drzwiami, ja wam mowie, ze zamkniete! -Wyszedl trzy kroki zza baru i stanal, broniac wstepu, trzymajac sie pod boki jak rewolwerowiec z nadwaga we wloskim westernie. Widzialam zoltawy polysk klykciow na jego pasku. Slyszalam poswist jego oddechu. Byl rozwscieczony.

– Dobrze – powiedzial Roux obojetnie. Wolno, wrogo rozejrzal sie po gosciach w sali. – Zamkniete – Jeszcze jedno takie spojrzenie. Na chwile jego i moje oczy sie spotkaly, – Zamkniete dla nas.

– Nie takis glupi, na jakiego wygladasz – stwierdzil Muscat na pol kwasno, na pol wesolo. – Mielismy dosyc waszej bandy poprzednim razem. Tym razem was nie zdzierzymy!

– W porzadku. – Roux odwrocil sie, zeby odejsc. Muscat na sztywnych nogach ruszyl do drzwi jak pies weszacy mozliwosc walki.

Zostawiajac niedopita kawe na stoliku, przeszlam obok Muscata bez slowa. Mam nadzieje, ze nie spodziewal sie napiwku.

Tych Cyganow z rzeki dogonilam w polowie ivenue des Francs Bourgeois. Znow zaczal padac deszcz i wszyscy piecioro garbili sie, wyszarzali, posepni. Widzialam teraz ich lodzie, dziesiec czy dwadziescia na rzece przy brzegu Les Marauds, odbijajace sie w ciemnozielonej wodzie – flotylle zielono-zolto-niebiesko-bialo-czerwona – niektore z flagami, z mokrym praniem na sznurach, niektore z namalowanymi obrazami arabskich nocy, latajacych dywanow i roznych odmian jednorozcow.

– Przykro mi, ze tak sie stalo – powiedzialam. – Ludzie tutaj w Lansquenet-sous-Tannes nie sa szczegolnie goscinni. Roux bez zainteresowania zmierzyl mnie wsrokiem.

– Na imie mi Yianne – ciagnelam – mam la ›hocolaterie naprzeciw kosciola, La Celeste Praline.

Patrzyl na mnie, czekajac. Rozpoznalam siebie w jego starannie pozbawionej wyrazu twarzy. Chcialam mu powiedziec, wszystkim chcialam powiedziec, ze rozumiem ich wscieklosc i upokorzenie, ze ja tez tego zaznawalam, ze oni nie sa tutaj sami. Ale tez rozumialam ich dume, wyzywajaca zuchwalosc, jaka pozostaje, kiedy wszystko inne splynelo jak splukane do scieku. Oni za nic w swiecie nie chca wspolczucia.

– Moze wpadniecie do mnie jutro? – zapytalam niefrasobliwie. – Nie mam piwa, ale mysle, ze moja kawa by wam smakowala.

Spojrzal na mnie bystro, jak gdyby podejrzewal, ze z niego kpie.

– Przyjdzcie – poprosilam. – Napijecie sie kawy, zjecie po kawalku ciasta na rachunek firmy. Wszyscy.

Chuda dziewczyna popatrzyla kolejno na swoje towarzystwo i wzruszyla ramionami. Roux tez wzruszyl ramionami.

– Moze przyjdziemy – powiedzial nieobowiazujaco.

– Mamy zapchany rozklad zajec – arogancko zacwier-kala dziewczyna. Usmiechnelam sie.

– Znajdzcie okienko.

Roux znowu zmierzyl mnie podejrzliwym spojrzeniem.

– Moze przyjdziemy.

Jeszcze patrzylam, jak schodza w dol do Les Marauds, kiedy przybiegla do mnie stamtad pod gore Anouk w rozwianym czerwonym plaszczyku nieprzemakalnym, trzepoczacym jak skrzydla egzotycznego ptaka.

– Maman, maman! Zobacz! Lodzie!

Podziwialysmy przez chwile plaskie barki, wysokie domki z blachy falistej, kominy z rur do piecykow, freski, wielobarwne flagi, napisy, malowidla dla odzegnania nieszczesliwych wypadkow, male lodki, wedki, wywieszone przed noca garnki na langusty, oslaniajace ten i ow poklad podarte parasole, zaczatki ognisk w stalowych bebnach nad rzeka. Snuly sie zapachy drewna, dymu, benzyny i smazonych ryb i dolatywaly poprzez wode dzwieki muzyki, kiedy saksofon zaczal swoj niesamowicie ludzki melodyjny lament. Wypatrzylam postac rudego mezczyzny, ktory stanal na pokladzie najzwyczajniejszej z tych wszystkich, czarnej lodzi mieszkalnej. Podniosl reke w moja strone. Pomachalam mu w odpowiedzi. Bylo prawie ciemno, kiedy wracalam z Anouk do domu. W Les Marauds do saksofonu przylaczyla sie perkusja, bebnienie roznosilo sie po wodzie. Mijajaca Cafe de la Republique, nie zajrzalam tam.

Ledwie doszlysmy na szczyt wzgorza, poczulam czyjas obecnosc. Odwrocilam sie i zobaczylam, ze to Josephin«s Muscat, teraz bez plaszcza, tylko w szaliku na glowie na. pol zaslaniajacym jej twarz. Blada zjawa nocna w mroku.

– Biegnij do domu, Anouk, i czekaj na mnie. Anouk spojrzala zaciekawiona, odwrocila sie i poslusz:-nie pobiegla w roztrzepotanym plaszczyku.

– Slyszalam, co pani zrobila – zaczela Josephine cich-o. – Wyszla pani, bo Paul-Marie nie chcial wpuscic tych ludzi z rzeki.

Przytaknelam.

– Oczywiscie.

– Byl wsciekly – mowila dalej surowo, nieomal z pod giwera. – Powinna byla pani slyszec, co mowi. Rozesmialam sie.

– Na szczescie ja nie musze sluchac tego, co Paul-VIa-rie ma do powiedzenia.

– Juz mi zakazal rozmawiac z pania. Uwaza, ze pani wywiera zly wplyw. – Umilkla i lekliwie mi sie przyjrzala. – On Mnie chce, zebym miala przyjaciol – dodala po chwili.

– Wydaje mi sie, ze slysze raczej za duzo o tym, czego Paul-Marie nie chce – oswiadczylam jej lagodnie. – Na-prawde on mnie az tak nie interesuje. Natomiast pani – dotknelam przelotnie jej reki – pani jest dosc interesujac: a.

Zarumienila sie i odwrocila wzrok, jak gdyby myslala, ze ktos stanal przy jej ramieniu.

– Pani nie rozumie – mruknela.

– Chyba rozumiem. – Zobaczylam, ze czubkami palcow dotknela szalika zaslaniajacego jej twarz. – Dlaczego pani to nosi? – zapytalam nagle. – Moze pani powiedziec?

Spojrzala na mnie z nadzieja i ze strachem. Potrzasnela glowa. Lekko pociagnelam szalik.

– Jest pani ladna – stwierdzilam. – Moglaby pani byc piekna.

Swiezy siniak znaczyl sie na jej podbrodku niebieskawo w dogasajacym swietle. Otworzyla usta odruchowo, zeby sklamac. Bylam szybsza.

– Nieprawda – powiedzialam. Zachnela sie, oburzona.

– Skad pani wie? Jeszcze ani slowa nie…

– Nie musiala pani mowic.

Milczalysmy. Na rzece flet rozrzucal jasne dzwieki miedzy bebnieniem. Kiedy sie odezwala, w jej glosie az chry-pial wstret, jaki czula do siebie.

– Glupie, no nie? – Jej oczy byly jak malenkie polksiezyce. – Nigdy go nie potepiam. Wlasciwie nigdy. Czasami nawet zapominam, co naprawde sie stalo. – Nabrala gleboko tchu jak nurek przed wejsciem pod wode. -Wpadam na drzwi, spadam ze schodow, prze… przewracam sie na grabie! – Wydawalo sie, ze jest bliska smiechu. Uslyszalam w jej slowach histerie. – Gapa, tak on mowi o mnie. Gapa!

– O co poszlo tym razem? – zapytalam delikatnie. – Czy o tych wodniakow? Przytaknela.

– Przeciez nie mieli zlych zamiarow. Chcialam im podac. – Glos jej podniosl sie na sekunde do pisku. – Nie rozumiem, z jakiej racji musze wciaz robic to, czego chce ta lafirynda Clairmont! Och, powinnismy trzymac sie razem – zaczela przedrzezniac Caroline okrutnie. – Ze wzgledu na nasza spolecznosc. Na nasze dzieci, madame Muscat. -Zachlysnela sie i znow mowila normalnym glosem. – A nawet mi nie powie dzien dobry na ulicy… i guzik ja obchodze! – Jeszcze raz gleboko odetchnela, z wysilkiem opanowujac ten wybuch. – Zawsze Caro to, Caro tamto. Widze, jak on na nia patrzy w kosciele. Dlaczego nie mozesz byc taka jak Caro Clairmont? – Teraz stala sie swoim mezem, glos miala gruby z wscieklosci zaprawianej piwem. Nawet przybrala jego zmanierowanie, wysunela podbrodek, nadeta i zaczepna. – Ty przy niej wygladasz jak maciora. Ona ma styl. Ma udanego syna, ktory swietnie sie uczy w szkole. A ty co masz, he?

– Josephine.

Odwrocila do mnie glowe, twarz udreczona.

– Przepraszam, na chwile prawie zapomnialam, gdzie…

– Wiem – ogarnal mnie wsciekly gniew, az klujacy w kciukach.

– Pani pewnie mysli, ze jestem glupia, bo zamiast odejsc, tkwie przy nim od tylu lat – powiedziala i oczy miala ciemne, pelne zniechecenia.

– Wcale tak nie mysle. Puscila to mimo uszu.

– No wiec jestem glupia – oswiadczyla. – Glupia i slaba. Nie kocham go, nie pamietam, kiedy go kochalam… ale na sama mysl, zeby naprawde od niego odejsc… -Urwala zmieszana. – Naprawde od niego odejsc… – powtorzyla cicho w zadumie. – Nie, nic z tego. – Znow spojrzala na mnie zdeterminowana. – Dlatego juz nie moge z pania rozmawiac. – W jej slowach zabrzmiala spokojna desperacja. -Tylko nie chce, zeby pani myslala… pani nalezy sie wyjasnienie. Ale tak musi byc.

– Nie – zaprzeczylam – nie musi.

– Alez musi. – Ona rozpaczliwie broni sie przed mozliwoscia pociechy. – Czy pani nie rozumie? Jestem nic niewarta. Kradne. Sklamalam pani. Ja kradne rzeczy. Wciaz kradne.

Lagodnie przytaknelam.

– Tak, wiem. -To jasne postawienie sprawy zakolysalo sie spokojnie pomiedzy nami jak bombka na choince. -

Wszystko moze pojsc lepiej – powiedzialam w koncu. -Paul-Marie nie rzadzi swiatem.

– Rownie dobrze moglby – odparowala Josephine uparcie.

Usmiechnelam sie. Gdybyz ten jej upor mozna bylo wywrocic podszewka na wierzch! Wszystko tym uporem by osiagnela? W dodatku potrafilabym tego dokonac. Wyczuwalam jej mysli tak blisko, tak zapraszajace mnie w glab. Latwo byloby nia zawladnac… Odepchnelam te pokuse niecierpliwie. Nie mam prawa zmuszac jej do powziecia jakiejkolwiek decyzji.

– Przedtem nie miala pani do kogo przyjsc – powiedzialam – teraz pani ma.

– Mam? – W jej ustach to zabrzmialo prawie jak uznanie kleski.

Milczalam. Niech sama sobie na to odpowie.

Patrzyla na mnie przez chwile oczami swietlistymi od swiatel rzecznych z Les Marauds. Znow mnie to uderzylo: tak malo brakuje, zeby byla piekna.

– Dobranoc, Josephine.

Nie obejrzalam sie, nie patrzylam na nia, ale wiem, ze ona obserwowala mnie, kiedy szlam dalej do domu, i wiem, ze stala, patrzac, jeszcze dlugo, kiedy za rogiem zniknelam jej z oczu.

15

Вы читаете Czekolada
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату