– Lucie, ten pan tam pod kosciolem? W czerwonej koszuli. Kto to jest?
Dziewczynka zrobila mine. Myszki z bialej czekolady to jej szczegolna slabosc, piec za dziesiec frankow. Wsunelam w papierowy rozek dwie myszki dodatkowo.
– Znasz go, prawda? Przytaknela.
– Monsieur Muscat. Z kawiarni. – Ach tak, kawiarnia, przy koncu avenue des Francs Bourgeois, odrapany lokalik. Szesc metalowych stolikow na chodniku, splowialy parasol z organdyny. Stary szyld: Cafe de la Republique. Mocno trzymajac rozek z myszkami, dziewczynka chce wyjsc, ale sie rozmysla, odwraca sie do mnie z powrotem. – Nigdy pani nie zgadnie, co on lubi. On nie lubi niczego.
– Trudno mi uwierzyc – mowie z usmiechem. – Kazdy cos lubi. Nawet monsieur Muscat. Lucie zastanawia sie przez chwile.
– Moze lubi to, co komus zabiera – konkluduje. Wychodzi ze sklepu i przed wystawa macha do mnie reka. – Pani powie Anouk, ze dzis po szkole idziemy do Les Marauds.
– Powiem.
Les Marauds. Jakiez tam sa dla nich atrakcje! Brazowy cuchnacy brzeg rzeki. Waskie uliczki cale zasmiecone. Oaza dla dzieci. Jaskinie, rzucanie plaskimi kamykami tak, by jak najdluzej mknely po stojacej wodzie. Szeptanie sekretow, miecze z kijow, tarcze z lisci rabarbaru, wojaczka w gestwinie jezyn, tunele, wyprawy w nieznane, bezdomne psy, pogloski o ukradzionych skarbach… Anouk wrocila wczoraj ze szkoly zamaszystym krokiem, miala obrazek, ktory narysowala i pokolorowala dla mnie.
– To ja. – Postac w czerwonym kombinezonie i z czarna gorliwie zamazana czupryna. Siedzacy jak papuga spicza-stouchy krolik na ramieniu tej postaci. – Pantoufle. I Jean-not. – Postac zielonego chlopca z jedna reka wyciagnieta. Obie postacie usmiechaja sie od ucha do ucha. Matek chyba nie wpuszcza sie do Les Marauds.
Figurka z plasteliny jeszcze jest przy lozku Anouk, ktora ten obrazek dzisiaj nalepila na scianie nad lozkiem.
– Pantoufle mi powiedzial, co zrobic. – Wziela go w objecia.
W tym swietle zobaczylam go zupelnie wyraznie, jak dziecko z wasikami. Nieraz mowie sobie, ze powinnam ja zniechecic do udawania, ale to byloby wtracanie sie w jej samotnosc. Niewykluczone, ze jezeli zostaniemy tutaj, Pantoufle ustapi miejsca bardziej konkretnym towarzyszom zabaw.
– Ciesze sie, ze jestescie nadal przyjaciolmi. – Pocalowalam ja w czubek kedzierzawej glowy. – Zapytaj Jeanno-ta, czy chce przyjsc w tych dniach do nas, zeby pomoc przy zmianie wystawy. Mozesz zaprosic tez innych kolegow i kolezanki.
– Ten domek z piernika? – Oczy jej zajasnialy jak blask slonca na wodzie. – Och, dobrze! – Przebiegla przez sklep, kipiac zyciem, omal nie przewracajac stolka, wielkim skokiem przesadzajac niewidzialna przeszkode, pedzila na gore po trzy stopnie naraz.
– Scigaj sie ze mna, Pantoufle!
Glosno trzasnela drzwiami o sciane – lup, lup. Nagle bolesnie wezbralo mi serce slodycza, miloscia do niej i jak zawsze w takich chwilach czujnosc mnie opuscila. Moja obca coreczka. Nigdy w bezruchu, nigdy cicha!
Nalalam sobie jeszcze jeden kubek czekolady i odwrocilam sie, bo zadzwieczal dzwonek nad drzwiami. Przez sekunde zobaczylam twarz lysego w calej naturalnosci, oczy taksujace, podbrodek wysuniety, potem jego wyprostowane ramiona, zyly nabrzmiale na golych, blyszczacych przedramionach. Usmiechnal sie blado, bez ciepla.
– Monsieur Muscat, prawda? – Zastanowilam sie, po co przyszedl. Byl jakos zupelnie nie na miejscu; spod oka zerknal na wystawe, spojrzal na mnie, przy czym jego niedbaly wzrok osunal sie na moje piersi raz, drugi.
– Czego ona chciala? – zapytal nieglosno, ale z silnym akcentem. Potrzasnal glowa jakby z niedowierzaniem. -
Czego, do diabla, chciala w takim sklepie? -Wskazal tace z migdalami po piecdziesiat frankow paczka. -Takich frykasow! – Zaapelowal do mnie, rozkladajac rece. -To przeciez na wesela i na chrzciny. A jej po co weselne i chrzci-nowe desery? – Znow sie usmiechnal. Juz sie przymilal, probowal mnie oczarowac bez powodzenia. – Co kupila?
– Pan zapewne ma na mysli Josephine.
– Moja zone. – Wypowiedzial te slowa z dziwnym naciskiem. -Tak jest z babami. Czlowiek w pocie czola haruje, zeby zarobic na zycie, a one co wyprawiaja? Marnotrawia.
– Jeszcze jednym machnieciem reki ogarnal szeregi czekoladowych klejnotow, marcepanowe girlandy, srebrny papier, kwiaty i jedwab. – Wiec co kupila, jakis prezent? Dla siebie samej. – Parsknal smiechem, uradowany ze swojego dowcipu.
Nie wiedzialam, o co mu wlasciwie chodzi. Ale jego agresywny sposob bycia, nerwowosc w oczach i gestykulacja sprawily, ze stalam sie ostrozna. Mnie on nie zagraza -nauczylam sie dosyc przez dlugie lata z matka, zeby dawac sobie rade w najrozmaitszych okolicznosciach, ale pomyslalam o Josephine. Zanim zdolalam temu zapobiec, zasnul mi jej meza dym przed oczami i ujrzalam klykcie zbryzgane krwia. Zacisnelam piesci pod lada. Zadnych emanacji tego czlowieka nie chce widziec.
– Mysle, ze to chyba nieporozumienie – powiedzialam.
– Zaprosilam Josephine na szklanke czekolady. Po znajomosci.
– Och. – Przez chwile wydawal sie zaskoczony. Potem znow parsknal szczekliwym smiechem, teraz prawie szczerym, zaprawionym pogarda.
– Pani chce sie z nia przyjaznic? – Znow spojrzal taksu-jaco. Poczulam, ze porownuje mnie z Josephine. Strzelal wzrokiem ku moim piersiom nad lada. I kiedy znow sie odezwal, nieomal gruchal, w swoim mniemaniu uwodzicielsko.
– Pani tutaj jest nowa, prawda? Przytaknelam.
– Moze moglibysmy spotkac sie kiedys. Wie pani, poznac sie blizej.
– Moze – powiedzialam niedbale. – Moze moglby pan poprosic zone, zeby tez przyszla – dodalam gladko. Spojrzal na mnie znowu, tym razem badawczo.
– Ona nic nie mowila, prawda? Chyba mnie… Przerwalam mu niewinnie.
– Na jaki temat? Szybko potrzasnal glowa.
– Na zaden. Zaden. To gadula, gada, zeby po prostu gadac. Nic innego nie robi. Dzien w dzien. – Znowu szczekniecie niewesolego smiechu. – Wkrotce sie pani przekona – powiedzial z satysfakcja.
Wymamrotalam cos zdawkowego. Potem odruchowo wyciagnelam spod lady mala paczke migdalow w czekoladzie.
– Moze moglby pan przekazac to Josephine ode mnie. Mialam jej dac i zapomnialam.
Patrzyl na mnie, ale sie nie ruszyl.
– Dac jej to?
– Za darmo. Od firmy. – Blysnelam moim najbardziej ujmujacym usmiechem. – Prezent.
Usmiechnal sie szerzej. Wzial te czekoladki w ladnej srebrnej saszetce.
– Dorecze. – Wepchnal paczke do kieszeni dzinsow.
– To jej ulubione – poinformowalam.
– Niedaleko pani zajdzie w tym interesie, jezeli bedzie pani tak rozdawala darmoche – powiedzial poblazliwie. -Plajta w ciagu miesiaca. – I znow mial te zachlannosc w oczach, jak gdybym ja tez byla czekolada, ktora zaraz chcialby rozpakowac.
– Zobaczymy – odparlam lagodnie.
Patrzylam, jak wychodzi ze sklepu i idzie do domu nonszalancko przygarbiony, krepy, dumnym krokiem Jamesa Deana. Nie przejmujac sie tym, ze jeszcze jest w zasiegu mojego wzroku, wyjal z kieszeni czekoladki Josephine. Moze domyslal sie, ze patrze! Jadl jedna po drugiej, leniwie, miarowo podnosil reke do ust i zanim przeszedl przez rynek, czekoladek juz nie bylo, srebrne opakowanie zgniecione w kule trzymal w kwadratowej piesci. Pomyslalam, ze zjadl jak lakomy pies wylizujacy wszystko ze swojej miski przed wylizaniem miski cudzej. Kiedy mijal piekarnie, pstryknal te srebrna kule do pojemnika na smieci, ale nie trafil, tylko obila sie o krawedz. Potem minal kosciol i nie ogladajac sie za siebie, szedl dalej na avenue des Francs Bourgeois, az jego buty mechanika na gladkich kocich lbach krzesaly iskry.
12
Piatek, 21 lutego
Tej nocy znow zrobilo mi sie zimno. Postac z kosa – wskaznik pogody na wiezy St. Jerome – przez cala noc obracala sie i kolysala w niespokojnym niezdecydowaniu i tak zgrzytala, ocierajac sie o zardzewiale umocnienie, jak gdyby ostrzegala przed najezdzca. Poranek wstal w gestej mgle, nawet wieza kosciola w odleglosci dwudziestu krokow od mojego sklepu wydawala sie daleka i widmowa. Dzwon na msze wzywal ochryple jak poprzez wate cukrowa, niewiele osob, kryjac sie za podniesionymi kolnierzami, szlo tam po rozgrzeszenie.
Anouk szybko dopijala swoje poranne mleko. Otulam ja czerwonym plaszczykiem, chociaz protestuje, wbijam jej na glowe puszysta czapke.
– Nie chcesz zjesc sniadania?
Przesadnie stanowczo potrzasa glowa i w przejsciu bierze z patery na ladzie jablko.
– A co z moim calusem?
To juz sie stalo porannym obrzedem.
Obejmuje mnie chytrze za szyje, lize w policzek bardzo mokro, odskakuje z chichotem, przesyla calusa od drzwi i wybiega na rynek. Ocieram twarz niby to przerazona i zgorszona. Ona sie smieje szczesliwa, pokazuje maly, ostry jezyk.
– Kocham cie! – wola.
I wlokac torbe, odlatuje w te mgle jak szkarlatny proporczyk. Wiem, ze za pol minuty czapka znajdzie sie na wygnaniu w torbie wsrod ksiazek, zeszytow i innych niechcianych przypomnien o swiecie doroslych. Przez sekunde znow widze Pantoufle'a, jak kica za nia, i odpedzam ten niechciany obraz pospiesznie. Nagla samotnosc, poczucie utraty – przede mna caly dzien bez Anouk. Z trudem zdlawilam impuls, przeciez jej nie zawolam, zeby wrocila.
Szescioro klientow dzis rano. Jednym z nich jest w drodze powrotnej od rzeznika Guillaume z kawalkiem boudin zawinietym w papier.
– Charly lubi boudin – mowi mi z powaga. – Ostatnio raczej nie ma apetytu, ale to bedzie mu smakowalo.