Musisz upewnic sie, co zamierzaja i w razie czego sklonic, aby poparli mnie, a nie buntownikow.

– Wspominales, panie, i Sobieskiego... To Marek? Starosta krasnostawski?

– W rzeczy samej.

– Znamy sie z panem Sobieskim – rzekl Dantez. – I chetnie znajomosc odnowimy. A zatem, mosci panie hetmanie, rozkazuj mi i badz pewien, ze dopomoge ci, we wszystkim. Zacznijmy od... Monsieur Swirski. Gdzie moge go znalezc?

* * *

Swirski i jego czeladz zjechali z goscinca. Dantez zaklal po raz kolejny tego dnia. Podazal za nimi w deszczu i szarudze od samej Trembowli, przybrany w kolet prostego rajtara, czekajac, kiedy nadarzy sie sposobnosc do spotkania w cztery oczy z towarzyszem spod choragwi Lubomirskiego. Francuz nie mial zadnych zludzen. Pogawedka owa zakonczyc sie miala cienkim swistem lewaka i gluchym lomotem ciala padajacego na ziemie. Dlatego cala rzecz nalezalo zalatwic cicho i dyskretnie. Zwlaszcza w tej przekletej, barbarzynskiej Rzeczypospolitej, gdzie nie wiedziec czemu, nie uchodzilo za godne pchniecie w plecy, a za chelpienie sie zabojstwami w karczmie, czy na jarmarku, mozna bylo stracic uszy, jesli nie cala glowe. Szlachta polska, dziwnym trafem, nie tolerowala skrytobojstw. Ma sie rozumiec, nie przeszkadzalo to jej we wszczynaniu burd i bijatyk, w urzadzaniu zwad, zajazdow i pijackich awantur. Dziwne, lecz usieczenie sasiada po pijanemu nie wstrzasalo niczyim sumieniem, pod warunkiem iz cala rzecz stala sie w pojedynku lub w czasie karczemnej zwady. Natomiast pozbycie sie niewygodnego zawalidrogi przez wsadzenie mu w plecy sztyletu czy wlania trucizny do kielicha hanbilo zabojce gorzej niz kradziez wotow spod obrazu Najswietszej Maryi Panny. Coz za barbarzynski kraj! Dantez byl przekonany, ze nawet w Moskowii (w ktorej, nawiasem mowiac, nigdy nie bywal) panowaly o wiele milsze obyczaje, a ludzie tam zyjacy z pewnoscia byli w porownaniu z Polakami wzorami cnot i honoru.

Do krocset! Dokad pojechal Swirski?! Dantez popedzil konia, przebijajac sie przez wiosenna ulewe i wreszcie w strugach deszczu dostrzegl mokry, blyszczacy dach dworu.

To bylo typowe stepowe fortalicjum, zbudowane tak, by przetrzymac nie tylko najazd Tatarow, ale i zajazd znienawidzonego sasiada, napad Kozakow, beskidnikow czy skonfederowanych zolnierzy z choragwi koronnych. Dwor obwiedziony byl wysokim ostrokolem z debowych bali, u gory zaciosanych w groty, opasany fosa i walem. Tuz obok domostwa stala wysoka baszta, druga, nizsza, sluzyla za brame wjazdowa, jednak na drewnianym moscie stali hajducy i zbrojni pacholkowie, palily sie maznice ze smola.

Dantez przezornie schowal sie za kepa krzakow przy trakcie. Zeskoczyl z konia i zaklal paskudnie. Jesli Swirski zatrzyma sie tu na dluzej, czekala go malo przyjemna noc na deszczu.

Niespodziewanie z tylu zarzal kon. Dantez odwrocil sie, chwytajac za rekojesc rapiera. Przed nim stalo pieciu hajdukow przybranych w zupany, bekiesze i wielkie futrzane czapy. Znac bylo po nich sluzbe moznego pana. Ich karmazynowe i zolte suknie skrzyly sie od perlowych i zlocistych guzow, od szmaragdow, turkusow i rubinow. Ma sie rozumiec, ze jak wiekszosc Polakow w niedzielne popoludnie, byli weseli i najwyrazniej niezle podpici.

– Patrzajcie, panowie bracia – zawolal najmlodszy z nich, podkrecajac sumiastego wasa – kogosmy zdybali, jakoby zajaca w konopi!

– Toz to pludrak! Miemiec!

Dantez milczal. Czekal z dlonia zacisnieta na rekojesci rapiera.

– Panie Miemiec! Pojdziesz z nami! Nie moze byc inaczej!

– Jesli chcecie mojego mieszka i konia – rzekl zimno Francuz – to macie dwie drogi do wyboru. Albo rozejdziemy sie w pokoju, a ja udam, ze nigdy was nie widzialem. Albo ktos tu zakrztusi sie krwia, kiedy zagram pani Smierci do tanca. I na pewno bedzie to przynajmniej jeden z was.

– Panie Miemiec, wyscie z urna chyba zeszli! – rzekl ze zdumieniem najstarszy z hajdukow. – Co wy, jegomosc, myslicie, ze my zboje? Ze my, was... napasc chcemy?

Dantez milczal. Hajducy zarechotali glosno.

– Jego mosc pan Odrzywolski dzis uczte wydaje. A nam przykazal, aby zaden podrozny, co kolo dworu sie zjawi, nie mogl przejechac, nim choc kielicha jednego za zdrowie pana pulkownika nie spelni.

– Na uczte was prosiemy, mosterdzieju, nie do boju!

– Zreszta – dodal najmlodszy – most na rzece rozebrany. I tak dalej nie przejedziecie!

– Prosiemy, prosiemy do dworu.

Ta polska goscinnosc... Dantez nie znajdowal juz slow. A wiec to nie napad, nie czekala go zadna bitka na goscincu, ale meczaca pijatyka z polskimi szlachcicami, ktora, zwazywszy na fakt, jak przepasciste gardziele mieli panowie bracia, mogla okazac sie znacznie bardziej niebezpieczna od pojedynku z wprawionym rebajla. Dantez rozejrzal sie dokola. Badz co badz, we dworze nie siapilo za kolnierz. A najwazniejsze, ze byl tam Swirski.

– Jesli tak sie sprawy maja – rzekl – z mila checia u pana Odrzywolskiego zagoszcze. Prowadzcie zatem do dworu.

Szybko wsiedli na konie i ruszyli ku bramie. Przejechali po zwodzonym moscie i znalezli sie na podworzu. Polski dwor stal przed nimi – wielki, drewniany, ze strzelistym, dwuspadowym, lamanym dachem; z gankiem, z ktorego otwieraly sie dwoiste, debowe drzwi do sieni, przenitowane na skros bretnalami, aby ciezko bylo wyrabac je toporami. Spoza weneckich szybek oprawnych w olow przebijalo swiatlo; nawet na podworzu slychac bylo glosny gwar, wrzawe i wiwaty.

Dantez zeskoczyl z konia, oddal wodze sludze, a potem, gdy wszedl do wnetrza dworu, znienacka poczul sie tak, jakby przekraczajac prog, przeniosl sie do innego swiata, jakby pozostawil gdzies daleko za soba goscince, swoja mala, nikczemna misje i wszystkie zbrodnie, ktore dzielily go od jej calkowitego wypelnienia.

To co zobaczyl, wprawilo go w zdumienie. Zrazu zdawalo mu sie, ze szlachecka siedziba, wzniesiona z drewna, niewiele rozni sie od chlopskich chalup. Teraz jednak znalazl sie w wielkiej, przepascistej sieni. Jej sciany obito adamaszkiem i atlasem. Bryty adamaszkowe byly gladkie, zoltego koloru, atlasowe zas imaginowaly kwiatowy wzor na tle blekitnym. Gora obicia biegl fryz haftowany na jedwabiu, dolem zamykaly je cudowne kolumny ozdobione kosztownym haftem. Na suficie widnialy kasetony, w nich zas glowy wyobrazajace pradawne bostwa Grekow i Rzymian – Kupidyna, Hermesa, Herkulesa i wiele innych. Na scianach Bertrand widzial arrasy i perskie dywany, na nich zas wisialy, wsparte na zelaznych hakach, polskie szable, tarcze i kalkany, czekany, bulawy, buzdygany i nadziaki, miecze, topory, kosztowne ormianki i ordynki w pochwach nabijanych perlami, rubinami i turkusami. Swiatlo swiec odbijalo sie od wypolerowanych husarskich pancerzy ozdobionych krzyzami rycerskimi i wizerunkami Matki Boskiej, od bechterow, kolczug, misiurek i szyszakow. A pomiedzy tym wszystkim wisialy obrazy przedstawiajace dumnych, wasatych, podgolonych wysoko panow polskich i oszalamiajace dzikim pieknem wyniosle niewiasty i matrony.

Dantez az zatoczyl sie, gdy tylko spojrzal na portrety. Nie wiedziec skad wzielo sie w nim przeswiadczenie, ze gdzies juz widzial to wszystko; ze wkroczyl do swiata, ktory juz kiedys ogladal. Spogladal na obraz ukazujacy dumnego, wspartego pod boki szlachcica polskiego i wowczas cos sobie przypomnial...

Dom ojca... Obrazy na scianach. I ten stary, popekany portret... Obraz ukazujacy pana Rogera de Nimiere, ponoc dalekiego krewnego ich rodziny, ktory dwiescie lat przed narodzinami Danteza u boku swietej dziewicy Joanny D’Arc odbijal Orlean z rak angielskich diablow.

I Dantez zostawilby w spokoju pana de Nimiere, gdyby nie fakt, iz wygladal on prawie tak samo, jak ci wielcy polscy panowie z portretow; do diabla zreszta z portretami! – ten francuski rycerz wygladal tak jak ci wszyscy szlachcice z Korony i Litwy De Nimiere wszak podgalal sobie leb – jak dawne rycerstwo Francji, Anglii i Kastylii. Jak normanscy panowie. Jak... szlachta polska. A delie, giermaki i zupice panow braci przypominaly plaszcze i suknie, ktore nosili wielcy panowie Francji, zanim nie nastaly jeszcze koronki, pludry, kaftaniki i rhingrave z falbankami. Dantez zamarl, gdy zrozumial, ze stroje szlachty polskiej, ktore zwykle wywodzil od Turkow i Tatarow, przypominaly ubiory, w ktorych chadzali przed wiekami dawni rycerze, jego szlachetni przodkowie. Wszak jopula Rogera de Nimiere wygladala jak stary, malo strojny zupan polski!

Dantez z trudem odrzucal od siebie to bzdurne porownanie, lecz mial wrazenie, ze dziwnym trafem ten kraj, ktory przeklinal po wielekroc w ciagu dnia, byl jakby ta dawna, utracona Francja sprzed dwustu lat, czyli z czasow gdy ceniono w niej jeszcze honor i krew, mestwo i fantazje. Bylo tak, jak gdyby te wszystkie cnoty, zmarle nad Sekwana, gdy rycerstwo francuskie wykrwawilo sie na polach Agincourt i Pawii, kiedy zdradzone zostalo przez obludna arystokracje, zlicytowane przez podlych miejskich lykow, pozostaly w Rzeczypospolitej, ktora ciagle wladali tamci dawni, szlachetni rycerze; podczas gdy Europa rzadzil podstep i zdrada pospolu ze sztyletem, trucizna, zbrodnia i galicka choroba.

– Jegomosc, co wam?! – zagadal hajduk, prowadzacy Danteza na pokoje. – Slabiscie?

– Nie... Nie... Prowadz.

Sluga otwarl przed nim drzwi.

Weszli do swietlicy. Byla jasno oswietlona setkami swiec i blaskiem ognia plonacego we wnetrzu gdanskiego kominka oblozonego marmurami. Blaski plomieni odbijaly sie na klejnotach broni, ktora obwieszone byly sciany, oswietlaly opony, flandryjskie arrasy i tureckie dywany. Na obitych kurdybanem balach wisialy kosztowne kobierce – adziamskie, dywanskie, kilimowe, slupiaste, jedwabne i perskie. Bylo ich tyle, ze Dantez omal nie chwycil sie za glowe, gdyz te zwykle drewniane sciany wylozone byly prawdziwa fortuna. W oczy Francuza nieprzywyklego do takich dostatkow, bil zloty blask ozdobnych szabel, buzdyganow i koncerzy, ormianek i ordynek w pochwach nabijanych turkusami i szmaragdami, polskich czarnych szabel w skromniejszych, bo ozdobionych tylko srebrem pochwach. Szczerozlotych, nabijanych klejnotami czekanow i nadziakow, bunczukow zwienczonych kitami z konskiego wlosia, obrazow i swiecznikow.

A na posadzce wykladanej tureckimi dywanami staly stoly nakryte trzema obrusami, przy ktorych zasiadala, pila, jadla i bawila sie szlachta. Panowie bracia byli juz pod dobra data. Uczta trwala w najlepsze, wegrzyn, malmazja, lipiec i gorzalka plynely wartkimi strumieniami do przepascistych gardzieli i brzuchow.

Dantez z trudem przebijal sie przez tlum herbowych braci i sluzby nalewajacej patronom do kielichow, a czesto podkradajacej jadlo ze stolu, podpijajacej z panskiego kielicha, klocacej sie i wyzywajacej od ostatnich. Otoczony strojna cizba, przybrany w skromny czarny wams i skorzany kolet zwyklego rajtara, czul sie niemal jak zwykly lyczek, jak szary zajac wobec wspaniale przystrojonych pawi. Oszolomiony, ogladal niesamowite bogactwo polskich panow braci. Spogladal na szlachcicow ubranych w karmazynowe, zolte i zielonkawe delie obszyte futrami wilkow, popielic, soboli, rysiow i tygrysow, okrywajace przepyszne zupany z petlicami, skrzace sie od guzow, atlasu, jedwabiu i zlotoglowiu, podbite futrem kontusze z zarzuconymi na plecy wylotami, przepyszne kolpaki ozdobione czaplimi piorami i trzesieniami wartymi tak na oko czasem i po pare wsi. Te stroje, te kolory, futra i materie byly tak dziko piekne, ze mial wrazenie, jakby znalazl sie gdzies w dawnej Persji, Scytii albo w Sarmatii. Lecz wrazenie to znikalo, gdy spogladal na oblicza ich wlascicieli. To nie byly barbarzynskie oblicza Saracenow czy zdziczalych pogan, lecz wesole, szczere szlacheckie geby poznaczone bliznami – pamiatkami wyniesionymi z przeszlych zwad i bijatyk, ozdobione krzaczastymi brwiami i wasami. Gdyby Bertrand wszedl do gospody w dalekiej Francyi albo w Niderlandach, z pewnoscia otaczalyby go smetne i blade oblicza pludrakow, pociagajacych drobnymi lyczkami wino z kielichow. Bogatych mieszczuchow i tchorzliwych kawalerow w upudrowanych perukach. Ludzi chlodnych i wyrafinowanych, cedzacych slowa polgebkiem i pilnujacych, aby bron Boze nie uronic ani kropli z kielicha, ani nie pasc w pijackim snie pod stol. Na szczescie byl w Rzeczypospolitej, wiec otaczaly go czerwone i rubaszne oblicza szlachty polskiej, a w uszy uderzaly pijackie spiewy i okrzyki. Widzial oblicza naznaczone szabla, guzami i sladami od prochu; rumiane lub blade, ozdobione nosami czerwonymi od pijanstwa, z hultajskim blyskiem w oku. Plowe i ciemne podgolone czupryny, sumiaste wasy – czasem nierowne, bo podciete przez sasiada lub konkurenta do panny. Oblicza poczciwe i otwarte, pijackie, wesole, ale nade wszystko – szczere az do bolu zeba wybitego czekanem czy skruszonego

Вы читаете Bohun
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату