nimi w dolinie Sanu zamek niczym ze snu – z wysmuklymi bialymi wiezyczkami, z wieza zegarowa, mostem i blankami. Swiatlo ksiezyca i gwiazd odbijalo sie w stawach i rozlewiskach wokol murow. Widowisko bylo tak piekne, ze Dantez wpatrywal sie w palac i mroczne niebo nad gorami jak urzeczony. Otrzasnal sie dopiero wowczas, gdy kopyta koni zadudnily po drewnianych balach mostu prowadzacego do zamku.
Zycie mialo dla Danteza smak starego odstalego przez dziesieciolecia wegrzyna.
Wjechali na dziedziniec i zeskoczyli z koni. Nieznajomy poprowadzil Bertranda po schodach do rzesiscie oswietlonych komnat zamkowych. Gdy zatrzymali sie w obszernej antykamerze, Dantez przekonal sie, ze na zamku odbywal sie bal maskowy. Francuz uslyszal dochodzaca z glownych sal muzyke, dojrzal przez szpare w niedomknietych drzwiach postacie posuwajace sie w tanecznym korowodzie jak widma lub upiory. Rozpoznal damy, kawalerow i szlachcicow polskich poprzebieranych w cudaczne zawoje, z obliczami zaslonietymi maskami.
Bertrand zadrzal, gdy sluzba przyniosla im stroje. Nieznajomy wlozyl obszerna szate magika wyszywana w gwiazdy, spiczasta czapke i maske Hermesa Trismegistosa. A Dantez... Dla niego przygotowano inny stroj. Narzucono mu na kaftan koszule ze zgrzebnego plotna, bez kolnierza. Omal nie zemdlal, gdy przypomnial sobie, ze taka sama mial dzis na sobie pod szubienica. To byla smiertelna koszula!
Szarpnal za material i rzucil przerazone spojrzenie na swego wybawce, ale ten wladczym gestem polozyl wskazujacy palec na wargach. A potem Dantez wzdrygnal sie, gdy sluga przyniosl i zawiazal mu na nodze urwana petle katowskiego powroza. Wkrotce nalozono mu maske przedstawiajaca blade i wykrzywione oblicze trupa. Dantez dostal stroj wisielca powieszonego za noge!
Na skinienie przewodnika ruszyli przez komnaty. Bal maskowy trwal w najlepsze – w pokojach pito, bawiono sie, milowano, tanczono i zabawiano w Wirtshaus. Dantez przeciskal sie przez roznobarwny tlum gosci i w glebi serca czul coraz wiekszy niepokoj. Cos nie podobalo mu sie w strojach biesiadujacych. Spotykal pustelnikow, kobiety i mezczyzn poprzebieranych za gwiazdy, ksiezyce, alegorie sprawiedliwosci, rycerzy i krolow dzierzacych miecze, bulawy oraz kielichy. Na samym srodku zgromadzenia zasiadal na tronie diabel wspierajacy sie jedna dlonia na wiezy. Dantezowi cos to wszystko przypominalo. Jeszcze nie wiedzial co, ale byl o krok od ujawnienia tajemnicy.
Wreszcie zrozumial – to byly stroje z wielkich i malych arkanow tarota. Kroczyl przez tlum kart, z ktorych kazda uosabiac mogla ludzki los i przeznaczenie; tragedie lub usmiech fortuny. Dantez nie mogl zaprzeczyc, ze stroj dobrano mu nad wyraz trafnie. Wszak byl Wisielcem – karta oznaczajaca czlowieka naiwnego, wiernego lub mlodzienczo zakochanego. Szedl ledwie zywy z przerazenia, mijajac Magow, Gwiazdy, rycerzy bulaw i kielichow, otoczony roztanczonymi korowodami nieznanych postaci.
Mag wprowadzil go wreszcie do duzej, naroznej baszty zamkowej. Wysokie, mroczne wnetrze rozswietlone bylo setkami swiec. Plomienie drgaly, chybotaly sie, slac po scianach kawalkady rozmazanych blaskow i cieni. A na freskach, na malowidlach i obrazach krolowala pani Smierc.
Pomieszczenie bylo palacowa kaplica, a jej wystroj przypominal az zanadto dobrze, jak watle i kruche jest ludzkie cialo. Bertrand ogladal wychodzace z grobow szkielety, ktore zapraszaly zywych do odtanczenia danse macabre. Widzial jak smierc wiodla w plasy szlachcica polskiego, Zyda, magnata i biskupa; jak porywala dzieci i starcow, mlodziencow, zolnierzy i lotrow.
A poza tym czekala na srodku komnaty na Bertranda.
Kiedy podeszli blizej, postac Smierci podniosla sie z klecznika i obrzucila Danteza wynioslym, majestatycznym spojrzeniem. Oblicze samotnego mezczyzny przeslaniala maska Smierci, na czarnej swicie wymalowano kosci szkieletu, nawet na palcach aksamitnych rekawic dodano srebrne, dlugie szpony. Bertrand nie wiedzial przed kim stoi, jednak w gestach nieznajomego bylo tyle dostojenstwa, ze wyczul od razu, iz ma do czynienia z moznym panem – byc moze z jednym z magnatow, czy ukrainnych krolewiat Rzeczypospolitej.
– Wasza milosc. – Szlachcic, ktory przyprowadzil Francuza, zlozyl niski, ceremonialny uklon przed Smiercia. – Oto czlowiek, o ktorym mowilismy.
– Kawaler Bertrand de Dantez, byly dworzanin krolowej Marii Ludwiki – rzekl Smierc glosem nawyklym do rozkazywania. – Skazany na utrate gardla za napad i gwalt na goscincu, ktory to wyrok zamieniono mu z laski Jego Krolewskiej Mosci na wieczysta infamie.
Dantez sklonil sie. Pan Smierc obszedl go dokola, wsparlszy prawa reke na biodrze.
– Bertrand de Dantez. Ofiara losu, wlasnego honoru i cnoty. Straciwszy niewielki majatek po ojcu, uwiklal sie w spiski i intrygi, ktore kosztowaly go utrate tego co mu jeszcze pozostalo – dobrego imienia. Uszedl z Francji do Rzeczypospolitej wraz z Maria Ludwika i zostal infamisem z winy kaprysnej fortuny. Wszystko dlatego, mosci kawalerze, ze zawsze stawales w obronie niewlasciwych osob. Markiza Brinvilliers, ktorej broniles, okazala sie czarownica i trucicielka, Eugenia de Meilly Lascarig oskarzyla cie o napad...
Dantez przymknal oczy. To byla prawda. Do krocset, najprawdziwsza prawda.
– Do rzeczy jednak, mosci kawalerze. Czas ucieka, a ja mam obowiazki. Bal jeszcze nieskonczony. A zanim wezmiesz w nim udzial, musimy omowic, jaka rola przypadnie ci do odegrania.
Dantez sklonil glowe, przymknal oczy.
– Pierwszy raz w zyciu los sie do ciebie usmiechnal, panie Dantez. Dzis rano pod szubienica wygrales wlasne zycie. Teraz mozesz wygrac swa przyszlosc. I nie musisz wcale rzucac koscmi. Wystarczy, mosci kawalerze, ze przyjmiesz karty, ktore ci ofiaruje.
„Czy te karty – pomyslal Dantez – to Smierc, Mag, czy tez Wisielec? Ktora z nich jestem?”.
– Potrzebuje wiernego i zacnego slugi – ciagnal nieznajomy. – Czlowieka, ktoremu niestraszne zajrzec w oczy smierci. Widziales ja dzisiaj w Przemyslu, lecz dzieki fortunie wydobyles sie z piekla. Teraz, panie Dantez, ofiarowuje ci znaczaca odmiane twego losu. Do tej pory byles zwierzyna, na ktora polowano. Teraz sam staniesz sie przywodca wilczej zgrai.
Siegnal do zdobionego zlotem puzdra i wydobyl z niego dwa niezapieczetowane listy.
– Oto twa wolnosc. Moge sklonic Jego Krolewska Mosc do wydania ci glejtu, dzieki ktoremu, pomimo ciazacej na tobie infamii, bedziesz mogl bez przeszkod poruszac sie po Koronie i Litwie. A w drugim liscie zawiera sie twa przyszla wladza. Jestem w stanie zapewnic ci nominacje na oberstlejtnanta regimentu rajtarow, ktorym dowodzic bedziesz pod nieobecnosc Jego Ksiazecej Mosci Boguslawa Radziwilla. A jesli bedziesz moim wiernym i uczciwym sluga, moge wstawic sie u Najjasniejszego Pana, aby pomyslal o tobie przy rozdawaniu wakujacych starostw i urzedow.
Dantez sluchal tych slow z mocno bijacym sercem. Patent oberstlejtnanta rajtarskiego regimentu. Szesc porcji[2]. Do tego laska krolewska, ktora przekladala sie na tluste starostwa i krolewszczyzny. Wszystko wskazywalo na to, ze w grze ze smiercia udalo mu sie wyciagnac z rekawa skrywanego tam od dawna asa. Jednak nie wierzyl, aby los usmiechnal sie do niego ot tak, z dobroci serca. Wszak zawsze Dantez byl tylko igraszka w rekach moznych tego swiata.
– Milo mi slyszec te slowa, milosciwy panie – rzekl. – Nie wierze jednak, aby te godnosci i zaszczyty braly sie jedynie z dobrej woli waszej milosci. Wiem dobrze, ze to zaplata za sluzbe. Jaki tedy ma byc jej cel? Coz mam uczynic, co warte jest takiej nagrody?
Smierc i Mag wymienili spojrzenia.
– Chodzi nam o usuniecie pewnych osob – rzekl Smierc.
– Zatem zabojstwo?
– Wielokrotne morderstwo, jesli juz upieramy sie, by nazywac rzeczy po imieniu. Nie wierze, aby bylo to dla ciebie novum, bo w licznych pojedynkach, potyczkach i zwadach dowiodles az zanadto swojej sprawnosci w tym rzemiosle, mosci panie kawalerze.
Dantez utkwil w Smierci zimne, zaciete spojrzenie.
– Sledzac koleje mego zywota popelniles blad, panie – rzekl. – Ominales znaczacy szczegol, a mianowicie, iz cenie swoj honor rownie wysoko, jak gardlo. Nie jestem skrytobojca platnym od glowy. Nie zabijam na rozkaz, nie strzelam w plecy. Ubilem kilku ludzi, ale w walce twarza w twarz. Nie nadaje sie do takiej roli.
– Czy zatem twe slowa znacza, ze odmawiasz skorzystania z naszej laski?
– Jesli twa laska, panie, oznacza, iz mam stac sie morderca, tedy odpowiem, ze moj honor nie pozwala mi na zabijanie dla pieniedzy.
Smierc zakrztusil sie, zacharczal. Przysiadl na lawie, a Mag szybko nalal mu wina do srebrnego nautilusa. Mezczyzna pociagnal tegi lyk, rozkaszlal sie, i uspokoil dopiero po chwili.
– Honor... Gdzie bedzie twoj honor, kiedy byle chlop rozszczepi ci leb czekanem i powiezie twa glowe do starosty, aby dostac za nia marne dwiescie dukatow?! Zastanow sie, Dantez. Do tej pory byles jeno pionkiem na szachownicy, na ktorej scieraja sie dworskie intrygi. My oferujemy ci role skoczka, ktory bedzie mial znaczacy wplyw na przebieg bitwy.
– To nie jest sluzba dla mnie.
– Bo jestes czlowiekiem honoru? – W glosie Smierci wzbieral gniew. – Mospanie, takich ludzi juz nie ma!
– Przykro mi, panie, ale mojej dumy nie mozna kupic za judaszowe srebrniki.
– Nie, to nieprawda, panie Dantez! Kazdego mozna kupic. To tylko kwestia stosownej zaplaty!
– Nie mnie.
– A zatem – rzekl zjadliwie Mag – wracaj pan na gosciniec. Allez!
Dantez sklonil sie. Drzwi staly otworem. Niemal czul idacy od nich podmuch wiatru. To byla droga na trakt. Droga do zatracenia. Jako infamis nie mial dokad pojsc. Do Siedmiogrodu? Do Turkow? Do Moskwy?
Smierc zakaszlal znowu.
– Panie Dantez – rzekl cicho, a Francuz, ktory juz szedl ku drzwiom, zatrzymal sie. – Wybaczcie to spotkanie. Wielce sie pomylilem. Myslalem, ze nie ma juz ludzi honoru na swiecie; ze wygubiono ich w dawnych wiekach, wymordowano ciosami od tylu, wystrzelano z rusznic i polhakow; zdradzono, zaprzedano wrogom i pohancom. Prosze cie zatem o wybaczenie, ze zlozylem ci tak hanbiaca propozycje. Racz zatrzymac konia, na ktorym tu przybyles, gdyz byc moze jestes ostatnim