grubianscy portierzy, podejrzliwi zandarmi, ciekawi turysci. I nad tym cien tego, bezimiennej nieuchronnosci, przed ktora uciekalysmy.

Ja nie jestem moja matka. Nie jestem zbiegiem. Jednak musze zobaczyc, wiedziec i ta potrzeba jest tak wielka, ze nagle znow wyjmuje karty ze szkatulki i klade je jak moja matka na lozku. Spogladam za siebie, czy Anouk nadal spi. Nie chce, zeby ona wyczula moj niepokoj. Tasuje karty, rozdzielam, tasuje, rozdzielam, dopoki nie zostaja mi ostatnie cztery. Dziesiec mieczy, smierc. Trzy miecze, smierc. Dwa miecze, smierc. Rydwan. Smierc.

Pustelnik. Baszta. Rydwan. Smierc.

To karty mojej matki. To nie ma nic wspolnego ze mna, mowie sobie, chociaz Pustelnika dosyc latwo utozsamic. Ale Baszta? Rydwan? Smierc?

Karta smierci, slysze w sobie glos mojej matki, nie zawsze oznacza smierc fizyczna, moze oznaczac tylko smierc jakiejs drogi zycia. Zmiane. Inny kierunek wiatru. Czy wlasnie to zapowiada teraz?

Nie wierze we wrozby. Przynajmniej nie tak jak matka wierzyla, znajdujac w nich sposob nakreslania naszych przypadkowych torow. Dla mnie to nie jest pretekst do biernosci, podpora, kiedy wszystko zle obraca sie na gorsze, porzadkowanie chaosu wewnetrznego. Slysze jej glos teraz; brzmi tak samo, jak brzmial na statku, jej sila wtedy juz sie zmieniala w czysty upor, poczucie humoru zmienilo sie w obledna rozpacz.

A Disneyland? Jak myslisz? Everglades na Florydzie? Tyle jest do zobaczenia w tym Nowym Swiecie, tyle ze nawet nie zaczelysmy marzyc o tym, no nie? Czy nie to mowia karty?

Wtedy juz na kazdej karcie byla Smierc i byl Czlowiek w Czerni, ktory zaczal znaczyc to samo. Uciekalysmy przed nim, a on podazal za nami wpakowany w szkatulke z drewna sandalowego.

Dla odtrucia czytalam Junga, Hermana Hesse i dowiadywalam sie o zbiorowej nieswiadomosci. Wrozby maja nam mowic to, co juz wiemy. To, czego sie lekamy. Na swiecie nie ma zadnych demonow, jest tylko zbior prawzo-row wspolnych dla wszystkich cywilizacji. Lek przed utrata – Smierc. Lek przed przemieszczeniem – Baszta. Lek przed przemijaniem – Rydwan.

A przeciez Matka umarla.

Odkladam karty pieczolowicie do wonnej szkatulki. Zegnaj, mamo. Tutaj nasza podroz sie konczy. Tutaj zostaniemy, zeby zmierzyc sie z tym, cokolwiek wiatr nam przyniesie. Juz nie bede wrozyc z kart.

13

Niedziela, 23 lutego

Wybacz mi, Ojcze, bo zgrzeszylem. Wiem, ze mnie slyszysz, mon pere, a nikomu innemu nie chcialbym sie wyspowiadac. Z pewnoscia nie biskupowi bezpiecznemu w swojej dalekiej diecezji w Bordeaux. Kosciol wydaje mi sie taki pusty. Glupio mi u stop oltarza podnosic wzrok na umeczonego Pana Naszego. Pozlota zmatowiala od dymu swiec, ciemne plamy nadaja figurze jakas tajemnicza chy-trosc, modlitwa, dawniej takie blogoslawienstwo, zrodlo radosci dla mnie, teraz jest brzemieniem, krzykiem ze zbocza ponurej gory, zagrazajacej w kazdej chwili lawina. Czy ja zwatpilem, mon pere? Ta cisza we mnie, ta niezdolnosc do wznoszenia modlow, aby oczyscic sie, spokor-niec… czy to moja wina? Rozgladam sie po tym kosciele, ktory jest moim zyciem, i staram sie go kochac. Kochac, jak ty kochales te figury – St. Jerome z nadlupanym nosem, usmiechnieta, Najswietsza Maryje Panne, Joanne d'Arc ze sztandarem, swietego Franciszka z pomalowanymi golebiami. Nie cierpie ptakow. Moze grzesze tym przeciwko mojemu imiennikowi, ale nic na to nie poradze. Ich skrzeczenie, ich brudy – nawet u drzwi i na pobielanych scianach kosciola zielonkawe mazniecia odchodow – lopot w czasie kazania… Truje szczury, ktore nawiedzaja zakrystie i podgryzaja ornaty. Czyz wiec nie powinienem rowniez truc golebi, ktore zaklocaja moje nabozenstwo? Usilowalem, mon pere, lecz daremnie. Moze swiety Franciszek je chroni.

Gdybym tylko mogl byc wiekszy duchem. Moja malosc uprzedza mnie, inteligencja – o ilez wyzsza niz inteligencja mojej trzodki – tylko sprawia, ze tym slabsze, tym marniejsze jest naczynie, ktore Bog wybral, aby Mu sluzylo. Czy ta parafia to moje przeznaczenie? Marzylem o wazniejszych sprawach, o ofiarach, meczenstwie. Zamiast tego marnuje czas na starania niegodne mnie, niegodne ciebie, mon pere.

Moj grzech to malostkowosc. Z tej wlasnie przyczyny Bog milczy w domu Swoim. Wiem o tym, ale nie mam pojecia, jak wyleczyc sie z tej choroby. Zaostrzylem sobie przestrzeganie wielkiego postu nawet w dni niepostne, Dzisiaj, na przyklad, wylalem niedzielne wino na hortensje, co dobrze mi zrobilo. Tylko woda i kawa bede popijac posilki, kawa czarna bez cukru, ktory oslodzilby jej gorycz. Dzisiaj jadlem salatke z marchwi i oliwek – jak korzenie i jagody na pustkowiu. Fakt, czuje sie troche oszo lomiony, lecz nie jest to nieprzyjemne. Sumienie wyrzuca mi, ze w umartwieniach znajduje przyjemnosc, przeto postanawiam wyjsc na sciezke pokusy. Postoje przez piec minut przy oknie rotisserie, bede patrzyl na rozen z kurczakami. Jezeli Arnauld zacznie mi dokuczac, tym lepiej, W kazdym razie on powinien zamknac na caly wielki post,

Co do Yianne Rocher, w tych dniach raczej o niej nie myslalem. Przechodzac obok jej sklepu, odwracam glowe. Handel tam kwitnie pomimo postu i dezaprobaty prawomyslne-go elementu Lansquenet. Nasi parafianie nie naja za duzo pieniedzy na codzienne potrzeby, a coz dopiero na subsydiowanie cukierni bardziej odpowiedniej w wielkim miescie.

La Celeste Praline. Nawet ta nazwa jest wykalkulowa-na zniewaga. Pojade autobusem do Agen i w agencji nieruchomosci zloze zazalenie. Przede wszystkim nie nalezalo jej pozwolic na wydzierzawienie. Taki sklep w centralnym punkcie przyciaga ludzi, kusi. Trzeba poinformowac biskupa. Moze on zdola wywrzec wplyw, ktorego ja nie posiadam. Napisze dzisiaj do niego.

Widuje ja czasami na ulicy. Ma plaszcz przeciwdeszczowy, zolty w zielone stokrotki, dlugi, lecz przeciez dzieciecy, troche nieprzyzwoicie wyglada na doroslej kobiecie. Wlosow nie zaslania nigdy, nawet przed deszczem, mokre blyszcza jak skora foki. Wyzyma je jak powroz, gdy wchodzi pod swoja markize. Czesto pod ta markiza chronia sie ludzie, gdy deszcz tak pada nieskonczenie, i ogladaja wystawe. Ona juz zainstalowala kominek elektryczny dosc blisko kontuaru, aby jej bylo cieplo, ale nie za blisko towaru, aby sie nie zepsul. Z tymi stolkami, szklanymi dzwonami pelnymi lakoci i srebrnymi dzbankami podgrzewanej czekolady lokal ten wyglada raczej jak kawiarnia niz sklep. Bywa, ze widuje tam dziesiec albo i wiecej osob naraz, niektore stoja, inne opieraja sie o wyscielany kontuar i rozmawiaja. W niedziele i w srode po poludniu bije stamtad w wilgotne powietrze zapach pieczenia, a ona stoi w drzwiach, po lokcie w mace, i zuchwale zagaduje przechodniow. Jestem zdumiony, ze tylu ich juz zna po imieniu – zanim ja poznalem cala moja trzod-ke, minelo szesc miesiecy – i moze mowic z nimi o ich sprawach, klopotach. Z Balireau o artretyzmie. Z Lambertem o synu w wojsku. Z Narcisse'em o jego nagrodzonych storczykach. Ona wie nawet, jak sie wabi pies Duplessisa. Och, jest szczwana. Gdy tak stoi, nie sposob przejsc, nie widzac jej. Kazdy musi zareagowac, inaczej wyda sie chamem. Nawet ja – nawet ja musze usmiechnac sie i kiwnac glowa, aczkolwiek w duchu kipie. Jej corka nie lepsza od niej, biega samopas w Les Marauds z banda przewaznie starszych od niej dziewczat i chlopcow, osmio- czy dziesiecioletnich, ktorzy traktuja ja czule jak mlodsza siostrzyczke, jak maskotke. Zawsze te smarkacze biegaja razem, wrzeszcza, udaja bombowce albo ze strzelaja do siebie, skanduja cos chorem, bucza. Wsrod nich jest Jean Drou ku zatroskaniu jego matki. Zakazy nie pomagaja, ten hul-taj buntuje sie z dnia na dzien coraz bardziej i wychodzi przez okno, gdy matka zamyka go na klucz.

Mam jednakze, mon pere, powazniejsze zmartwienia niz wybryki kilkorga niesfornych bachorow. Dzisiaj przed msza, przechodzac przez Les Marauds, zobaczylem przycumowana przy brzegu Tannes lodz mieszkalna z rodzaju takich, jakie ty, mon pere, i ja dobrze znamy. Nedzota pomalowana na zielono, lecz luszczaca sie zalosnie, z malenkiego komina leca czarne niezdrowe opary, buda jak szalasy tekturowe w bidonvilles Marsylii, kryta blacha falista. Ty, mon pere, i ja wiemy, co to znaczy. Co to przyniesie. Pierwsze wiosenne dmuchawce wysuwaja sie z mokrej przydroznej darni. Co rok oni probuja plynac w gore rzeki z duzych miast, ze slumsow albo, co gorsza, z dalszych stron, z Algierii, z Maroka. Szukaja pracy. Szukaja miejsca, aby osiasc i sie rozmnazac… Potepilem ich w dzisiejszym kazaniu, lecz wiem, ze i tak niektorzy parafianie -Narcisse miedzy innymi – powitaja ich goscinnie na zlosc mnie.

To wloczedzy. Nie maja ani krzty szacunku dla zadnych wartosci. To rzeczni Cyganie, roznosiciele chorob, zlodzieje, klamcy, mordercy, gdy tylko wystepek moze im ujsc na sucho. Niech zostana, a podepcza wszystko, co mysmy tu wypracowali, mon pere. Cale to nauczanie. Ich dzieci beda biegac z naszymi, az wszystko, cosmy dla naszych dzieci zrobili, obroci sie wniwecz. Beda odbierali naszym dzieciom rozum. Beda uczyli nienawidzic i lekcewazyc Kosciol. Lenic sie i wymigiwac od odpowiedzialnosci. Popelniac zbrodnie i zazywac narkotyki. Czy poszlo juz w zapomnienie to, co stalo sie tamtego lata? Czy parafianie tutaj mysla, ze to sie nie powtorzy? Czy sa az tak bardzo glupi?

Po poludniu poszedlem do tej lodzi mieszkalnej. Jeszcze dwie dolaczyly, jedna czerwona, jedna czarna. Deszcz przestal padac, na sznurze rozpietym pomiedzy tymi dwoma nowo przybylymi wisialo pranie, odziez dziecieca. Na pokladzie czarnej lodzi siedzial tylem do mnie jakis drab i lowil ryby. Dlugie rude wlosy mial zwiazane szmata, gole rece az do ramion wytatuowane henna. Przystanalem i patrzylem na te nedzne lodzie, zastanawialem sie nad ta bieda tak wyzywajaca. Co dobrego ci ludzie czynia dla siebie? Jestesmy krajem zamoznym, europejskim mocarstwem. Na pewno bylaby praca dla tych ludzi, dobra praca, dobre mieszkania… Dlaczego wiec wola zyc w nierobstwie i nieszczesciu? Czy sa az tak leniwi? Rudy drab na pokladzie czarnej lodzi podniosl dwa palce – jakis znak ochronny na moj widok – i znow zajal sie wedkowaniem.

– Nie wolno wam tu zostac! – zawolalem przez wode. -To teren prywatny! Poplyncie dalej!

Smiech i szyderstwa dolecialy do mnie. Skronie mi za-pulsowaly gniewem, lecz zachowalem spokoj.

– Mozecie ze mna porozmawiac! – zawolalem. – Jestem ksiedzem! Moze znajdziemy jakies rozwiazanie!

Kilka twarzy ukazalo sie w oknach i drzwiach lodzi. Zobaczylem czworo dzieci, mloda kobiete z niemowleciem i kilkoro starszych, wyszarzalych tak charakterystycznie, ich twarze byly ostre i podejrzliwe. Zobaczylem, ze odwracaja sie do rudego, jakby on mial zdecydowac, wiec zawolalem w jego strone.

– Hej, ty!

Wstal uprzejmie z ironicznym respektem.

– Moze podejdz tu porozmawiac! Lepiej wyjasnie, o co chodzi, jezeli nie bede musial wrzeszczec przez pol rzeki! – zawolalem.

– Prosze wyjasnic – powiedzial. Mowil z okropnym akcentem marsylskim, z trudem rozumialem slowa. – Ja dobrze slysze.

Tamci na innych lodziach tracali sie lokciami i bezczelnie chichotali. Czekalem cierpliwie, dopoki nie ucichli.

– To jest teren prywatny – powtorzylem. – Niestety, nie

mozecie tu zostac. Tutaj mieszkaja ludzie. – Wskazalem domy nad rzeka na avenue des Marais. Niejeden z tych domow jest opuszczony, popada w ruine wskutek wilgoci i zaniedbania, ale niektore sa jeszcze zamieszkane. Rudy patrzyl na mnie pogardliwie.

– Tutaj tez mieszkaja ludzie. -Wskazal tamtych.

– Rozumiem, niemniej… Przerwal mi:

– Niech sie ksiadz nie martwi. Nie zostaniemy dlugo -oswiadczyl bezapelacyjnie. – Musimy naprawic lodzie, zebrac zapasy. Nie mozemy tego zrobic na gluchej wsi. Bedziemy tu dwa tygodnie, trzy najdluzej. Mysli ksiadz, ze da sie to przezyc, he?

– Moze jakas wieksza miejscowosc… – Mierzila mnie jego bezczelna mina, lecz zachowalem spokoj. – W takim miasteczku jak Agen moze…

Вы читаете Czekolada
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату