czlowiekiem honoru, ktorego znam.

Dantez stal odwrocony plecami do Smierci i Maga. Oddychal ciezko, czul jak wzbiera w nim rozpacz i gniew, jak zalamuje sie jego duma i godnosc. Nie mial po co wracac na gosciniec. Nie mogl zyc z honorem zamiast talarow. Nie mial sil wracac na rozstaje po smierc...

Odwrocil sie.

– Zgadzam sie!

Nie widzial twarzy swych mocodawcow, lecz przysiaglby, ze pojawil sie na nich wyraz tryumfu. Nie odezwali sie, ale lekko pokiwali glowami.

– Kogo mam zabic?

Powial wiatr, poruszyl znowu plomieniami swiec. Maska Smierci szczerzyla nan wilcze zeby.

Pan Smierc chcial cos rzec, ale tylko rzezil, nie mogac dobyc z siebie glosu. W koncu odwrocil sie, siegnal po inkaust i pioro, a potem nabazgral cos na kartce. Podal ja Magowi, ktory przekazal swistek Dantezowi.

Francuz rzucil okiem na niewyrazne rzadki liter i zamarl. Mial wrazenie, ze leci gdzies w bezdenna otchlan.

A potem zaczal sie smiac zimnym, bezlitosnym smiechem.

– Mosci panowie, prosciej byloby usiec krola Polski i Litwy – rzekl po chwili, gdy zebral sie w sobie. – Co pan kaze, sluga musi. Jednak do tego zadania potrzeba mi armii.

– Nie ma na swiecie armii, ktora pokonalaby twych przeciwnikow – mruknal Mag. Smierc nic nie rzekl. Osuszyl do konca nautilusa, a potem ze zloscia rzucil go Dantezowi pod nogi.

– Twym orezem, mosci kawalerze, nie bedzie ostrze rapiera ani szpady, jeno polityka. Zapewniam, ze jest rownie bezlitosna i skuteczna jak zimna stal.

– Nie mnie o to pytac, wszelako chcialbym wiedziec, w imie czego dokonac chcecie tak potwornej zbrodni? Ja zrobie to dla talarow, ale wy, szlachetni panowie? Jakie pobudki zmuszaja was do takiego czynu?

– Dobro Rzeczypospolitej, twej przybranej ojczyzny, panie Dantez – mruknal Mag.

– Ludzie, ktorych ubijesz – rzekl Smierc rozedrganym z wscieklosci glosem – to buntownicy i wichrzyciele, ktorzy stana sie zguba naszego krolestwa. To psi synowie, zbuntowane rezuny! To skurwesyny, hultajstwo!

Glos Smierci byl coraz wyzszy. Ostatnie slowa wykrzyczal, wznoszac rece nad glowa. Mag chwycil go za ramie, przytrzymal, uspokoil, szepczac do ucha kojace slowa. Dantez nie uslyszal, o czym mowil.

– To, czego mam dokonac – rzekl – oznacza zlamanie ugody podpisanej pod Biala Cerkwia z Kozakami. Wywola nowa wojne na Ukrainie...

– W ogniu tej wojny wykujemy nowe oblicze tego kraju – zachrypial Smierc. – Nowa Rzeczpospolita, w ktorej powstaniu przeszkadzaja ci, ktorych glowy przyniesiesz nam w podarunku.

– A co na to Jego Krolewska Mosc? Dobry Boze, toz Polacy gotowi nas za to rozsiekac!

– Wlasnie po to, aby nie dowiedzial sie nikt poza nami, bedziesz dzialal w ukryciu, panie Dantez.

Francuz milczal. Na chwile utkwil wzrok w postaci Smierci. Na piersi magnata, na ciezkim, zlotym lancuchu wisiala zlota podobizna baranka, z glowa zwrocona w prawo i czterema rogami. Do diabla, coz za dziwna ozdoba? Francuz chyba nigdy nie widzial czegos podobnego.

– A jesli spisek wyjdzie na jaw?

– Wtedy pozostanie ci tylko modlic sie o dobra smierc.

Pretium laborum non vile. Taki byl napis na pierscieniu, na ktorym wisial baranek. A moze zloty cielec, w imie ktorego Dantez zaprzedal swoj honor i cnoty, odrzucil nauki starego ojca i sam odebral sobie godnosc... Sprzedal ja za nominacje na oberstlejtnanta, za laski i krolewszczyzny. Za sluzbe diablu.

– A zatem, aby nie tracic czasu, rozkazujcie mi, zacni panowie. Coz mam uczynic?

– Pojedziesz na Ukraine, panie Dantez. Dam ci listy do hetmana polnego Marcina Kalinowskiego. Na spotkaniu z nim wypelnisz co do joty instrukcje, ktora ci przekazemy i oddasz hetmanowi maly, lecz mily upominek.

Mag wyciagnal duze, misternie inkrustowane srebrem puzdro.

– Co tam jest?

– Dusza Marcina Kalinowskiego. A tutaj – podal Dantezowi zapieczetowany list – cyrograf, ktory niechybnie podpisze. A teraz kleknij i zloz dwa palce do przysiegi.

– Moja przysiega ma swoja cene – rzekl Dantez. – Uczynie wszystko, czego zazadacie, jednak chcialbym, panie, abys wytlumaczyl mi motywy, ktore toba powoduja. Chce wiedziec, co popchnelo was do tak niecnego czynu.

– Dobrze – odparl Smierc. – A zatem zaraz dowiesz sie wszystkiego.

Dantez przykleknal do przysiegi.

I nadstawil uszu.

