buntow swojej trzody. Nie moge sobie pozwolic na lagodnosc. Dlatego raz w tygodniu folguje mojemu jedynemu odprezeniu. Usta, mon pere, masz zapieczetowane jak usta konfesjonalu, oczy zawsze otwarte, serce zawsze pelne dobroci. Na godzine przy tobie zdejmuje brzemie. Moge byc omylny.

Jest nowa parafianka. Niejaka Yianne Rocher, wdowa, jak mniemam, z malym dzieckiem. Pamietasz, mon pere, piekarnie starego Blaireau? Cztery lata temu Blaireau umarl i jego dom popadl w ruine. Otoz ona wydzierzawila ten dom i zamierza otworzyc piekarnie w przyszlym tygodniu. Watpie, czy sie utrzyma. Juz mamy piekarnie Poitou po drugiej stronie rynku, a zreszta ona tu nie pasuje. Dosc mila kobieta, nic wszelako nie ma z nami wspolnego. Dwa miesiace nie mina i wroci do duzego miasta, bo tam jej miejsce. Dziwne, nie dowiedzialem sie, skad pochodzi. Z Paryza czy moze nawet z zagranicy. Mowi z czystym akcentem – prawie za czystym jak na Francuzke z polnocy, gdzie skracaja samogloski. Jej oczy raczej swiadcza o pochodzeniu wloskim czy portugalskim, a cera… Wlasciwie jej sie nie przyjrzalem. Odnawiala piekarnie przez caly wczorajszy dzien, a takze dzisiejszy. Zaslonila pomaranczowym plastikiem okno wystawowe i od czasu do czasu albo ona, albo jej mala rozbrykana corka wychodzi, wylewa z kubla pomyje do scieku, rozmawia zywo z ktoryms z pomocnikow. Dziwnie latwo ich sobie zalatwila. Zaofiarowalem sie, ze pomoge jej kogos znalezc, lecz watpilem, czy beda chetni wsrod naszych parafian. A tu dzis wczesnym rankiem Clairmont przyniosl jej drewno, potem Pour-ceau wszedl tam z drabina. Poitou przyslal troche mebli i widzialem, jak sam, nieomal ukradkiem, niosl fotel przez rynek. Nawet Narcisse, obmawiajacy bliznich malkontent, ktory mnie stanowczo odmowil, gdy w listopadzie prosilem o przekopanie ziemi na cmentarzu, pospieszyl tam z narzedziami, zeby uporzadkowac jej ogrod. Dzis rano za dwadziescia dziewiata podjechala ciezarowka dostawcza. Duplessis wyprowadza psa o tej porze i wlasnie przechodzil, a ona go zawolala do pomocy przy wyladowywaniu. Gotow w przejsciu uchylic kapelusza, stanal zaskoczony i przez sekunde bylem pewny, ze zaraz pojdzie dalej. Nie poszedl. Ona jeszcze cos powiedziala, nie slyszalem co, tylko przez caly rynek dolecial jej smiech. Czesto sie smieje i nadmiernie wtedy dla zabawy gestykuluje. To znow chyba cecha wielkomiejska. My tu przywyklismy do powsciagliwosci otaczajacych nas ludzi. Ufam wszelako, ze ona ma dobre intencje. W fioletowym szaliku na glowie zawiazanym po cygansku, potargana, poniewaz wiekszosc wlosow sie spod niego wymyka, umazana biala farba, nie wydawala sie przejeta swoim wygladem. Duplessis potem nie mogl sobie przypomniec, co mu powiedziala, lecz przyznal, jak to on niesmialo, ze chociaz ta dostawa – kilka skrzynek i kraty z utensyliami kuchennymi -nie byla duza, niektore skrzynki byly dosc ciezkie. Nie pytal jej, co w nich jest, jego zdaniem jednak za skromne to wyposazenie, aby piekarnia prosperowala.

Nie mysl, mon pere, ze caly dzien stracilem na obserwowanie piekarni. Po prostu widze ten dom stojacy prawie naprzeciwko mojego domu – ktory byl twoim, mon pere, zanim stalo sie to wszystko. Przez caly wczorajszy dzien i polowe dzisiejszego stukal tam mlotek, odbywalo sie szorowanie, pobielanie, malowanie, az wbrew sobie jestem ciekaw rezultatow. Nie ja jeden. Slyszalem niechcacy, jak madame Clairmont przed piekarnia Poitou glosno plotkowala z gromadka przyjaciolek o udziale swego meza w tym remoncie. Padly slowa 'czerwone okiennice', zanim one mnie zauwazyly i chytrze znizyly glos do szeptu. Jak gdyby mnie to obchodzilo! Z pewnoscia ta nowo przybyla wniosla tu pozywke dla plotkarstwa, jesli juz nic poza tym. Stwierdzam, ze okno wystawowe z pomaranczowa zaslona przyciaga wzrok w najmniej odpowiednich chwilach. Wyglada jak ogromny cukierek, ktory czeka, by rozwinac go z papierka, albo jak jakas resztka z zapustnej parady. Jest cos denerwujacego w tej jaskrawosci i w blyskach slonca na faldach plastiku. Bede rad, gdy prace sie skoncza i ten dom stanie sie znowu zwyczajna piekarnia.

