– Niech pan nie zapomni, ze pan tez musi jesc – upominam go lagodnie.
– Oczywiscie. – Usmiecha sie do mnie po swojemu, milo i przepraszajaco. – Ja jadam jak kon. Naprawde. -I nagle juz sie dreczy. – Oczywiscie jest wielki post. Mysli pani, ze zwierzeta tez powinny poscic?
Potrzasam glowa, widzac przerazenie na jego twarzy o delikatnych rysach. To czlowiek z gatunku tych, ktorzy przelamuja herbatnik na pol i druga polowke chowaja na pozniej.
– Mysle, ze obaj powinniscie bardziej o siebie dbac.
Guillaume drapie Charly'ego za uchem. Pies wydaje sie apatyczny, niezbyt zainteresowany paczka z kaszanka w koszyku przy nim.
– Dajemy sobie rade. -Teraz usmiech Guillaume'a jest tak machinalny jak to klamstwo. – Naprawde. -Wypija do dna chocolat espresso.
~ Doskonale – mowi jak zawsze. – Gratuluje, madame Rocher.
Przestalam go prosic, zeby mnie nazywal Yianne. Po prostu by nie mogl w swoim poczuciu stosownosci. Zostawia pieniadze na ladzie, wklada stary pilsniowy kapelusz i otwiera drzwi. Charly z wysilkiem wstaje i troche kulejac, idzie z nim. Widze, jak zaraz po zamknieciu drzwi Guillaume sie pochyla, podnosi psa i niesie.
W porze obiadowej jeszcze ktos przyszedl. Rozpoznalam ja od razu pomimo luznego meskiego palta; te inteligentna twarz jak zimowe jablko, czarny slomkowy kapelusz, dluga czarna spodnice i ciezkie robocze buty.
– Madame Yoizin! Obiecala pani, ze wpadnie. Przygotuje czekolade.
Z uznaniem powiodla bystrymi oczami po sklepie. Wyczulam, ze widzi wszystko. Zatrzymala wzrok na menu napisanym przez Anouk.
Chocolat Chaud 10 F
Chocolat Espresso 15 F
Chococcino 12 F
Mocha 12 F
Pokiwala glowa aprobujaco.
– Od lat nie pilam nic takiego – powiedziala. – Juz prawie nie pamietalam, ze takie cukierenki istnieja. – Energia w jej glosie, sila w ruchach zadaje klam starosci. Jej usta z podniesionymi kacikami przypominaja mi usta matki. – Kiedys ogromnie lubilam czekolade – oswiadczyla.
Nalalam mocha w wysoka szklanke dla niej, piane zakropilam odrobinka likieru. Ona tymczasem nieufnie przygladala sie barowym stolkom.
– Chyba nie musze sie wdrapywac tak wysoko? Rozesmialam sie.
– Gdybym wiedziala, ze pani przyjdzie, sprowadzilabym drabine. Chwileczke. -Weszlam do kuchni, wywloklam pomaranczowy stary fotel spod stolu. – Niech pani sprobuje tutaj.
Armande klapnela w fotel i wziela szklanke oburacz. Oczy jej rozblysly, przymknela je, zgadujac jak dziecko.
– Jest w tym smietana? I cynamon? I mysle, ze cos jeszcze? Tia Maria?
– Cieplo – powiedzialam.
– W kazdym razie owoc zakazany zawsze najbardziej smakuje – oswiadczyla zadowolona, ocierajac piane z ust. – Ale to – lakomie znow troche lyknela – jest lepsze niz wszystko, co wspominam nawet z dziecinstwa. A juz kalorii w tym na pewno dziesiec tysiecy albo i wiecej.
– Dlaczego to mialby byc owoc zakazany? – Zaciekawila mnie. Mala, kragla jak kuropatwa, tak zupelnie niepodobna do swojej corki.
– Och, ci lekarze – odpowiedziala wymijajaco. -Wiesz, jacy sa. Beda wynajdywac wszystko. – Umilkla, zeby znow sie napic, tym razem przez slomke. – Och, pyszne. Pyszne. Caro od lat usiluje mnie namowic na cos w rodzaju domu opieki. Jej sie nie podoba, ze mieszkam w sasiedztwie. Nie lubi sobie przypominac, skad pochodzi. – Zachichotala perliscie. – Mowi, ze jestem chora. Nieporadna. Przysyla tego swojego doktorzyne i ten mi dopiero dyktuje, co moge jesc, a czego nie moge. Wydawaloby sie, ze oni chca, zebym zyla po wieki wiekow.
Usmiechnelam sie.
– Ja mysle, ze Caroline bardzo dba o pania – powiedzialam.
Spojrzala szyderczo.
– Och, tak myslisz? – Zakaszlala wulgarnym smiechem. – Nie racz mnie tym, dziewczyno. Wiem doskonale, ze moja corka nie dba o nikogo oprocz siebie. Nie jestem idiotka. – Umilkla, patrzac na mnie przymruzonymi, wyzywajaco blyszczacymi oczami. – Tylko wspolczuje temu chlopcu.
– Chlopcu?
– Luc mu na imie. Moj wnuk. W kwietniu konczy czternascie lat. Pewnie go widujesz na rynku.
Niejasno go sobie przypomnialam: bezbarwny, zbyt poprawny w wyprasowanych flanelowych spodniach i tweedo-wej marynarce, oczy chlodne, szarozielone, prosta gladka grzywka. Przytaknelam.
– Uczynilam go swoim spadkobierca – powiedziala Ar-mande. – Pol miliona frankow. W powiernictwie do jego osiemnastych urodzin. – Wzruszyla ramionami. – Nigdy go nie widuje – dodala krotko. – Caro nie pozwala.
Widzialam ich oboje, juz wiem. W drodze do kosciola chlopiec trzymal matke pod ramie. On jeden ze wszystkich tutejszych dzieci nigdy nie kupuje czekoladek w La Praline, chociaz czasami patrzy na wystawe.
– Ostatnim razem przyszedl do mnie, kiedy mial dziesiec lat – powiedziala bezbarwnie. – Dla niego to tak jakby przed stu laty. – Skonczyla pic czekolade, odstawila szklanke na lade z glosnym ostatecznym stuknieciem. -Tamtego dnia byly jego urodziny. Dalam mu ksiazke z wierszami Rimbauda. Byl bardzo grzeczny. – W tych slowach zabrzmialo rozgoryczenie. – Oczywiscie widywalam go od tamtego czasu na ulicy, nie uskarzam sie.
– Nie moze pani tam pojsc? – zapytalam zaciekawiona. -Wziac go na spacer, porozmawiac, zaprzyjaznic sie z nim? Armande potrzasnela glowa.
– Zerwalysmy ze soba, Caro i ja. – Przybrala klotliwy ton. Zludzenie mlodosci ulecialo z jej usmiechu i nagle wygladala wstrzasajaco staro. – Ona sie mnie wstydzi, nie wiadomo co opowiada chlopcu. Poznaje to po jego twarzy… ta grzeczna mina… te grzeczne puste slowka na kartkach gwiazdkowych. Tak dobrze ulozony chlopiec. -Rozesmiala sie gorzko. – Taki grzeczny, dobrze ulozony chlopiec. – Odwrocila sie do mnie i znow zobaczylam jej dzielny promienny usmiech. – Gdybym mogla wiedziec, co on robi – powiedziala – co czyta, jakich druzyn jest kibicem, jakich ma kolegow, jak mu idzie w szkole. Gdybym mogla to wiedziec…
– Wtedy by pani…?
– Wtedy moglabym sobie wmawiac. – Przez sekunde byla bliska lez. Potem z wysilkiem zebrala sile woli. -Wiesz, chybabym zmiescila nastepny twoj specjal czekoladowy. Nalejesz mi?
To byla brawura, ale podziwialam ja bardziej, niz wypadalo mi powiedziec. Ona jeszcze potrafi w swojej niedoli udawac bunt. Prawie nonszalancko oparla sie lokciami o lade i zaczela siorbac czekolade.
– Sodoma i Gomora przez slomke. Mniam… mniam… Az mi sie wydaje, ze umarlam, poszlam do nieba. Pojde juz niedlugo, tak czy owak.
– Moze ja bym sie dowiedziala o Luca dla pani. Gdyby pani chciala.
Rozwazala to w milczeniu. Czulam, ze spod spuszczonych powiek patrzy na mnie. Ocenia.
W koncu sie odezwala.
– Wszyscy chlopcy lubia slodycze, prawda? – I kiedy odpowiedzialam, ze wiekszosc chlopcow na pewno, zapytala: – Jego koledzy chyba tu przychodza?
Odpowiedzialam, ze nie wiem, ktorzy to jego koledzy, ale wiekszosc czesto przychodzi.
– Moze wpadne znowu – oznajmila. – Smakuje mi twoja czekolada, chociaz stolki sa straszne. Moze nawet bede stala klientka.
– Byloby mi bardzo milo – zapewnilam.
Znow milczenie. Zrozumialam, ze Armande Yoizin robi wszystko na swoj wlasny sposob, nie chce ani nacisku, ani rady. Czekalam, az sie zdecyduje.
– Prosze. Wez to. – Zdecydowala. Polozyla na ladzie banknot stufrankowy.
– Aleja…
– Jezeli go zobaczysz, daj mu pudlo tego, co tylko zechce. Nie mow mu, ze to ode mnie. Zanotowalam.
– I uwazaj, zeby jego matka nie dobrala sie do ciebie. Najprawdopodobniej juz zaczyna. Protekcjonalna plotka-
Ha. Ze tez moje jedyne dziecko musialo zostac siostra Armii Zbawienia Reynauda. – Zmruzyla oczy zlosliwie, tak ze w jej kraglym policzku utworzyly sie doleczki. – Juz rozsiewaja pogloski o tobie. Nie trzeba zgadywac jakie. To, ze zadajesz sie ze mna, opinii ci nie poprawi. Rozesmialam sie.
– Mysle, ze sobie poradze.
– Sadze, ze potrafisz. – Nagle spojrzala na mnie bacznie. – Jest w tobie cos – glos jej zmiekl juz bez tej przekory – dobrze mi znanego. Ale chyba nie spotkalysmy sie przedtem, przed nasza rozmowka w Les Marauds, prawda?
W Lizbonie, w Paryzu, we Florencji, w Rzymie. Tylu ludzi. Tyle istnien przecinajacych sie, przelotnie sie krzyzujacych, muskalysmy na wytyczanej szalenczo na ukos trasie. Chyba jednak nigdy nie spotkalam Armande Yoizin.
– I jest jakis zapach. Taki jak latem w dziesiec sekund po uderzeniu pioruna. Won letniej burzy i lanow zboza w strugach deszczu. – Armande z uniesieniem wpatrywala mi sie w oczy. – To prawda? To co ja powiedzialam. Czym ty jestes?
Znow to slowo.
Rozesmiala sie uradowana i ujela mnie za reke. Poczulam jej chlodna skore, raczej lisc niz skore. Odwrocila moja dlon.
– Wiedzialam! – Powiodla palcem po linii zycia, linii serca. -Wiedzialam od razu, kiedy cie zobaczylam! – Z glowa pochylona, takim szeptem, ze to nieomal byl oddech, powtorzyla: – Wiedzialam, wiedzialam. Ale nie przypuszczalam, ze zobacze cie tutaj, w tym miasteczku. – Podniosla bystry podejrzliwy wzrok. – Czy Reynaud wie?
– Nie jestem pewna. – Rzeczywiscie nie mialam pojecia, o czym ona mowi. A przeciez owial mnie zapach zmieniajacego sie wiatru. Daleki zapach ognia i ozonu. Zaskrzypial dawno nieuzywany mechanizm, maszyna piekielna synchronizacji. Ogarnal mnie nastroj objawienia? Czy moze Josephine miala racje – Armande jest stuknieta? Ostatecznie Armande widziala Pantoufle'a.
– Niech wiec Reynaud nie wie – zalecila. Jej szalone zarliwe oczy blyszczaly. – Ty wiesz, kim on jest, prawda?
Zagapilam sie na nia. Z pewnoscia uroilam sobie, co ona wtedy powiedziala. Czy moze nasze sny mimochodem ktorejs nocy dotknely sie w pedzie.
On jest Czlowiekiem w Czerni.
Reynaud. Jak zla, zlowrozbna karta. Znow i znow. Smierc czekajaca.
Dlugo po zasnieciu Anouk kladlam karty mojej matki po raz pierwszy, odkad umarla. Trzymalam je w szkatulce z drewna sandalowego; sa miekkie, uperfumowane wspomnieniami. Przez chwile omal ich nie zamknelam z powrotem, oszolomiona mnogoscia skojarzen, jakie mi nasuwa ten zapach. Nowy Jork: w kramach parujace hot dogi. Cafe de la Paix ze swymi doskonalymi kelnerami. Zakonnice jedza lody przed hotelem Notre Dame. Pokoje hotelowe na jedna noc,