rekojescia szabli.
– Wasze miloscie, goscia sprowadzilem! – zakrzyknal prowadzacy Danteza hajduk do szlachcicow zasiadajacych przy krancu stolu. – Pan Miemiec na dworze moknal, bo pewnikiem nie wiedzial, co to goscinnosc polska!
– Gosc w dom, Bog w dom! – krzyknal mlody szlachcic odziany w karmazynowy zupan zapinany na bodaj sto diamentowych guzow i luzna kiereje z szamerowanym zapieciem. Jego czolo zdobila ciemna blizna przecinajaca lewa brew. – Witajze nam, panie bracie, w naszych skromnych progach. Siadaj i napij sie z nami.
Zaskoczony Bertrand zerwal z glowy kapelusz, sklonil sie nisko, zdumiony.
– Wasze miloscie wybacza. Jam jest Enguerrand de Courtrecy – sklamal gladko Dantez – kawaler jego krolewskiej mosci Ludwika Slonce...
– Waszmosci zdrowie! – zakrzykneli najblizsi szlachcice.
– Dolejcie mu, dolejcie!
Szybko wetknieto Bertrandowi w dlon solidny puchar napelniony szlachetnym wegrzynem. Dantez dostrzegl ze zgroza, ze kielich pozbawiony byl nozki – nijak bylo odstawic go na stol!
– Mosci panowie bracia! – zakrzyknal mlody szlachcic. – Zdrowie naszego kompaniona zacnego z dalekiej Francyjej!
– Zdrowie!
– Pij do dna!
– Pij do dna! – podniosly sie okrzyki. Szlachcice poczeli podnosic sie ze swoich miejsc, krzyczac i wiwatujac, pijac zdrowie do Danteza.
Francuz zmierzyl wzrokiem zawartosc pucharu. Tak na oko bylo w nim cwierc garnca rubinowego trunku.
– No, panie bracie, pokaz, zes Francuz! Do dna! Do dna!
Dantez przylozyl puchar do ust. A potem z desperacja poczal lac wegrzyna w gardlo. Starzy opoje zachecali go okrzykami. Gdy ledwie zywy osuszyl naczynie do dna, ozwala sie wrzawa, krzyki i wrzaski.
– Wypil, wypil, nic nie zostawil!
– Oby mu Pan Jezus w dzieciach blogoslawil!
– Panie bracie, pojdzze w me ramiona! – zakrzyknal mlody szlachcic, widno gospodarz tego bankietu, oblapiajac Danteza wpol. – Jam jest Michal Stanislawski, chorazy halicki!
– Pojdzze i w moje ramiona! Jam jest Samuel Swirski, towarzysz choragwi Jego Mosci Lubomirskiego.
Dantez zamarl. Swirski szedl mu naprzeciw z otwartymi ramionami. Sciskali sie przez chwile. Morderca i jego ofiara. Bertrand poczul, jak przeszywa go chlod. Nie wiedzial, co powiedziec. Zadne slowo nie przeszlo mu przez scisniete gardlo.
– Waszmosci zdrowie – przepil do niego Swirski. – A siadaj tu z nami, panie zolnierzyku! Pozwol, ze ci reszte kompanii przedstawie!
– Z mila... checia – wyjakal pobladly Dantez.
– Oto jego mosc pan Jan Odrzywolski, pierwszy pulkownik Rzeczypospolitej. Na swiecie cie jeszcze nie bylo, kawalerze, kiedy pod Dymitrem Samozwancem z moskiewskimi skurwysynami wojowal!
Za stolem zasiadal starzec o czerstwym, lecz marsowym obliczu, ozdobionym biala broda. Przepil do Bertranda, gdy Francuz sklonil mu sie nisko.
– A oto pan Przedwojenski, podstoli ciechanowski. – Swirski wskazal na wasatego szlachcica z wesola, szczera mazowiecka geba, ubranego w zupan ze zlotoglowiu, przepasany jedwabnym pasem, za ktorym tkwil turecki kindzal. Tak wielkiego rubinu, jak ten ktory tkwil w jego glowicy, Bertrand nie widzial nigdy w zyciu.
– A oto i pan Leszczynski, podkomorzy poznanski. Zacny kompan do picia. Ale jesli dziewke masz na podoredziu, tedy w komorze ja zamknij, bo lasy na cnote niewiescia jakoby kot na szperke!
– A zawrzyj ty gebe, stary opoju! – zakrzyknal wezwany, smagly szlachcic o gebie poznaczonej bliznami. – Ty sam podwice zadnej nie przepuscisz, stary capie! Sam jedna pol mili goniles i az sie w stodole zawarla.
– Sama zazdrosc przez waszmosci przemawia. Bo kto stodole na koniec zdobyl? Jam to sprawil. A waszec z guzem na czole jak niepyszny odjechal!
– Zdrowie twoje w gardlo moje!
– Zdrowie wasze w gardla nasze.
Dantez z trudem spelnil kolejny toast. Swirski wskazal mu miejsce kolo siebie, sluzba od razu postawila przed nim srebrny puchar, dolala wina.
– A wasza mosc to pod jakim regimentem sluzysz? – zapytal Leszczynski.
– Pod Jego Ksiazeca Moscia Boguslawem Radziwillem.
– Tedy w regimencie ksiazecym, tym, na ktorym nastal teraz nowy oberstlejtnant?
– Niedawnom sluzbe zaczal, mysle jednak, ze pod tak slawnym wojennikiem, jak jego mosc pan hetman, zazyje slawy.
– Ba, nie tylko na wojenna, ale nawet na wieczysta mozesz wasza mosc zarobic, kiedy wezmiesz od Kozakow szabla w leb albo kula w rzyc. – Swirski podkrecil wasa.
– Coz zrobic – mruknal Leszczynski. – Nam sluzyc, nie medrkowac!
– Nie musimy ginac dla laski jego mosci Kalinowskiego – odparl Swirski.
Rzeklbys: iskra przeskoczyla miedzy rotmistrzami, porucznikami i pulkownikami. Dantez skulil sie na lawie, udal, ze pochlaniaja go wylacznie karpie i jesiotry na polmisku – niestety, miesa mocno przyprawionego pieprzem i szafranem, wedle polskiego obyczaju, nie dalo sie zjesc. Czujnie nadstawil ucha. Zaprawde hetman mial racje. Zle dzialo sie w obozie ostatnimi czasy.
– Wiem, o czym gadasz, Samuelu – rzekl spokojnym, dostojnym glosem Odrzywolski. – Zaklinam cie, porzuc te mysli, poki nie bedzie za pozno.
– Skoro wiesz, o czym dumam, tedy, panie bracie, rzeknij to nam wprost, panie pierwszy pulkowniku Rzeczypospolitej.
– Dobrze wiesz, o czym mowie! O konfederacji! Nie trzeba nam buntow w wojsku, ktore jest ostatnia podpora Rzeczypospolitej, kiedy Chmielnicki leb podnosi!
– Rzeczypospolitej wielce trudno jest bronic z pustym zoladkiem – mruknal Swirski, rozrywajac na pol tlusta pularde. – Rzeknij to panom towarzyszom spod choragwi. Spytaj ich, dlaczego siemieniem lnianym i woda kryniczna zyja juz od Wielkiej Nocy.
Odrzywolski uderzyl bulawa w stol, az zadzwieczaly szklenice, puchary i dzbany.
– Poskrom jezyk, panie bracie, pokim dobry – wycharczal. – Ja ci rycerstwa koronnego buntowac nie dam! Chcesz konfederacji, niby dla dobra wojska. A mnie sie widzi, ze idzie ci o cos calkiem innego.
O swawole, gwalty zolnierskie. O kontrybucje sciagane z chlopow i mieszczan. O rozboj. I o to, aby wybrano cie marszalkiem zwiazku.
– Nie – odparl spokojnie Swirski. – W rzyci mam zaslugi i dostojenstwa. W dupie mam dwor, krolewieta i polityke. Ja jeno robie rachunek zaslug i strat panow braci, co sluza wojskowo. Od lat wlasnymi piersiami zaslaniamy Rzeczpospolita przed kozacka nawala. Pod Konstantynowem, pod Zbarazem i Beresteczkiem!
I gdzie za to zaplata? Gdzie zaslugi? Gdzie lafa i kapitulacja dla piechoty i dragonii? Sejm zerwany, krol o wojsku nie mysli, a hetman dla prywaty na Moldawie chce isc. Tak nas zgola Rzeczpospolita traktuje, jako kiedys Kozakow. Rzeklbys – jakoby paznokcie, co trzeba czasem przyciac, aby zas diabelskimi pazurami sie nie staly.
– To nie Rzeczypospolitej zasluga, jeno krola i hetmana. A zwlaszcza Marii Ludwiki, herod baby, co najjasniejszemu panu zgubne rady daje. Zle, kiedy niewiasta rzadzi! Zguba to dla Korony i Litwy – perorowal pan Leszczynski.
– spiewala pijana czeladz i hajducy, zarabiajac na rzesiste brawa i toasty.
Dantez zamarl ze zgrozy. Ta dzika szlachta ublizala krolowej Marii Ludwice, zonie Jana Kazimierza. Jak nie mogl upasc kraj, w ktorym bluzniono przeciwko pomazancowi Bozemu?!
– Drugi zas winny to Kalinowski! – warknal Swirski. – Chce Chmielnicki syna za Donne Rozande wydac, tedy niechaj wydaje. Lupula to sprawa i Kozakow, a nie Korony. My, rycerstwo koronne, jestesmy od tego, coby Rzeczypospolitej bronic, a nie jak glupcy zginac w imie cnoty hospodarskiej corki!
– Zwlaszcza – uzupelnil Mazur Przedwojenski – ze Rozanda zadna miara dziewica nie jest. Z wezyrem, z pohancem gzila sie jakoby klacz na wiosne.
– Pewnie tak z nia jest – dokonczyl Leszczynski – jako z pewna wdowa od nas z Wielkopolski, co spytala razu pewnego zolnierza, co Tatarzy i Turcy czynia z gladkimi dziewczetami w jasyr pojmanymi. A kiedy odparl, ze co gladsze obracaja do wszetecznosci, rzekla: „Panie Boze, jeslis mi naznaczyl meczenska korone, tedy daj ja miedzy Tatarami”.
Smiechy i krzyki omal nie rozwalily dworu. Bertrand pociagnal z kielicha.
– Nie mozemy sie zgodzic, aby hetman wojsko zgubil – rzekl podpity Swirski. – Nie ma porzadku, nie ma ordynku w Koronie, tedy powinnismy wziac sprawy we wlasne rece!
– Milcz wasc!
– Juz milcze, panie Odrzywolski. Chce jeno, abys na oczy przejrzal. Skoro Rzeczpospolita nie rzadzi sejm; skoro nie dba o nia krol, tedy moze czas, abysmy my, rycerstwo koronne, oslonili ja szablami, nim stanie sie postawem sukna w rekach wielkich panow, niewolnica w szponach sasiadow naszych, z ktorych – wam tego chyba powtarzac nie musze – takie sa kpy i z kurwy synowie, jakich ze swieca po piekle szukac!
– Cieklinski – mruknal Odrzywolski, rzucajac psom ogryziona kosc. – Ot, co ci po glowie chodzi. Chcesz Rzeczpospolita naprawiac wbrew sejmowi i krolowi. Chcesz podatki sam wybierac, wojewodow i starostow odwolywac jak konfederaci rohaczewscy?! Chcesz byc drugim Cromwellem w Koronie?
– Tylko wojsko koronne i litewskie moze wymusic na sejmie takie zmiany, aby Rzeczpospolita stala sie znowu prawdziwym antemurale przed Moskwa i Turkami, a nie gnijacym zasciankiem. Panowie bracia, jest nas dwadziescia tysiecy. Z tego dwa husarii. Dwa razy tyle pancernej jazdy. A jeszcze woloskie i tatarskie znaki. I dragonia, gdzie co drugi zolnierz to szaraczek z Mazowsza czy Podlasia.
– Wara od Mazurow! – zakrzyknal podpity Przedwojenski. – Nie kazdy, kto z Mazowsza, w dragonii sluzy! I nie kazdy Mazur slepy sie rodzi, to rzecz pewna!
– Jeno jak na oczy przejrzy, to wszystkich oszuka! – zarechotal Leszczynski.
– Jest-li sila, zdolna nas zatrzymac? Jest-li magnat koronny albo litewski, ktory ma wiecej szabel na zawolanie? My jestesmy ostatnim rycerstwem Rzeczypospolitej!