Porwal ja w ramiona, czujac, jak serce zaczyna mu bic coraz szybciej. Pod delikatna tkanina jej sukni, pod koszula i kolejnymi warstwami materialu wyczul jej cialo gibkie jak u lani. Zamknal ja w zelaznym uscisku i pocalowal w rozchylone koralowe usta. A potem szarpnal koronkowy dekolt sukni, chcac wydobyc na zewnatrz pare rozkosznych drazniatek, niespodziewanie jednak napotkal opor. Calowal zatem smukla kobieca szyje, okrecona sznurem perel, szarpiac sie jednoczesnie z niewdzieczna materia, zapomniawszy, ze wszak zgodnie z moda zaprowadzona na dworze przez Ludwike Marie, Eugenia ma pod suknia zapiety szczelnie sznurowany gorset na fiszbinach.
Zdesperowany Francuz chwycil za przod ciezkiej sukni, poderwal ja w gore, nie tracac czasu na rozplatywanie sznureczkow. Chcial zdjac ja poprzez glowe niewiasty. Niestety, suknia przypieta byla haftkami do usztywnionego gorsetu; szarpal sie z nia przez chwile, rozzloszczony, nim nie wspomogly go smukle rece kobiety. Sciagnal w koncu ciezka od angazantow i wolut suknie wierzchnia, lecz to jeszcze nie byl koniec. Pod nia znajdowala sie lzejsza, latwiejsza do sciagniecia spodnica spodnia, zapinana na guzy. Z ta poszlo mu szybciej; dyszac ciezko z zadzy, uwolnil Eugenie od kolejnej warstwy jedwabiow i koronek, odpial portugaly; chwycil za sznury gorsetu, zniecierpliwiony i wsciekly.
Rozsznurowujac go, Dantez zastanawial sie, czy Eugenia byla scisnieta w talii do granic mozliwosci i czy rano potrzebowala trzech sluzacych, aby zacisnac sznurowki. Szarpal sie z nimi, zapominajac, ze przeciez byly mozolnie zawiazane; stracil kilka dlugich chwil, zanim rozluznil wiezy i usunal z jej ciala te przedostatnia przeszkode dla swych karesow. Pod gorsetem byla jeszcze koszula. Te bezceremonialnie rozdarl na dwie czesci.
Eugenia stala przed nim naga. Dantez objal jej kibic i wowczas pojal, ze widzi najpiekniejsza z kobiet. Szybko przeszedl do samego sedna ars amandi. Piescil ustami cudowne wglebienia jej szyi, ramion i bioder. Meretryca nie pozostala mu dluzna. Juz wczesniej zdjal kapelusz zdobiony strusimi piorami, teraz sciagnal smiertelna koszule bez kolnierza, zrzucil przez glowe pendent z rapierem; rozpial czesc guzow atlasowego, wcietego w stanie wamsa, a Eugenia zajela sie reszta. Calowala go w usta, gladzila po plecach i posladkach, a potem, oddychajac szybko, oblana rumiencem podniecenia, pociagnela na siebie, na atlasowe poduszki karocy, ktora rozszalale konie ciagnely w noc, lecac jak wicher po goscincach Rusi Czerwonej.
Dantez bladzil ustami po ciele Eugenii. Jego inamorata byla doskonala we wszystkich cechach i proporcjach. Miala lsniace wlosy i subtelnie wygiety, labedzi kark. Calowal ja jak szalony w usta, piescil jezykiem jagody jej kraglych drazniatek, zaciskal dlonie na cudownym zadku, bral w posiadanie ow smaczny, acz nieobiecany kasek pomiedzy smuklymi udami. Czul sie tak, jakby zaciskal palce na wilgotnym pierscieniu z goracego zlota, piescil go, czujac, jak ukryte tam zrodelko bije coraz mocniej, spragnione chwili, aby wkrotce napoic do utraty tchu jego konika. Metresa wygiela w luk swoje boskie cialo, a potem chwycila milosnika za wlosy i jela przesuwac jego glowe po swym ciele, szukajac coraz mocniejszej, zmyslowej podniety. Zas kiedy ich karesy stawaly sie wprost szalone, Dantez przesunal sie ku jej subtelnym tytuszkom, a potem brutalnie rozchylil jej nogi. Przebiegla inamorata prawie nie stawiala oporu. Ujawszy jego bulawe w zwilzone jezyczkiem palce, poprowadzila ja najkrotsza droga do ciasnego, lecz obficie zroszonego wodopoju milosci.
Polaczyli sie w rozkoszy na poduszkach dygocacej karocy i gzili sie nadzy, rozpaleni namietnoscia. Eugenia zaplotla uda na biodrach mezczyzny, podczas gdy Bertrand piescil jej draznieta, przesuwal dlonmi wzdluz talii i bokow, obejmowal wysmukla kibic i bral w posiadanie jej aksamitna grzywe czarnych wlosow skapana w esencji milosci i pragnienia.
Wkrotce zaczela krzyczec, gryzac go perlowymi zebami w ramie. Lecz Dantez nie zakonczyl tego tak prosto. Wypuscil kobiete z objec i schwyciwszy za wlosy, obrocil plecami do siebie, a potem posiadl od tylu w opetanym szale rozkoszy; jak dziki ogier z podolskich stepow cudna smukla klacz stworzona przez diabla na pokuszenie do zlego bogobojnych i poboznych rycerzy Rzeczypospolitej, obroncow wiary katolickiej spod kresowych stanic.
W tenze sposob doszedl do samego kranca rozkoszy i zamarl, slyszac cichy placz Eugenii. Przez chwile trwal w tej pozycji zwanej na raka, za ktora kaznodzieje obiecywali sto lat piekla i dwa razy tyle czyscca na dokladke. Trwal przytulony do jej plecow, obejmujac dlonmi zrodlo szczescia i rozbiegane, gorace tytuszki.
!A potem to ona siadla mu na kolanach jak dzika Salome; objela nogami i sprobowala dosiasc go, niczym gibka i zwinna Amazonka z dawnej Sarmacji, czyli Polski. Pozwolil jej na to, znuzony i zdyszany. Nie protestowal, kiedy jej wargi przywarly do jego warg, ani chwile pozniej, kiedy jej mokre od potu jagody ocieraly sie o jego twarz.
– Jezdze tylko... galopem, panie – wydyszala mu wprost do ucha.
Zamknal jej usta pocalunkiem.
Wreszcie, kiedy po dlugiej rozkoszy lezeli na atlasowych poduszkach karocy spoceni i rozgrzani miloscia, glowa Eugenii spoczywala na jego piersi, czul jej goracy oddech na swoim ciele, zmieszany ze zniewalajacym zapachem wlosow.
Cos uwieralo go w bok. Wyciagnal reke i wymacal inkrustowana skrzynke, ktora dostal od Maga. Powoli wyciagnal ja na wierzch, polozyl obok siebie na siedzeniu karocy.
– Coz to jest? – spytala Eugenia.
– Podarek – mruknal – dla pana hetmana Kalinowskiego.
Ostroznie otwarl klamry i podniosl wieko. Wewnatrz bylo cos lsniacego i ciezkiego. Przez chwile nie wiedzial, czy to bron, czy ozdoba. Zlota, nabijana turkusami i rubinami maczuga... Dantez zwazyl ja w reku, obejrzal ze wszystkich stron.
– To bulawa nieboszczyka wojewody krakowskiego – powiedziala Eugenia – hetmana Koniecpolskiego...
– Skad wiesz?
– Bylam towarzyszka jego loza. Jurny byl, w koncu od komfortatywy skonczyl. A wszystko przez mloda Ossolinska.
– Oto cena za dusze Kalinowskiego – usmiechnal sie Dantez. – Zobaczmy, Eugenio, co wskoramy u jego mosci hetmana.
Przycisnela karminowe wargi do jego ucha i zalaskotala je jezykiem.
– Wiele sie jeszcze musisz nauczyc, aby poznac biegle arkana polityki, zanim staniesz przed Kalinowskim.
– A wiec ucz mnie, Eugenio. Mamy na to jeszcze czas.
– Nie nazywam sie Eugenia...
Rozdzial III
Lwy Lechistanu
Duma o hetmanie ? Kon polski jaki jest kazdy widzi ? Zdrada Swirskiego ? Diabel zadnieprzanski, to jest pan Baranowski ? Krotochwila generala Przyjemskiego ? Dantez pohanbiony
Do obozu wojsk koronnych pod Glinianami dotarli wczesnym rankiem. Rzenie koni i okrzyki, jakimi zatrzymaly ich obozowe straze, zbudzily Danteza ze snu. Szybko poderwal sie z aksamitnych poduszek i rozsunal grube firany w oknie.
Wjezdzali wlasnie do obozowiska. Wsrod porannych mgiel i oparow Francuz widzial las namiotow, szalasow i wozow rozstawionych wzdluz ulic. Cieply, kwietniowy wiatr lopotal morzem karmazynowo-bialych sztandarow, bunczukow i proporcow ponad wzorzystymi plotnami. Spogladajac na znaki niektorych choragwi, na imaginowane na nich srebrne lekawice, zelezdzce, rogaciny, krzywasnie, gwiazdy i polksiezyce, mial wrazenie, jakoby znalazl sie wsrod oddzialow przedwiecznych Sarmatow, Gotow, czy Wandalow. I co tu sie dziwic, byl wszak w obozie szlachty polskiej, ktora wywodzila sie od pradawnych Sarmatow. Ciekawe – Francuzowi zdawalo sie kiedys, ze to jeno legenda. Jesli tak, tedy skad braly sie te dziwaczne, niedzielone na pola herby panow braci?
W obozie panowal ruch. Czeladz pedzila na pastwiska tabuny smuklych polskich koni, nad ogniskami unosil sie dym. Wokol namiotow i wozow krecil sie barwny, pstry tlum: pacholkowie, pocztowi, markietanki i ladacznice. Tu i owdzie Dantez widzial dostatnie kolpaki albo podgolone, szlacheckie lby panow towarzyszy z husarskich lub pancernych choragwi.
Jechali ku ogromnemu hetmanskiemu namiotowi ozdobionemu wielka czerwono-bialo-czerwona choragwia z bialym orlem, Pogonia i krolewskim snopem Wazow na tarczy herbowej.
Podazali na rozhowor, ktory mial zadecydowac o losie Rzeczypospolitej...
Do krocset! Z Polska zawsze byly klopoty.
Dantez nie rozumial tego kraju. Oto los rzucil go miedzy obcych, z dala od rodzinnej Francji i Paryza, do barbarzynskiego krolestwa, ktorego nazwy prozno byloby szukac na mapach swiata. Bertrand nie wiedzial, co o nim sadzic. Nie byl nawet pewien, czy okreslajac ten dziwaczny twor mianem Polski, nie popelnial bledu. Wszak skladal sie on z dwoch czesci: Korony i Litwy. Calosc zas nosila tylez dumna, co smieszna nazwe Res publiki. Rzeczpospolita. Toz usmialby sie na ten koncept Liwiusz i rzymscy kronikarze, bo gdzie bylo tej hultajskiej zbieraninie Polakow, Litwinow i Rusinow do Rzeczypospolitej Rzymskiej!
Dantez nienawidzil tego parszywego krolestwa. Bral go pusty smiech, gdy widzial szlachte polska postrojona w cudaczne stroje wzorowane na Turkach, Tatarach i bodajze Scytach oraz Persach. Zly grymas wykrzywial jego usta, kiedy wspominal jej pusty honor i narodowa dume. W tym kraju nawet proszalne dziady i zebracy tytulowali sie panami bracmi, a najpodlejsi chlopi wdziewali zupany, aby wslizgiwac sie w szeregi szlachetnie urodzonych. Podrozujac po Wielkiej i Malej Polsce, Dantez widywal obdartych, wynedznialych szlachetkow, ktorych duma byla rownie wielka, co dlugi lub dziadowski kij, ktory nosili zamiast szabli. Padal ze smiechu, widzac, jak szaraczkowie szykujacy sie do roztrzasania gnoju na polu stawali do roboty z szabelkami przy pasach, a po kazdym kroku ich buty pozostawialy odcisk bosej stopy – bo wszak szlachcic polski wolal isc na wpol boso niz wdziac lapcie z lipowego lyka.
Prawda. Niby byla tutaj wolnosc. Niby krola wybierala cala szlachta. Tylko, ze nie wszystko bylo takie proste. Zlota wolnosc Polakow byla bowiem najzwyklejsza swawola, w ktorej kazdy mozny bezkarnie deptal i lzyl biedniejszych od siebie, a bezsilny krol zdany byl w zupelnosci na humory wiecznie pijanej i swawolnej szlachty. Odwaznej wobec ludzi podlejszego stanu; unizonej zas i poslusznej moznym panom, ktorzy pomiatali zasciankowym szarakiem niby wiechciem do wycierania gnoju z safianowych butow.
Sobieski nie wierzyl w wine Danteza...
Az wstrzasnal sie na wspomnienie starosty krasnostawskiego. Ktos przypomnial mu o tym w zla godzine? Czy byl to glos jego ojca? Nie, do krocset, nie chcial o tym myslec.
Moc Polakow byla niedluga. Dantez nie wierzyl, iz ta dziwaczna konfederacja narodow mogla przetrwac dlugo na tym niespokojnym pograniczu. Gwiazda Rzeczypospolitej gasla. Cztery lata temu powstal ze stepow Ukrainy straszny Chmielnicki. Zniosl wojska koronne, pobil hetmanow, doszedl az pod Zamosc, a w rok pozniej zamknal armie koronna w srogim oblezeniu pod Zbarazem. Pozniej zostal pobity, lecz nie zlamany, a hydra kozackiego buntu znow podnosila lby, szykujac sie, aby zdusic bialego orla.
Dantez az rozpial wams pod szyja, gdy myslal o tym wszystkim. Mial dosyc tego parszywego kraju i dlatego musial po mistrzowsku rozegrac batalie, jaka czekala go u hetmana. I zarazem ukarac hultajstwo, ktore pograzalo ten nieszczesny kraj w chaosie i zniszczeniu. Wyrok zostal juz wydany, a on mial byc katem. Lecz zabojczym puginalem w jego dloni mial stac sie hetman Kalinowski.
Tak chcial Pan Smierc.