Dantez szedl... zrozpaczony, z dusza na ramieniu. Kazda przebyta piedz zdawala mu sie mila, kazdy krok trwal wiecznosc. A przeciez do tej wlasnie wiecznosci zmierzal Francuz.
A kiedy stanal przed pohyblem, o krok od drabiny, pomyslal, ze za ratunek z opresji oddalby nawet dusze diablu.
– Przeklety! – wymamrotal. – Jestem przeklety na wieki...
Kat czekal, dzierzac w dloni stryczek nasmarowany swiezo dziegciem. Pacholkowie popchneli Danteza ku drabinie opartej o szubienice. Jeszcze chwila, a wstapilby na nia, wspial sie na gore; wowczas kat zalozylby mu stryk na szyje, a ceklarz wytracil oparcie spod nog.
Bertrand nie liczyl juz nawet na cud. Nie wierzyl, ze cos sie stanie; nie spodziewal sie, ze padnie grom z jasnego nieba albo miasto zadrzy w posadach. Czekal na smierc.
A jednak cud nastapil.
– Wstrzymac egzekucje! – zakrzyknal jakis glos.
Dantez zamrugal. Odwrocil sie i ujrzal, jak na szafot wpadl niski, gruby szlachcic w aksamitnym zupanie, w kolpaku z czaplim piorem. Bertrand rozpoznal go od razu. To byl Marcin z Niedzielska Madalinski, starosta jurydyczny przemyski.
Szlachcic, ktory skazal go na smierc za zbrojny napad i probe usilstwa...
– Stac! – krzyczal starosta donosnie. – Stac! Wstrzymac sie!
Tlum zaszumial, zahuczal. Z szeregow pospolstwa sypnely sie gwizdy, smiechy. Moze polecialyby kamienie, ale czworobok rajtarow wokol szafotu studzil gniew plebsu, zawiedzionego, iz moze ominac go tak podniosle widowisko, jak wieszanie zamorskich sodomitow, Frankow, Niemcow i Angielczykow.
Starosta podal jakis papier staremu, posiwialemu woznemu.
– Dzisiaj sa imieniny krolewskie! – krzyknal do tlumu. – Nasz pan, Jan Kazimierz Waza, krol Polski, wielki ksiaze ruski, pruski, mazowiecki i inflancki, w wielkiej i niezmiernej laskawosci darowuje zycie jednemu ze skazancow. Kare gardla zamienia mu na wieczysta infamie i banicje z granic Korony i Litwy!
Szmer rozszedl sie miedzy pacholkami, rajtaria, wsrod patrycjatu miejskiego zasiadajacego za otwartymi oknami ratusza i w podcieniach gmachu. Ucichl, gdy nadzorujacy egzekucje wachmistrz dal znak, aby znow uderzono w bebny.
Danteza i dwoch rajtarow skazanych na utrate gardla odprowadzono na srodek szafotu. Czekal tam starosta, ksiadz, wachmistrz i szesciu czarno odzianych rajtarow. Znow uderzono w werble, ich warkot zagluszyl pomruki tlumu.
Dantez spojrzal na pozostalych skazancow. Bylo ich w sumie trzech, tymczasem kare darowac miano tylko jednemu. A to znaczylo, ze musieli zdac sie na slepy los...
Szybko postawiono przed nimi beben. Jeden z hajdukow staroscinskich rzucil na skore trzy czarne kosci do gry.
– Zasady sa proste – zabral glos starosta. – Jeden z was wygra dzis swoje zycie. Do jednego usmiechnie sie szczescie i fortuna. Dwaj pozostali dadza gardla. Ten kto wyrzuci najwiecej oczek, odejdzie wolno. Rzucajcie w imie Boze i niechaj sprzyja wam szczesliwy traf!
Dantez zadrzal. Ocalenie, ktore nadeszlo, nie bylo wcale jutrzenka nadziei. Predzej igraszka okrutnego losu. Francuz jeszcze nie wzial kosci do reki, a wiedzial juz, ze jego wynik bedzie najnizszy, jak zwykle nie bedzie mial szczescia.
Na poczatku nikt sie nie poruszyl. Bebny zadudnily glucho. Potem zapadla cisza, milczenie, w ktorym Dantez slyszal tylko pomruk nadchodzacej burzy i ciche chrapanie rajtarskich fryzow.
– Dalejze – przemowil wachmistrz. – Kto rzuca pierwszy?!
Skazancy spojrzeli po sobie. W koncu jeden z rajtarow podszedl do bebna, ujal w dlon kosci i zamknal oczy. Potrzasal kostkami dlugo w drzacej rece; wreszcie rzucil.
Kosci zastukaly po napietej skorze bebna.
Szesc, piec, dwa...
Rajtar otworzyl oczy. Otarl pot z czola, lekki rumieniec wypelzl na jego blada twarz. Wynik byl arcyzacny. Stawka zostala ustawiona wysoko. Zbyt wysoko!
Dantez nie kwapil sie do rzutu. Dygotal na calym ciele, a zimny pot zalewal mu oczy. Ustapil miejsca drugiemu ze skazancow. Rajtar podszedl do bebna, wzial w dlon kosci, a potem zaszlochal.
– Nieeeeeee... – wyjeczal. – Darujcie, zacni ludzie! Nie kazcie mi!
Pacholkowie chwycili go pod rece.
– Rzucaj, do krocset! – zakrzyknal starosta. – Niechaj Bog sie nad toba ulituje.
Rajtar wyrywal sie, upuscil kosci. Sila wcisnieto mu je znow do reki. Niemal natychmiast wypadly z dygocacej dloni.
Szesc, piec, dwa...
Starosta, hajducy i rajtarzy cofneli sie z jekiem. Wozny odczytal glosno wynik, a wowczas wsrod tlumu odezwaly sie okrzyki zdziwienia.
Teraz przyszla kolej na Danteza. Starosta popatrzyl niego wyczekujaco. Milczenie przedluzalo sie...
Bertrand padl na kolana przed bebnem. Podtrzymano go, aby mogl wziac kosci. Francuz chcial potrzymac je dluzej w reku, ale chwycil go paroksyzm strachu, dlon opadla bezwladnie, a kosci wylecialy na gladka skore bebna. Dantez widzial jak opadaly w dol, jak obracaly sie z wolna...
Kazde z oczek mialo oblicze trupiej czaszki... Kazde bylo jego zyciem! W kazdym czaila sie zarazem okrutna, biala smierc!
Szesc, piec...
Ostatnia kostka, cisnieta niezgrabnie, odbila sie od bebna, przeleciala nad krawedzia...
Spadla na deski szafotu, toczyla sie ze stukotem...
Wpadla do dziury po seku! Znikla!
Jek zawodu wyrwal sie z piersi hajdukow, kata i pacholkow. Starosta spiorunowal wzrokiem Danteza.
– Przegrales waszmosc! Dalej, zabierajcie go!
Pacholkowie powlekli Danteza ku szubienicy. I wlasnie wtedy ktos zastapil im droge. To byl mlody, ciemnowlosy szlachcic. Marek Sobieski.
– Stac! – rzekl wladczym glosem. – Wstrzymac sie!
– O co chodzi waszmosci? – zapytal starosta. – Przegral niechybnie.
– Nie wiadomo, ile wyszlo na ostatniej kosci. Odnajdzcie ja i sprawdzcie!
– Niech rzuca jeszcze raz! – mruknal wachmistrz.
– A po co?! – warknal starosta. – Nie ma czasu! I tak bedzie wisial!
– Veto! – rzucil wsciekle Sobieski. – Nie pozwalam. Azaliz to, panie Madalinski, wyzbyliscie sie juz cnot i resztek sumienia? Nie pozwolicie wiezniowi pod szubienica miec chociaz cienia szansy na odmiane losu? Iscie to po chrzescijansku.
Starosta siegnal do szabli, ale pohamowal sie.
– Szukajcie kosci!
Pacholkowie rzucili sie do podstawy rusztowania. Wpadli pod pomost, rozbiegli sie w poszukiwaniu malenkiego przedmiotu. Dantez bliski byl omdlenia.
– Nie ma kosci! – krzyknal z dolu ktorys ze slug staroscinskich.
– Nie ma!
– Tutaj jest! Niech rzuca nia jeszcze raz!
U wejscia na szafot stal samotny szlachcic w czarnej delii obszytej popielicami, z ormianka przy boku. Na wyciagnietej dloni w czarnej rekawicy trzymal mala, czarna kostke do gry.
Starosta skinal glowa, zgadzajac sie. Nieznajomy podal kosc Francuzowi. Bertrand zachwial sie, omal nie upadl.
Jedna kosc. Szesc oczek.
Szesc trupich glowek kostuchy.
Brama do zycia i wolnosci.
Dantez ujal kosc dygoczaca reka. Byla lodowato zimna.
Wsparl sie o brzeg bebna.
Rzucil.
Nie patrzyl na wynik. Przymknal oczy i czekal, kiedy pacholkowie powloka go w strone szubienicy.
Uslyszal loskot, zduszony jek, a potem stukot werbli. Tlum zachlysnal sie okrzykami. Nic sie nie dzialo. Nikt go nie dotknal. Nikt nie powlokl na smierc.
Dantez otworzyl opuchniete powieki. Pierwszy z rajtarow miotal sie na stryczku, gdy wysunieto mu spod nog drabine. Kat chwycil go za nogi, przytrzymal i pociagnal w dol. Umierajacy zacharczal, zadygotal i znieruchomial.
Drugiego rajtara poprowadzono pod kolejna szubienice. Ksiadz przezegnal go, poblogoslawil, kaci wciagneli go na drabine, zalozyli petle.
W uszach Danteza niczym huk gromu rozbrzmial loskot drabiny padajacej na deski i skrzyp sznura pod ciezarem skazanca.
Popatrzyl na beben.
Szesc, piec, piec.
Ocalal. Przezyl dziwnym zrzadzeniem losu, uratowany wlasnie wtedy, gdy wyparl sie wlasnego honoru i dumy. Oczyma poszukal Sobieskiego, sprawcy jego uwolnienia, ale nie widzial go nigdzie.
Dantez zachwial sie, ale podtrzymali go hajducy staroscinscy. Ktorys wlal mu do gardla kilka lykow gorzalki.
– Kawalerze Bertrandzie de Dantez – rzekl cicho starosta jurydyczny. – Laska Jego Krolewskiej Mosci uwolnila cie od stryczka. Niniejszym czynie cie wolnym. Mozesz odejsc, lecz uprzedzam, ze ciazacy na tobie wyrok zamieniony zostal na infamie. Jestes wyjety spod prawa, kazdy moze zabic cie bezkarnie. Daje ci tedy dwie niedziele na opuszczenie granic Rzeczypospolitej, a potem kaze wywolywac cie na calej Rusi Czerwonej. Do Siedmiogrodu masz dwa dni drogi; tusze, ze skorzystasz, panie kawalerze, z tego traktu.
– Uczynie jak kazecie, mosci panie starosto – mruknal Dantez. Lyknal jeszcze gorzalki, a potem, podtrzymywany przez hajdukow, ruszyl do schodow prowadzacych w dol, nie zaszczycajac ani jednym spojrzeniem kolyszacych sie na szubienicy rajtarow.
– Panie Dantez, pozwol wasc na slowko.
Podniosl glowe. Przed nim stal jego wybawiciel. Tajemniczy szlachcic, ktory podsunal mu wczesniej te ostatnia, szczesliwa kosc.
– Slucham.