* * *

Byl srodek nocy, gdy Mag wyprowadzil Danteza na dziedziniec zamku. W gestwinie drzew i krzewow spiewal slowik, cicho graly swierszcze. Ogromny bialy ksiezyc rozswietlal niebosklon usiany srebrnymi paciorkami gwiazd oderwanych z magicznej delii nocy. Dantez chlonal to wszystko cala dusza. Oto odwrocila sie karta jego zywota. Rankiem byl skazancem obleczonym w smiertelna koszule, a teraz stapal smialo po kobiercach i dywanach, wyruszajac z misja, od ktorej zalezalo cale jego przyszle zycie. Nie mogl zawiesc. Nie mogl wrocic do samotnych podrozy po goscincach, ucieczek i wplatywania sie w coraz to nowe awantury. Nie chcial byc banita albo sluga rekodajnym do bicia po gebie. Odwrocil sie plecami do swej przeszlosci, podeptal ja, wyrzucil z serca.

Na dziedzincu czekala poszostna kareta. Ogromne, czarne jak noc wozniki prychaly niespokojnie, szarpaly lbami przystrojonymi pioropuszami, krzesaly kopytami iskry z bruku.

– Panie Dantez – rzekl towarzyszacy mu Mag – nie pojedziesz na Ukraine sam. W powozie czeka sluga.

– Rekodajny? Pacholek?

– Ktos o wiele znaczniejszy niz wiejski przyglup zdolny tylko do trzymania powodowego konia. Dzieki umiejetnosciom tej osoby wypelnisz swa misje o wiele skuteczniej niz gdybys pojechal sam.

– Nie prosilem o knechta ani o pocztowego!

– A ja zapewniam cie, ze owo towarzystwo nie bedzie ci niemile. Zwlaszcza, iz czlowiek ten wypelni co do joty wszystkie twe rozkazy.

– Oby tak bylo.

– Komu w droge, temu czas. – Mag wymienil krotki uscisk dloni z Dantezem. – Nie zawiedz nas.

– Moje slowo nie dym.

– Tedy z Bogiem, mosci kawalerze!

Dantez otworzyl drzwiczki karocy. Ledwie przysiadl na miekkich poduszkach, forys strzelil z bata i kare konie ruszyly z kopyta. Pojazd potoczyl sie przez brame, przejechal przez most owiany lepkimi przedzami oparow i skrecil na gosciniec wiodacy w strone Lwowa.

Dantez rozsiadl sie wygodnie na siedzeniu i zamarl.

W karocy czekala nan...

Eugenia de Meilly Lascarig.

Zmija, zdrajczyni. Uchronil ja od gwaltu, a w zamian za to poslala go na stryczek!

Zdawala sie jeszcze piekniejsza niz przedtem. W aksamitnej francuskiej sukni z koronkami prezentowala sie dostojniej niz wowczas, kiedy zobaczyl ja na goscincu w karocy. Jej drobna twarzyczka, obwiedziona czarnymi wlosami, wygladala jak oblicze aniola. Nawet siniec po uderzeniu o stopien karocy zdolala ukryc pod gruba warstwa pudru. A przeciez Dantez wiedzial, do jakich czynow zdolna byla ta piekielna diablica.

– Dlaczego chcialas mnie zabic?!

Spojrzala nan swymi pieknymi, szarymi oczyma. Teraz zobaczyl w nich lek. Przez chwile, z zimnym usmiechem na ustach, rozkoszowal sie jej strachem i niepewnoscia.

– To byla proba. Tylko proba, moj panie.

– Proba?! Do krocset, omal nie kosztowala mnie gardla! A gdybym nie wyrzucil pieciu oczek na ostatniej kostce? Kto teraz zasiadalby na moim miejscu?

– Zapewne jeden z tych dwoch, ktorzy dyndaja na przemyskim rynku.

Bertrand milczal. Przez chwile nie wiedzial, co rzec. Tamten dawny Dantez umieral w nim po trochu, gdy wstepowal na stopnie szafotu i sczezl ostatecznie, gdy skladal przysiege przed Smiercia. Teraz w jego duszy narodzil sie nowy Bertrand, ktory chcial po mistrzowsku grac swoja role. I ktorego az swierzbilo, aby przekonac sie, jak slodka bedzie zemsta.

– Wstan!

Powstala wolno, z wahaniem, uniosla suknie z przodu i dygnela, probujac wykonac dworski uklon.

Wowczas uderzyl ja w twarz. Tylko jeden raz. Krzyknela i przycisnela reke do policzka, ktory momentalnie pokryl sie rozem. To wystarczylo, aby z wynioslej damy zmienila sie w szlochajaca trzpiotke, zwykla dworska dziewke, majaca bez szemrania spelniac wszelkie zachcianki swego pana.

Nie, wszystko poszlo zbyt gladko. Dantez nie wierzyl ani troche w nagla przemiane tej zmii. Doskonale zdawal sobie sprawde z tego, ze piekna dworka znow bawi sie z nim w przewrotna gre. Mial tego dosc, dlatego powiedzial cos, co jeszcze dzien wczesniej nie przeszloby mu przez usta.

– Rozbierz sie!

Dawny Dantez umarl wtedy, kiedy wleczono go na szubienice, gdy dygoczaca reka rzucal kosci na beben. Nowy Dantez nie mial zadnych watpliwosci, nie szlochal i nie modlil sie. Dzieki temu byl panem swego zycia i smierci.

– Nie, panie.

– Czy mam wezwac forysia i kazac wyliczyc ci dziesiec odlewanych na goly grzbiet?! – warknal. – Nie zmuszaj mnie, abym zrobil z ciebie kurwe albo meretryce!

– Nie, panie – szepnela cicho i przylozyla wachlarz do piersi. – Nie rozbiore sie.

Poderwal sie na rowne nogi.

– Sam to zrob...

Вы читаете Bohun
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату