starych filmow na wideo – zamkniety w zakletym kregu okresu swego dorastania niczym stara plyta gramofonowa zacinajaca sie wciaz na tym samym rowku. Kerry coraz czesciej myslala, ze chyba popelnila blad. Jay nie mial ochoty dorosnac. Nie chcial, by go ocalila.
Puste butelki glosily jednak inna historie. Jay wmawial sobie, ze pije z tego samego powodu, dla ktorego sie zajmuje drugorzedna literatura. Nie po to, by zapomniec, ale by pamietac, odblokowac przeszlosc i odnalezc siebie samego na nowo – niczym doskonale uformowana pestke w gorzkokwasnym miazszu owocu. Otwieral kazda butelke, rozpoczynal kazde opowiadanie przeswiadczony w cichosci ducha, ze oto wlasnie teraz wreszcie zaczerpnie ow magiczny haust, dzieki ktoremu sie odrodzi. Ale magia, podobnie jak wino, wymaga okreslonych warunkow. Inaczej traci swa moc. Cos takiego na pewno powiedzialby mu Joe. W niesprzyjajacych okolicznosciach chemia nie zadziala. Bukiet ulegnie zniszczeniu.
Kiedys sadzilam, ze wszystko rozpocznie sie ode mnie. To byloby niezwykle poetyckie. Bo przeciez jego i mnie laczy specjalna wiez. Jednak te historie zapoczatkowal zupelnie inny rocznik. W gruncie rzeczy nie mam nic przeciwko temu. Lepiej byc ostatnim trunkiem Jaya niz pierwszym. Szczerze mowiac, nawet nie jestem jedna z glownych postaci tej opowiesci, ale bylam tutaj, zanim zjawily sie „Specjaly”, i bede jeszcze po tym, jak juz wszystkie zostana wypite. Jestem cierpliwa i moge poczekac. Poza tym dojrzale Fleurie wymaga wysubtelnionego smaku, a ja nie jestem pewna, czy podniebienie Jaya jest juz na to gotowe.
2
Byl marzec. Lagodny i cieply: czulismy to nawet w piwnicy. Jay pracowal na gorze – pracowal na swoj wlasny sposob, z butelka pod reka, przy wlaczonym, mocno sciszonym telewizorze. Kerry poszla na przyjecie – promocje mlodych literatek w wieku ponizej 25. roku zycia – w domu wiec panowala cisza. Jay uzywal maszyny do pisania, gdy siadal do tego, co nazywal „prawdziwa” praca, a laptopa do pisania powiesci science fiction, tak wiec zawsze na podstawie dochodzacych odglosow lub ich braku wiadomo bylo, czym sie zajmuje. Zanim w koncu zszedl na dol, minela dziesiata. Najpierw wlaczyl radio i nastawil na stacje nadajaca stare przeboje, a potem uslyszelismy, jak kreci sie po kuchni: slyszelismy jego kroki, niespokojny stukot na terakotowej podlodze. Obok lodowki stal barek. Jay zajrzal do srodka, zawahal sie, zamknal drzwiczki. Dzwiek otwierania lodowki. Tam, jak zreszta i wszedzie wokol, dominowal gust Kerry. Sok z perzu, kuskus, mlody szpinak, mnostwo jogurtow. A tymczasem tym, na co Jay mial najwieksza ochote, byla potezna porcja jajek smazonych na bekonie z keczupem i cebula oraz kubek bardzo mocnej herbaty. To pragnienie, jak sadzil, mialo cos wspolnego z Joem i z Pog Hill Lane. Zwykle skojarzenie, nic wiecej, jedno z tych, ktore zazwyczaj nachodzily go w chwilach, gdy usilowal napisac cos sensownego. To uczucie jednak szybko przeminelo. Jak zjawa. Wiedzial, ze tak naprawde wcale nie byl glodny. Zapalil wiec papierosa – zakazany luksus zarezerwowany jedynie na te chwile, kiedy Kerry byla poza domem. Zaciagnal sie zachlannie, gleboko. Ze skrzeczacych glosnikow radia poplynal chropawo glos Steve’a Harley’a spiewajacy „Make me smile”. Jeszcze jedna piosenka z tego odleglego, nieustannie przesladujacego go lata roku 1975. Zaczal podspiewywac – jego glos odbil sie od scian kuchni samotnym echem.
Tuz za nami w ciemnosciach piwnicy „Specjaly” sie ozywily. Moze za sprawa muzyki, a moze powietrze tego lagodnego wiosennego wieczoru zdalo im sie nagle naladowane nowymi mozliwosciami – w kazdym razie zaczely gwaltownie musowac aktywnoscia, kipiec z podniecenia, obijac sie o siebie z grzechotem, podskakiwac w mroku, marzyc o rozmowie, wyrywac sie na zewnatrz, by uwolnic drzemiace w ich wnetrzu esencje. Byc moze to wlasnie sciagnelo go na dol – jego kroki zadudnily glucho na niemalowanych schodach z surowego drewna. Jay zawsze lubil piwniczke – byla chlodna i pelna tajemnic. Czesto schodzil na dol jedynie po to, by dotknac butelek, przejechac palcami po scianach puchatych od kurzu. A ja lubilam, gdy przychodzil. Niczym czuly barometr doskonale wyczuwam jego emocjonalna temperature, kiedy jest obok mnie. Do pewnego stopnia potrafie nawet czytac w jego myslach. Bo, jak juz mowilam, laczy nas szczegolna wiez.
W piwnicy bylo ciemno – jedyne zrodlo mdlego swiatla stanowila slaba zarowka u sufitu. Rzedy butelek: wiekszosc z nich bez zadnego charakteru, wybrana glownie przez Kerry – lezala na polkach mocowanych do scian; reszta – stala w skrzynkach, na kamiennej podlodze. Przechodzac obok, Jay nieznacznie dotykal butelek, przysuwal do nich twarz tak blisko, jakby przez szklo chcial uchwycic aromat tych uwiezionych letnich miesiecy. Dwa czy trzy razy wyciagnal jedna z butelek i przed, odlozeniem z powrotem, chwile obracal w dloniach. Poruszal sie bez celu, bez okreslonego kierunku, rozkoszujac sie panujaca w piwnicy wilgocia i cisza. Nawet odglosy londynskiego ruchu ulicznego byly tu stlumione i nagle ogarnela go pokusa, by sie polozyc wprost na gladkiej, chlodnej posadzce i zasnac – byc moze juz na zawsze. Nikt by go nie szukal w tym miejscu. Tyle ze jak na zlosc czul sie nadzwyczaj rozbudzony, niezwykle rzeski, odniosl dziwne wrazenie, ze cisza niespodziewanie orzezwila mu umysl. Pomimo spokoju i bezruchu, atmosfera w piwniczce zdawala sie naelektryzowana, jak gdyby zaraz cos sie mialo wydarzyc.
„Specjaly” tkwily w kartonowym pudle na samym koncu, pod sciana. Nad nimi lezala polamana drabina. Jay przesunal ja na bok i z wysilkiem przeciagnal karton po kamiennych plytach podlogi. Na chybil trafil wyjal butelke i skierowal w strone swiatla, by odcyfrowac napis na nalepce. Plyn byl atramentowoczerwonego koloru, z gruba warstwa osadu na dnie. Przez moment Jayowi zdawalo sie, ze ujrzal cos jeszcze we wnetrzu, jakis szczegolny ksztalt, ale w koncu doszedl do wniosku, ze to jedynie osad. Ponad jego glowa, w kuchni, stacja nostalgicznych przebojow wciaz nadawala utwory z 1975 roku – tym razem nie z okresu lata, a Bozego Narodzenia. „Bohemian Rhapsody” wybrzmiewala cichutko, ale slyszalnie, i Jayem niespodziewanie wstrzasnal dreszcz.
Powrociwszy na gore, zlustrowal butelke z uwaga i ciekawoscia – szesc tygodni temu, gdy przywiozl to wino, praktycznie nawet nie rzucil na nie okiem. Ujrzal woskowa plombe wokol szyjki, brazowy sznureczek i recznie wypisana naklejke – „Specjal 1975”. Brod z piwnicy Joego wzarl sie w szklo. Jay zaczal sie zastanawiac, czemu w ogole przytargal te butelki, czemu ocalil je z rumowiska. Pewnie pod wplywem wspomnien, chociaz wlasciwie jego uczucia wzgledem Joego wciaz byly zbyt mieszane, by mowic o takim luksusie. Gniew, zagubienie, tesknota owionely go nagle goracolodowatymi falami.
Wewnatrz butelki cos podskoczylo i zaplasalo. W odpowiedzi pozostale „Specjaly” w piwnicy zadzwieczaly i ruszyly w tan.
Niekiedy wszystko zalezy od przypadku. Po latach wyczekiwania – na odpowiednia koniunkcje planet, przypadkowe spotkanie, moment naglego natchnienia – sprzyjajace warunki pojawiaja sie samoistnie, przychodza skrycie, bez fanfar, bez ostrzezenia. Jay sadzi, ze to przeznaczenie. Joe nazywal to magia. Czasami wszystko jest wynikiem zwyczajnej chemii, czegos nieokreslonego w powietrzu; jedno banalne wydarzenie wprawia w ruch ciala, ktore od dawna tkwily w stanie inercji. Jeden gest pociaga za soba nagle, nieodwracalne zmiany.
Alchemia dla laika, jak mawial Joe. Magia dnia powszedniego. Jay Mackintosh siegnal po noz, by usunac pokrywajacy szyjke wosk.
3
Wosk dobrze przetrwal te wszystkie lata. Gdy Jay usunal go nozem, korek pod spodem okazal sie nienaruszony. Przez chwile aromat byl tak cierpki, ze – by go zniesc – Jay zacisnal powieki i czekal, az uwolnione esencje zaczna naginac go do swej woli. Poczul zapach ziemi, lekko kwasny, przywodzacy na mysl won kanalu w srodku lata, szatkownice do jarzyn i radosny posmak swiezo wykopanych ziemniakow. Przez moment wielka sila zludzenia sprawila, ze znowu znalazl sie w tym zmiecionym z powierzchni ziemi miejscu, tuz obok Joego wspartego na lopacie, nieopodal radia wcisnietego w rozwidlenie galezi, grajacego „Send in the Clowns” i „I’m Not in Love”. Zawladnelo nim niespodziewane, obezwladniajace podniecenie. Wlal odrobine wina do kieliszka, starajac sie w swym rozemocjonowaniu nie uronic ani kropli. Napoj mial dymnorozowa barwe, niczym sok z papai, i zdawal sie wspinac po sciankach kieliszka w goraczkowym oczekiwaniu, jakby w jego wnetrzu krylo sie cos zyjacego, nie mogacego sie juz doczekac, by wyprobowac swa magie na jego ciele. Jay spojrzal na plyn z nieufnoscia podszyta tesknota. Jakas jego czastka nieskonczenie pragnela skosztowac tego wina – od wielu lat czekala na podobna okazje – a mimo to Jay sie wahal z jakichs blizej niesprecyzowanych wzgledow. Napoj wewnatrz kieliszka byl ponuro ciemny i upstrzony platkami jakiejs brunatnej materii, podobnej do rdzy. Jay wyobrazil sobie nagle, ze kosztuje wina, krztusi sie, po czym wije w agonii na terakotowej podlodze. Unoszac kieliszek do ust, zatrzymal sie w pol gestu.
Ponownie przyjrzal sie plynowi. Ruch, ktory zdawal sie dostrzegac jeszcze chwile temu – zanikl. Poczul lekko slodkawy aromat, przypominajacy lekarstwo – moze syrop na kaszel. Znow zaczal sie zastanawiac, czemu wlasciwie przywiozl te butelki. Przeciez tak naprawde nic takiego jak magia nie istnialo. To byla tylko jedna z wielu bzdur, w ktore Joe kazal mu wierzyc; jeden z wielu trikow starego oszusta. A tymczasem w jego umysle tkwilo uporczywe przekonanie, ze w tym winie cos jednak sie kryje. Cos naprawde specjalnego.
Byl tak pograzony we wlasnych myslach, ze nie uslyszal krokow Kerry wchodzacej do kuchni.
– O, a wiec nie pracujesz. – Jej glos byl wyrazisty, z lekko irlandzkim akcentem, produkowanym jedynie w takich ilosciach, by nikt jej nie posadzil o uprzywilejowane pochodzenie. – Wiesz, jezeli zamierzales sie urznac, to przynajmniej mogles pojsc ze mna na te impreze. Bylaby to dla ciebie cudowna okazja poznania kilku nowych ludzi.
Polozyla szczegolny akcent na slowo „cudowna”, przeciagajac akcentowana sylabe o trzykrotnosc jej naturalnego trwania. Jay spojrzal na nia, wciaz trzymajac w dloni kieliszek z winem. Po chwili zas odezwal sie szyderczym tonem:
– Och, oczywiscie. Ja zawsze spotykam samych cudownych ludzi. Bo przeciez wszyscy ludzie z kregow literackich sa doprawdy cudowni. A juz wpadam w ekstaze, gdy jedna z twoich cudownych nieopierzonych dzierlatek podchodzi do mnie w czasie ktoregos z tych cudownych przyjec i mowi: „Hej, czy to nie ty przypadkiem byles tym Jayem Jakimstam – facetem, ktory napisal te cudowna ksiazke?”.
Kerry przeszla na druga strone kuchni, stukajac chlodno obcasami z przezroczystego plastiku o terakotowe kafle, po czym nalala sobie kieliszek wodki.
– Zachowujesz sie juz nie tylko nietowarzysko, ale i dziecinnie. Gdybys sie w koncu postaral i napisal cos po waznego, zamiast marnowac swoj talent na tandetne…
– Cudowne – Jay usmiechnal sie szeroko i wzniosl kieliszek w jej strone. W piwnicy pozostale „Specjaly” za dzwieczaly zadzierzyscie, jakby w oczekiwaniu na wazne wydarzenia. Kerry zamarla w bezruchu.
– Slyszales cos?
Jay pokrecil przeczaco glowa, nie przestajac sie usmiechac. Podeszla blizej, spojrzala na kieliszek w jego dloni, a potem na butelke stojaca na stole.
– Co ty wlasciwie pijesz? – glos miala teraz rownie ostry i klarowny, jak przypominajace lodowe sople obcasy jej butow. – Jakis nowy koktajl? Smierdzi obrzydliwie.
– To wino zrobione przez Joego. Jedno z tych szesciu. – Obrocil butelke, by sie przyjrzec naklejce. – Czerwona tubera 1975. Wspanialy rocznik.