molojcom hetman Zolkiewski. Na ziemi, w blocie, wsrod konskiego lajna, rozlanej salamachy i horylki miotali sie pobici przez Bohuna Zaporozcy. Ranni jeczeli, pelzli w strone namiotow, modlili sie, nieliczni Kozacy pouciekali za wozy, pokryli sie za kolami kolas lub w stepie.

Bohun ustatkowal sie wreszcie. Splunal czerwona slina, odrzucil zakrwawiona bulawe, a potem podszedl do Tarasa i Fylypa.

– Poswawolilismy – rzekl. – I od razu mi lepiej! Kazdy czlek ozdrowieje, gdy troche zabawy zazyje. Dajcie horylki!

Stary Zaporozec podal mu co duchu buklak z palanka. Bohun przechylil go, pil, pil, jakby chcial zapic sie na smierc. Wreszcie oderwal prawie puste naczynie od ust i rozesmial sie.

– Na Swiatuju Pereczystuju. Jam prawie zdrow!

– Slawa Bohu!

– Ozdrawialem – mruknal Bohun – bo slyszalem, ze Chmielnicki Ukraine zdradzil. Co to ma znaczyc?

– Ne serdyte, bat’ko. Com slyszal to i mowie. Za dwie niedziele pysar Wyhowski zwoluje sekretna rade w Czortowym Jarze i was na nia zaprasza.

– A skad ty to wszystko wiesz?

– Spotkalem poslanca... Olesia Mikite z braclawskiego pulku. Rzekl mi, ze rada bedzie i cobym przekazal wam, co Wyhowski mowil, ze Chmielnicki Ukraine zdradzil. Nic wiecej nie wiem – objasnil cicho Taras, nie dodajac wszakze, ze Oles umieral na palu, kiedy wieszczyl mu te slowa.

– Juzem na tamtym swiecie byl, ale gdym uslyszal, ze bat’ko zdrajca, to i z piekla bym wrocil, aby braci Kozakow bronic. Mnie i tak smierc pisana, ale poki Boh da – pozyje jeszcze troche. Taras, ty za tamto, co miedzy nami bylo... Nie gniewasz sie?

– Oj, bat’ko, przecie wrocilem... I was o wybaczenie prosze.

– Taras, oj, Tarasienku! – ryknal Bohun i chwycil mlodego Kozaka w ramiona. – Juz ty nie sumuj i nie krzyw sie na mnie.

– Ne bude.

– No widzisz. A teper! Otworzcie beczki z miodem! Hej, ha! Wasz pulkownik do zycia wrocil, sukinsyny! A kto mego zdrowia nie wypije, tego zywcem na palik wsadzic kaze! Coz to, psie syny? Nie chcecie wstawac?

Pobici Kozacy poruszyli sie niemrawo. Jakos niespieszno bylo im do szaflikow z palanka, do beczek z miodem i winem. Jeczeli w blocie, trzymali sie za porozbijane lby, krwawiace brody, bolace zywoty i plecy. Co poniektorzy zbierali zeby z ziemi, obmacywali podbite oczy, przetracone nosy, naderwane uszy, lapali za polamane zebra.

– Co to ma byc?! – zakrzyknal Bohun. – Ze mna nie poswawolicie? Mojego zdrowia nie wypijecie, skurwesyny?! Tedy moze pomoc wam potrzebna – dorzucil i wyciagnal reke w strone bulawy.

Na ten znak kilku Kozakow – tych troche slabiej poturbowanych przez Bohuna – rozesmialo sie wesolo. Z poczatku weselili sie cokolwiek niemrawo, potem coraz glosniej.

Hej burlaku, burlaku

Mlody Kozaku

Co zarobisz, to przepijesz

A jak zahulasz, muzyke najmniesz!

– zaspiewal wesolo Bohun i podniosl z ziemi obitego Kryse.

– Nalewajcie, bracia! – krzyknal. – Dzis Taras do mnie wrocil. Bedziem pili i hulali!

Szybko przyniesiono barylki z gorzalka i miodem, i drewniane skopki. Odbito wieka beczek, a potem zabrzmialy spiewy, teorbany, liry oraz pierwsze toasty.

– Tak tedy pijmy i weselmy sie! – zawolal Bohun i pochylil sie do Tarasa. – A za dwie niedziele obaczymy, po co wzywa nas pan pysar i co to za zdrada Chmielnickiego.

Taras pokiwal glowa. Patrzyl z niepokojem na pulkownika i Kozakow, szukajac na nich krwawych szram – zapowiedzi smierci, ktora miala spotkac ich wkrotce. Jednak nie znalazl nic, poza ranami zadanymi przez Bohuna, wiec odetchnal z ulga. Smierc nie miala nadejsc szybko. Przynajmniej jeszcze nie dzisiaj.

Rozdzial II

Ars moriendi

Danse macabre ? Chlopom na dziwowisko albo wieszaja Fraficuza ? Zdrada ladacznicy ? W kosci ze smiercia ? Diabelska maskarada ? Jego Mosc Pan Smierc ? Ars moriendi i Ars amandi, czyli szescma konmi do zrodla milosci

Bertrand de Dantez czekal na smierc. Modlil sie cicho, wpatrzony w mrok rozjasniany blaskiem pochodni. Kazda godzina wybijana przez zegar na przemyskim ratuszu przyblizala go do nieuchronnej kazni. Na rynku ciesle zbijali szafot, a malodobry mistrz smarowal dziegciem stryk szubienicy. Sznur przeznaczony na jego biedne gardlo.

Nie mogl uciec, pilnowany dniem i noca przez hajdukow starosty jurydycznego. Najgorsze zas, ze chocby nawet przebil sie przez grube na lokiec mury wiezy staroscinskiej, wylamal zelazne kraty i zasuwy, pokonal okute i strzezone furty zamku, nie mial dokad ujsc. Byl banita, wygnancem z wlasnego kraju, ktory w poszukiwaniu chleba zawedrowal do Rzeczypospolitej, na kraj swiata. Powrot do rodzinnej Francji oznaczal dlan smierc, przy ktorej jutrzejsza egzekucja byla niby rwanie zeba u cyrulika porownane z torturami bieglego niemieckiego kata.

Czul, ze zycie bezpowrotnie przecieka mu przez palce. Pierwszy blask slonca mial oznajmic jego zgube. Wtedy otworzyc sie mialo wyjscie z ciemnicy, wiodace prosto w objecia oprawcy i jego drewnianej meretrycy – szubienicy.

Tak glupio konczylo sie to wszystko. On, mozny pan, szlachetny kawaler ze znanego rodu, ledwie dochodzacy do trzeciego dziesiatka lat, mial polozyc glowe jak pierwszy lepszy brygant z goscinca. A wszystko dlatego, ze do konca wierny byl swemu honorowi. I tenze honor zaprowadzic mial go teraz na pohybel. Spogladajac na zycie, ktore przesuwalo mu sie przed oczyma, Dantez czul, ze wygladalo ono zgola jak commedia dell’arte – wloska opowiastka odtwarzana ku uciesze gawiedzi przez postacie Pantalona, Dottora i Arlekina. Niestety, tuz przed ostatnim aktem nie mogl sklonic sie widzom i zaprosic na kolejne widowisko. Wkrotce mial zejsc ze sceny ostatecznie i nieodwolalnie – odtanczyc na stryczku popisowe lazze, powierzgac chwile nogami, a potem gnic przez wiecznosc na podlym podmiejskim cmentarzu, w miejscu przeznaczonym dla skazancow i samobojcow.

Kamienne schody za krata zagradzajaca wyjscie z jamy rozjasnila poswiata pochodni. Dantez uniosl glowe. Nadchodzil jeden ze straznikow. Za nim tloczyla sie gromada dziwacznych postaci okutanych w siermiegi, kapoty i sukmany, w wilczych czapach, prostackich kolpakach i kapuzach, w szubach i kozuchach obroconych welna na wierzch. Francuz odetchnal. Jego czas jeszcze nie nadszedl. To tylko straznik po raz kolejny sprowadzal do lochu na widowisko chlopow spod pobliskiej Zurawicy, Krasiczyna, Sosnicy czy Szmankowic.

– Patrzajcie i dziwujcie sie pracowici, slawetni i uczciwi! – zawolal wesolo hajduk, znizajac pochodnie, swiecac poprzez krate prosto w oczy Bertrandowi i reszcie skazancow. – Oto sa bestyje cudaczne, mieszkancy Hyperborei, Nowej Anglii i zamorskich krain: Eboraku, Nowej Szkocji i Arkadyi legendarnej. Patrzajcie, a uwazajcie, bo drugiej takiej okazji nie bedzie!

Dantez i kilku wiezniow zblizyli sie do kraty.

– Pogladajcie ludziska na tego tu osilka – gadal hajduk, wskazujac pochodnia jednego z rajtarow spod regimentu Denhoffa, ktory za rozboj na dwoch zydowskich karczmach i podpalenie dworu powieszony mial byc skoro swit razem z Dantezem. – Oto jest czlek z Herulow wloskich, narodu meznego, co nago zawsze chodzili na wojne, ale cale zbici od Francuzow ostali. Tamten zas – ciagnal, pokazujac chudego Hiszpana skazanego na utrate gardla za zajazd na dwor szlachecki i wymuszenie kontrybucji na sanockich mieszczanach – jest z Astemii, ziemi w Indyi Orientalnej lezacej, gdzie ludzie lisciem sie okrywaja, samym odorem zyja, alias nosza ze soba korzenie cytryny, balsamy i cynamon. Tamze takoz dzieci swe jadaja zywcem. Uwazajcie tedy, aby do kraty nie zblizac sie, bo lacno was nie tylko zjesc zywcem moze, ale i wydupczyc, na smiech i sromote podac!

Chlopi jekneli jednym glosem.

– Ten zas oto kawaler – pokazal hajduk na Bertranda Danteza – jest z nacji Scytow okrutnych, co po smierci wrogow z trupich glow pija miod jakoby z czar albo roztruchanow. Stad wielka w nich milosc do trunkow wszelakich. Gdyby nie ona, lacno by swiat caly zwyciezyli, bo waleczni sa wielce i nie tylko Scytie, ale i Krolestwo Polskie zawojowali i do Ziemi Przemyskiej, do waszych chalup przyszli!

Dantez mrugnal porozumiewawczo do rajtarow. Jak na komende, krzykneli, rykneli przerazliwym glosem, wykrzywili geby w szkaradnych grymasach, poczeli warczec, szczekac i wyc, szczerzac zeby, lypiac oczami, wywalajac jezyki.

Chlopi rozpierzchli sie jak stadko kuropatw, gubiac lapcie, chodaki, kalety i kobialki. Na schodach zostal jeno rozweselony hajduk i... jeszcze jakis czlowiek przyodziany w krotki, zoltawy wams z koronkowymi mankietami oraz peleryne zarzucona na lewe ramie. Bertrand spojrzal na niego i smiech zamarl mu w gardle. Skoczyl do kraty, zacisnal rece na zelaznych pretach.

– Regnard! – wysyczal wsciekle, ale z nadzieja w glosie. – Wrociles!

Nieznajomy blysnal w usmiechu dlugimi, zoltymi zebami.

– Przyszedlem, aby popatrzec na glupca, mosci kawalerze.

– Regnard! – wydyszal Dantez. – Blagam cie. Przyznaj sie do wszystkiego. Opowiedz, co stalo sie przy karocy... Nie mozesz przeciez... Zaklinam cie w imie twego honoru, abys poszedl do starosty! Abys wyznal prawde!

– I narobil w pludry, kiedy beda mnie wieszali? Ja, mosci Dantez, mam nader delikatna szyje i nie lubie przeciagow. Dlatego zaszczyt reprezentowania mnie w tak donioslym wydarzeniu, jak jutrzejsza kazn, pozostawiam wylacznie tobie, moj ty panie kawalerze bez skazy na sumieniu.

– To ty powinienes byc na moim miejscu! Ty jestes winien wszystkiemu! Zaklinam cie w imie honoru i uczciwosci...

– Moj honor to kupa lajna, mosci kawalerze. Splynie ze mnie dzis wieczorem, gdy w zamtuzie u Appianich zazyje kapieli z ladacznicami. A kiedy bede spal w objeciach meretrycy, tobie na pohyblu zakracza do snu kruki i gawrony.

– Po zdradzie, ktorej sie dopusciles, godzien jestes smierci, Regnard. Badz przeklety!

– Gdybys nie byl glupcem, Dantez, dzis wieczorem razem zabawialibysmy sie u Appianich. Ale ty dales sie poniesc honorowi. I znowu chciales naprawiac swiat, sam przeciw wszystkim. A swiat, moj zacny Bertrandzie, to sciek, gnoj i lajno, w ktorym na powierzchnie wyplywaja tylko najgorsze scierwa.

– Takie jak ty! – zakrzyknal Dantez. – Oby robactwo zzarlo cie za zycia. Ty skurwysynu! Ty krzywoprzysiezco!

– Coraz lepiej – rozesmial sie nieznajomy. – Zaiste, jak widze, jestes wielce pojetny. Szkoda tylko, ze ta nauka przychodzi cokolwiek za pozno. Czy mam cos komus

Вы читаете Bohun
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×