Pielegniarka usiluje podchwycic moj wzrok. Mysli, ze ja ciebie, mon pere, mecze. Jak mozesz scierpiec donosne glosy takich nianiek, ich sposob bycia, dobry w pokoju dziecinnym? Chyba pora, bysmy troszeczke wypoczeli. Jej fi-luternosc drazni nie do zniesienia. A przeciez ona ma dobre intencje, twoje oczy, mon pere, mi to mowia. Wybacz im, bo nie wiedza, co czynia. Ja nie jestem dobry. Przychodze tu, majac siebie na wzgledzie, nie ciebie, mon pere. Wszelako milo mi wierzyc, ze moje wizyty sprawiaja ci przyjemnosc, utrzymuje cie w lacznosci z twardym swiatem, ktory dla ciebie zmiekl i stal sie nijaki. Godzina telewizji co wieczor, odwracanie piec razy dziennie, jedzenie przez rurke. Mowienie o tobie, jakbys byl rzecza – czy moze nas slyszec? czy rozumie? Twoje opinie niepotrzebne, wyrzucone… Zamkniecie przed wszystkim, a jednak odczuwanie, myslenie. To wlasnie jest prawda piekla odartego ze sredniowiecznej krzykliwosci. Taka utrata kontaktu. Jednakze do ciebie sie zwracam, abys mnie nauczyl komunikatywnosci. Mon pere, naucz mnie nadziei.

4

Piatek, 14 lutego Dzien Swietego Walentego

Ten z psem ma na imie Guillaume, a jego pies – Charly. Wczoraj mi pomagal wnosic sprzet, dzis rano byl pierwszym klientem. Przyszedl z Charlym, przywital sie niesmialo, tak grzecznie, ze az dwornie.

– Cudownie tu teraz – powiedzial. – Prawie cala noc pani pracowala. Rozesmialam sie.

– Wszystko inaczej – dodal. – A myslalem, nie wiem dlaczego, ze znow bedzie piekarnia.

– Co? Zeby psuc interesy biednemu monsieur Poitou? Ale by mi podziekowal! I tak ma dosc zmartwienia ze swoim lumbago i z tym, ze jego zona zle sypia.

Guillaume pochylil sie, cos poprawil przy obrozy Char-ly'ego, zeby ukryc blysk w oczach, ktory jednak zobaczylam.

– Wiec juz go pani zna.

– Znam. Dalam mu przepis na kleik nasenny.

– Jezeli podziala, bedzie pani wdzieczny do konca zycia.

– Podziala – zapewnilam. Wyciagnelam spod lady rozowa mala bombonierke ze srebrnym lukiem walentynki. -Prosze. Prezencik dla pana, mojego pierwszego klienta.

Troche sie przerazil.

– Doprawdy, madame, ja…

– Niech mi pan mowi Yianne. I bardzo prosze. – Wetknelam mu bombonierke w rece. – Smaczne. Pana ulubione.

Usmiechnal sie i pieczolowicie wciskajac to pudelko do kieszeni plaszcza, zapytal:

– Skad pani wie?

– Och, po prostu mam rozeznanie – zazartowalam. – Zawsze wiem, co kto lubi. Wiec niech mi pan wierzy, te sa pana ulubione.

Szyld byl gotow dopiero w poludnie. Georges Clair-mont osobiscie go zawiesil i wylewnie przepraszal, ze tak pozno. Szkarlatne okiennice wygladaja pieknie na swiezo pobielonej scianie. Narcisse, bez przekonania narzekajac na niedawne mrozy, ofiarowal do moich skrzynek sadzonki geranium ze swoich inspektow. Dalam im walentynko-we bombonierki i odeszli jednakowo mile zaskoczeni. Potem oprocz kilkorga dzieci w wieku szkolnym mialam niewielu klientow. Normalne, kiedy nowy sklep otwiera sie w malenkim miasteczku – surowy kodeks zachowywania sie w takich sytuacjach nakazuje ludziom powsciagliwosc, wiec udaja obojetnosc, chociaz nurtuje ich ciekawosc. Jakas staruszka w tradycyjnie czarnych szatach wiejskiej wdowy zaryzykowala i przyszla. Pozniej sniady przystojniak kupil trzy identyczne bombonierki, nie pytajac, co w nich jest. A potem przez dlugie godziny nie przyszedl nikt. Tego sie spodziewalam, oni tu potrzebuja czasu, zeby oswoic sie ze zmiana. Bylo kilka bacznych zerkniec w moje okno wystawowe i na tym sie konczylo. Jednak pod tym wymuszonym brakiem zainteresowania wyczuwalam wrzenie szeptow, domyslow, drganie firanek, zdobywanie sie na decyzje. No i w koncu przyszlo siedem czy osiem kobiet naraz, wsrod nich Caroline Clairmont, zona mojego szyldziarza. Dziewiata, raczej nienalezaca do tej grupy, tylko stanela przed wystawa, nieomal przytykajac nos do szyby – ta kobieta w plaszczu w szkocka krate.

Klientki rozgladaly sie uwaznie, chichotaly jak pensjonarki, wahaly sie, upojone swoja zbiorowa niesubordynacja.

– I pani sama robi to wszystko? – zapytala Cecile, wlascicielka apteki na glownej ulicy.

– Powinnam odmawiac sobie tego w czasie postu – powiedziala Caroline, pulchna blondynka w plaszczu z futrzanym kolnierzem.

– Nikomu nie powiem – obiecalam. Popatrzylam na tamta za oknem, nadal gapiaca sie na wystawe. – Znajoma pan nie przyjdzie do nas?

– Och, ona nie jest z nami – odpowiedziala Joline Drou, nauczycielka w miejscowej szkole, o ostrych rysach twarzy. – To Josephine Muscat. – Dodala z litosciwa pogarda. – Watpie, czy wejdzie.

Tamta za szyba, jak gdyby slyszac, zarumienila sie lekko i spuscila glowe. Jedna reke przylozyla do nadbrzusza dziwnie obronnym gestem. Zobaczylam, jak jej posepne usta sie poruszaja, modlila sie czy moze klela.

Obsluzylam te panie – biala bombonierka, roza, zlota wstazka, dwie papierowe trabki, rozowy luk walentynki. Wykrzykiwaly sie, smialy. Na zewnatrz Josephine Muscat mamrotala, kolysala sie, przyciskajac piesci do zoladka. Kiedy zalatwialam ostatnia klientke, uniosla glowe dosc wyzywajaco i weszla. Obsluzenie ostatniej klientki bardziej mnie zajelo niz uslugiwanie jej poprzedniczkom. Madame chciala tylko takie to a takie czekoladki w bialej bombonierce zdobnej w kwiaty, wstazki i zlote serduszka oraz pusta karte, bez zadnego nadruku – na co jej towarzyszki wywrocily oczami szelmowsko chi, chi, chi, chi. O malo wiec nie przegapilam chwili wkroczenia Josephine. Duze rece, o dziwo, okazaly sie zwinne, szorstkie, poczerwieniale od prac domowych. Jedna reka jeszcze spoczywala na dolku, druga blyskawicznie opadla do boku jak reka rewolwerowca. I szast! srebrzysta paczuszka z roza – i cena: dziesiec frankow – znik-nela z polki, wleciala w kieszen plaszcza.

Dobra robota.

Udawalam, ze tego nie zauwazylam. Panie wyszly. Josephine zostala sama przed lada. Niby to patrzac na wystawe, przerzucila nerwowo, ale ostroznie pare bombonierek. Zamknelam oczy. Jej mysli, ktore odbieralam, byly zlozone, niepokojace. Raptownie przelatywaly przez glowe szeregiem obrazow: dym, garsc blyskotek, zakrwawiona piesc. Pod tym roztrzesiony ukryty nurt udreki.

– Madame Muscat, czym moge sluzyc? – zapytalam lagodnie. – Czy moze pani chce tylko sie rozejrzec?

Mruknela cos niedoslyszalnie i odwrocila sie, zeby wyjsc.

– Chyba wiem, co pani lubi. – Siegnelam pod lade, wyciagnelam taka sama, ale wieksza srebrzysta paczuszke, jaka ona zwedzila. Paczuszke owiazana biala wstazka z naszytymi malenkimi zoltymi rozyczkami.

Spojrzala na mnie sploszona. Posunelam ku niej po ladzie ten prezent.

– Od firmy – powiedzialam. -W porzadku. To pani ulubione.

Josephine Muscat odwrocila sie i uciekla.

5

Sobota, 15 lutego

Wiem, dzisiaj nie dzien mojej wizyty. Jednak musze sie wypowiedziec, mon pere. Piekarnia otwarta od wczoraj. Tylko ze to nie jest piekarnia. Gdy obudzilem sie wczoraj o szostej rano, oslony byly juz zdjete, markiza i okiennice na swoich miejscach i okno wystawowe otwarte. Ten dosc odrapany stary dom, zwyczajny jak

Вы читаете Czekolada
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату