wszystkie inne wokolo, mozna by teraz okreslic: czerwono-zlota konfitura na olsniewajaco bialym tle. Czerwone geranium w skrzynkach okiennych. Girlandy z kolorowej bibulki okrecone na poreczach. I nad drzwiami debowy szyld: recznie wypisane czarne litery:
La Celeste Praline Chocolaterie Artisanale
Rzecz jasna, to smieszne. Taki sklep moglby sie podobac w Marsylii czy w Bordeaux – nawet w Agen, gdzie z kazdym dniem jest wiecej turystow. Ale w Lansquenet-sous-Tannes? I to na poczatku tradycyjnego okresu samo-wyrzeczenia? Koncepcja wydaje sie przewrotna, moze jest przewrotna rozmyslnie. Zobaczylem te wystawe z bliska dzisiaj rano. Na bialej marmurowej polce ulozone rzedem niezliczone bombonierki, trabki ze srebrnego i zlotego papieru, rozety, dzwonki, kwiaty, serca i dlugie skrety roznobarwnych wstazek. W szklanych dzbankach i naczyniach sa czekoladki, pralinki, caluski, trufelki, bakalie, owoce kandyzowane, piramidki orzechow laskowych, muszle z czekolady, skrystalizowane platki roz i fiolki… W cieniu na pol spuszczonej zaluzji polyskuja jak skarby w glebinie morza, czy tez w jaskini Aladyna, ze uzyje tych przeslodzonych frazesow. Posrodku wystawy skomponowana scena. Domek Baby-Jagi, sciany z pain d'epices w polewie czekoladowej z detalami ze srebrzystego i zlocistego lukru, dachowki z florentynek; sciany porasta dziwne dzikie wino z cukru i czekolady, marcepanowe ptaki spiewaja na czekoladowych drzewach… a sama Baba-Jaga, ciemna czekolada od czubka spiczastego kapelusza do skraju dlugiej peleryny, na pol stoi, na pol siedzi okrakiem na miotle, zrobionej ze slazu z dlugimi skreconymi korzeniami jak ten, ktory wisi w kramach, gdzie sprzedaja slodycze na zapusty. Z mojego okna widze to jej okno wystawowe niczym oko przymruzone chytrze, konspiracyjnie.
Z powodu sklepu i towaru w tym sklepie Caroline Clair-mont nie dotrzymala postnego slubowania. Spowiadala sie u mnie wczoraj z dziewczeca zadyszka wprost dyskredytujaca jej zal za grzechy.
– Och, mon pere, tak strasznie zaluje! Ale co moglam zrobic, kiedy ta urocza Rocher byla taka mila? To znaczy, wcale nie mialam takiego zamiaru, a potem bylo juz za pozno, chociaz jezeli ktos powinien zrezygnowac z czekolady… To znaczy, od zeszlego roku czy dwoch lat, jestem w biodrach jak balon, az wolalabym umrzec…
– Dwie zdrowaski! – Boze, ta kobieta. Przez kratki konfesjonalu widzialem jej pelne uwielbienia oczy. Na moja raptownosc zareagowala, udajac skruche.
– Oczywiscie, mon pere.
– I pamietaj, dlaczego w wielki post poscimy. Nie z proznosci. Nie po to, by zaimponowac znajomym. Nie po to by zmiescic sie latem w modne drogie suknie. – Rozmyslnie bylem brutalny. Ona wszak tego chce.
– Tak, ja jestem prozna, prawda? – Krotki szloch, lezka, delikatnie starta rozkiem batystowej chustki. – Po prostu prozna idiotka.
– Pamietaj o naszym Panu. O Jego ofierze. O Jego pokorze. – Czulem jej perfumy z jakichs kwiatow, zbyt mocne w tym zamknietym mroku. Zastanawiam sie, czy to pokusa. Jesli tak, jestem z kamienia. – Cztery zdrowaski.
Ogarnia mnie jakas rozpacz, sciera dusze, po trochu ja zmniejsza. Podobnie katedre moga z biegiem lat niszczyc osady kurzu i piachu. Czuje, jak ta rozpacz kruszy moja stanowczosc, moja radosc, moja wiare. Chcialbym przeprowadzic ich przez ciezkie proby, przez glusze. A coz ja tu mam? Ospaly pochod klamcow, oszustow, lakomczuchow, zalosnie samych siebie zwodzacych. Bitwa Dobra ze Zlem ogranicza sie do grubej kobiety, ktora stoi przed sklepem z czekolada i pyta sama siebie: Wejde? Nie wejde? Glupio niezdecydowana. Diabel jest tchorzem, nie pokazuje swego oblicza. Jest bezcielesny, rozprasza sie i milionami czastek przenika, wpelza niegodziwie w ludzka krew, w ludzkie dusze. Ty, mon pere, i ja urodzilismy sie za pozno. Przemawia do mnie surowy, czysty swiat Starego Testamentu. Wowczas my, ludzie, wiedzielismy, na czym stoimy. Szatan wkraczal miedzy nas cialem. Podejmowalismy trudne decyzje, poswiecalismy nasze dzieci w imie Boga. Kochalismy Boga, lecz bardziej lekalismy sie Jego gniewu.
Mysle, ze nie potepiam Yianne Rocher. Co wiecej, raczej wcale o niej nie mysle. Ona jest tylko jednym z destrukcyjnych wplywow, jakie dzien w dzien musze zwalczac. Mysle wszelako o tym sklepie z karnawalowa markiza, o tym zmruzeniu oka bedacym kpina z samozaparcia, kpina z wiary… Odwracajac sie od drzwi, aby powitac parafian, widze ruch. Skosztuj mnie. Sprobuj. Posmakuj. W ciszy pomiedzy zwrotkami psalmu slysze klakson ciezarowki dostawczej, ktora tam podjezdza. Mowiac kazanie – nawet kazanie, mon pere – milkne w pol zdania pewny, ze szeleszcza papierki czekoladek.
Dzis w kazaniu uzylem slow mocniejszych niz zwykle, chociaz wiernych bylo niewielu. Jutro kaze im za to zaplacic. Jutro, w niedziele, gdy sklepy beda zamkniete.
6
Sobota, 15 lutego
Szkola skonczyla sie dzis wczesnie. O dwunastej zaroilo sie na rynku od taszczacych swoje szkolne torby kowbojow i Indian w dzinsach i jaskrawych kurtkach z kapturami. Niektorzy ze starszych uczniow za podniesionymi kolnierzami cmili niedozwolone papierosy i mijajac La Celeste Praline, nonszalancko rzucali okiem na wystawe. Jeden chlopiec szedl sam, nadzwyczaj poprawny w szarym plaszczu i berecie, ze szkolnym cartable akurat szerokosci jego malych ramion. Przez dluga chwile wpatrywal sie w wystawe, ale szyba w sloncu blyszczala, totez nie moglam dojrzec wyrazu jego twarzy. Kiedy podeszlo czworo dzieci w wieku Anouk, ruszyl szybko dalej. Dwa nosy otarly sie o szybe, po czym dzieci zbily sie w gromadke, pogrzebaly w kieszeniach i zebraly swoje zasoby. Chwila wahania i decyzja, kogo wydelegowac. Udawalam, ze jestem bardzo zajeta czyms za lada.
– Madame? – Malec, troche umorusany, przygladal mi sie podejrzliwie. Rozpoznalam kilku z parady w tlusty wtorek.
– No, zgaduje, ze chcesz kupic cukierki arachidowe. -Mine mialam powazna, bo takie kupno slodyczy to powazna sprawa. – Slusznie. Podzielic sie nimi latwo, nie topnieja w kieszeniach i mozna kupic – pokazalam rozlozonymi rekami – och, co najmniej tyle za piec frankow. Dobrze zgadlam?
Bez usmiechu przytaknal w odpowiedzi jak biznesmen biznesmenowi. Dal mi bilon cieply i troche lepki. Wzial paczke pieczolowicie.
– Podoba mi sie ten domek z piernika na wystawie -powiedzial powaznie. W drzwiach tamtych troje niepewnie podskakiwalo, jak gdyby dla kurazu. – Jest w deche. -Zuchwale wypuscil z ust to okreslenie jak dym z palonego potajemnie papierosa. Usmiechnelam sie.
– Bardzo w deche – przyznalam. – Mozecie, ty i twoi kumple, przyjsc, jesli chcecie, i pomoc mi go zjesc, kiedy go stamtad zdejme.
Szeroko otworzyl oczy.
– W deche!
– Super w deche!
– Kiedy?
Wzruszylam ramionami.
– Powiem Anouk, zeby wam przypomniala. To moja coreczka.
– Wiemy. Widzielismy ja. Nie chodzi do szkoly. -W tym zabrzmialo troche zawisci.
– Pojdzie w poniedzialek. Pozwalam jej zapraszac przyjaciol. Szkoda, ze tu jeszcze ich nie ma. Pomogliby urzadzic nowa wystawe.
Nogi zaszuraly, lepkie dlonie sie wysunely do przepy-chanki, kto pierwszy.
– My mozemy…
– Ja moge…
– Jestem Jeannot…
– Claudine…
– Lucie…
Dalam im po myszce z cukru i wybiegli na rynek, jak gdyby wiatr ich porwal niczym nasiona dmuchawca. Blask slonca zsuwal sie kolejno z ich plecow – czerwonych – pomaranczowych – zielonych – niebieskich – a potem znik-neli- Z cienistego luku kosciola patrzyl na nich ksiadz Francis Reynaud, chyba potepiajaco. Ale dlaczego mialby potepiac, zastanowilam sie zdumiona. Po obowiazkowej wizycie w nasz pierwszy dzien juz sie nie pokazal, tylko slysze o nim czesto. Guillaume mowi o nim z szacunkiem, Narcisse ze zloscia, Caroline filuternie, jak zapewne o kazdym mezczyznie ponizej piecdziesiatki. Raczej nie ma ciepla w tym, co slysze. To ksiadz nie stad, jak wnosze, ukonczyl seminarium w Paryzu, wiedze ma wylacznie ksiazkowa, nie zna tej ziemi, jej potrzeb i wymagan. Tego dowiedzialam sie od Narcisse'a, ktory jest z nim na wojennej stopie, odkad nie chodzil na msze w czasie zniw.
– Ksiadz nie cierpi glupcow – twierdzi Guillaume i widze przeblysk poczucia humoru za okraglymi okularami -a my tu przewaznie trzymamy sie naszych glupich przyzwyczajen, raczej glupiej, niezmiennej rutyny. – Mowiac, glaszcze Charly'ego serdecznie, na co Charly odpowiada powaznym, krotkim szczeknieciem.
– On mysli – innym razem powiedzial Guillaume posepnie – ze to smieszne tak sie przywiazac do psa. Jest o wiele za dobrze wychowany, zeby powiedziec wprost, ale uwaza, ze to… niewlasciwe. Czlowiek w moim wieku…
Przed emerytura Guillaume byl nauczycielem w miejscowej szkole, w ktorej teraz wobec zmniejszajacej sie liczby dzieci wystarczy dwoje nauczycieli. Nierzadko starsi ludzie nadal mowia o Guillaumie le maitre d'ecole. Patrzylam na niego, delikatnie drapal Charly'ego za uszami, i znow jak podczas parady widzialam w nich smutek, ukradkowosc bedaca prawie poczuciem winy.
– Czlowiek w kazdym wieku moze sobie wybierac przyjaciol tam, gdzie chce – przerwalam mu dosc krewko. – Moze monsieur le cure moglby sie czegos nauczyc od samego Charly'ego.
– Monsieur le cure stara sie, jak moze – upomnial mnie Guillaume lagodnie. – Nie powinnismy wymagac wiecej.
Nie odpowiedzialam. W mojej branzy szybko mozna sie nauczyc prawdy, ze dawanie nie ma granic.
Guillaume wyszedl z La Praline z mala torebka floren-tynek w kieszeni. Zanim skrecil na rogu avenue des Francs Bourgeois, zobaczylam, jak sie pochyla, zeby poczestowac i poglaskac psa. Pies szczeknal i pomerdal krotkim, grubym ogonem. Niektorzy ludzie nigdy nie musza zastanawiac sie nad dawaniem.
Lansquenet-sous-Tannes staje sie dla mnie terenem coraz bardziej nieznanym. Poznaje twarze, nazwiska. Pierwsze tajemne sznurki roznych dziejow skrecaja sie ze soba w jedna pepowine, ktora ostatecznie nas zwiaze. To miejscowosc bardziej zlozona, niz sie wydaje na poczatku, sadzac z geografii. Glowna rue jest jak dlon z rozsunietymi palcami. Wybiegaja z niej rownolegle ulice: avenue des Poetes, rue des Francs Bourgeois, ruelle des Freres de la Revolution – ktorys z planistow tego miasteczka musial byc zacieklym republikaninem. Moj rynek, place St. Jerome, jest koncem tych wyciagnietych palcow, kosciol bialy i dumny stoi jak w podluznym czworoboku z czerwonych gontow, i staruszkowie graja tu w petanque w pogodne wieczory. Za rynkiem wzgorze opada stromo ku strefie waskich uliczek zbiorczo zwanych Les Marauds. To sa malenkie slumsy Lansquenet, na pol oszalowane domy zataczaja sie po nierownych kocich lbach nad rzeke Tannes, ale pewna odleglosc dzieli je od bagien. Kilka jest zbudowanych na samej rzece, na juz butwiejacych platformach, dziesiatki na kamiennym nabrzezu, gdzie wilgoc z leniwej wody dopelza do ich malych, wysoko umieszczonych okien. Les Marauds w takim miasteczku jak Agen swoja dziwacznoscia i wiejska ruina przyciagalyby turystow. Ale tutaj turystow nie ma. Ludzie w Les Marauds szukaja jedzenia, zyja z tego, co zdolaja wyrwac rzece. Wiekszosc ich domow to opuszczone rudery, bzy wyrastaja z walacych sie