Ujrzenie podobnego domu w tej broszurze bylo tak niespodziewanym doznaniem, ze az zadrzalo mu serce. To znak, przyznal w duchu. Jezeli zobaczyl taki dom wlasnie teraz, dokladnie w tym momencie, nie moglo to byc absolutnie nic innego. Nic innego, jak szczegolny znak.
Przez dlugi czas wpatrywal sie w zdjecie. Po uwaznym przestudiowaniu szczegolow stwierdzil, ze ten dom nie wyglada identycznie jak
W mroku piwnicy „Specjaly” popadly w tajemnicze, pulsujace wyczekiwaniem milczenie. Nie wydawaly z siebie zadnego szeptu, najlzejszego brzeku czy syku.
Jay z napieciem wpatrywal sie w fotografie. Tuz nad nia neonowy znak swiecil nieustepliwie, necaco.
NA SPRZEDAZ.
Jay siegnal po butelke i ponownie napelnil kieliszek.
6
Tego lata wiekszosc zycia Jaya toczyla sie w ukryciu, jakby prowadzil podjazdowa wojne. W deszczowe dni siadal w swoim pokoju i czytywal pisma w rodzaju „Dandy” czy „Eagle” oraz sluchal radia, ktore mocno sciszal, udajac ze sie uczy. Pisywal takze trzymajace w niezwyklym napieciu opowiadania o tak pasjonujacych tytulach jak: „Kanibalistyczni wojownicy z Zakazanego Miasta” czy „Czlowiek, ktory scigal blyskawice”.
W owym czasie nigdy nie brakowalo mu pieniedzy. Co niedziele dostawal dwadziescia pensow za mycie zielonego austina nalezacego do dziadka i tyle samo za skoszenie trawnika. Krotkim, nieregularnym listom od rodzicow zawsze towarzyszyly przekazy pocztowe i Jay wydawal te nieoczekiwana fortune w radosnym, uskrzydlajacym poczuciu buntu przeciwko doroslym. Kupowal komiksy, balonowa gume do zucia i – gdy tylko mogl – papierosy; pociagalo go wszystko, co mogloby wzbudzic potepienie rodzicow. Trzymal swoje skarby nad kanalem, w puszce po herbatnikach, przed dziadkami zas utrzymywal, ze sklada pieniadze w banku. W zasadzie to nawet nie bylo klamstwo. Obluzowany, sporych rozmiarow kamien przy ruinach starej sluzy, delikatnie wyciagany, ujawnial powierzchnie moze pietnastu cali kwadratowych, na ktorej idealnie miescila sie jego puszka. Kawalek torfu, wyciety nozem z nabrzeza kanalu, doskonale ukrywal wejscie do skrytki. Przez pierwsze dwa tygodnie wakacji Jay zjawial sie tu niemal co dzien, rozkladal w niedbalej pozie na plaskich kamieniach zrujnowanego pomostu, palil papierosy, czytal, pisal swoje opowiadania lub rozkrecal na caly regulator radio, tak ze glosne dzwieki rozpieraly jasne, pelne sadzy powietrze. Gdy teraz wspominal owo lato, zawsze w glowie dzwieczaly mu rozmaite piosenki: „Eighteen with a Bullet” Pete’a Wingfielda czy „D.I.V.O.R.C.E” Tammy Winette. Czesto wtorowal utworom plynacym z odbiornika badz gral na niewidzialnej gitarze, strojac wymyslne miny do wyimaginowanej publicznosci. Dopiero duzo pozniej zdal sobie sprawe, jak bardzo byl wowczas nieostrozny. Znajdowal sie tak blisko kanalu, ze Zeth i jego banda mogli z latwoscia go uslyszec i napasc niespodziewanie w czasie tych pierwszych dwoch tygodni. Mogli go znalezc drzemiacego na brzegu czy osaczyc w popielisku – co gorsza, mogli go nakryc nad otwartym pudelkiem ze skarbami. Jay nigdy wczesniej nie myslal, ze na jego terytorium moga sie pojawic jacys inni chlopcy. Ba, nawet nie przyszlo mu do glowy, ze to moze juz byc terytorium kogos zupelnie innego – silniejszego i brutalniejszego, starszego i obeznanego w twardych regulach gry. Jay do tej pory nigdy nie uczestniczyl w zadnej bojce. W szkole Moorlands nie pochwalano podobnych gminnych obyczajow. Jego kilkoro londynskich znajomych zachowywalo sie zawsze dystyngowanie i z rezerwa – dziewczynki spinaly wlosy w konskie ogony i uczeszczaly na lekcje baletu, natomiast chlopcy o idealnym uzebieniu nosili mundurki kadetow. Jay zawsze czul, ze jakos nie przystaje do tego towarzystwa. Jego matka byla aktorka, ktorej kariera utknela w martwym punkcie po tym, jak zaczela wystepowac w sitcomie zatytulowanym „Ach! Mamuska!”, opowiadajacym o wdowcu wychowujacym trojke nastoletnich dzieci. Matka Jaya grala role wsciubiajacej we wszystko nos wlascicielki domu, niejakiej pani Dykes. Wiekszosc nastoletniego zycia Jaya zohydzili mu obcy ludzie zatrzymujacy ich z matka na ulicy i wykrzykujacy jej sztandarowa kwestie: „Ach, mam nadzieje, ze nie przeszkadzam?”.
Ojciec Jaya, Chlebowy Baron, zbil fortune na bardzo popularnym niskokalorycznym pieczywie. Nigdy jednak nie zarobil na tyle duzo, by tym zrekompensowac brak odpowiedniego rodowodu, wiec ukrywal wlasna niepewnosc za fasada rubasznej, owianej dymem cygar wesolosci. On tez kompromitowal Jaya – samogloskami prosto z East Endu i krzykliwymi garniturami. Jay sadzil, ze sam przynalezy do innego gatunku, uwazal sie za twardszego, blizszego soli narodu. Nie mogl bardziej sie mylic.
Bylo ich trzech. Wyzszych i starszych od niego – mieli moze po czternascie, a moze po pietnascie lat. Szli sciezka nad kanalem, osobliwym, kolyszacym krokiem; paradowali z wypieta piersia i duma podworzowego koguta, dajac w ten sposob do zrozumienia swiatu, ze juz dawno temu zawlaszczyli to terytorium. Instynktownie Jay pochwycil swoje radio i przykucnal za drzewem, w cieniu, wzburzony maniera pewnych siebie posiadaczy, z jaka obcy wtoczyli sie na pomost. Ktorys z nich usilowal wydlubac cos z wody kijem, drugi potarl zapalke o spodnie, by przypalic papierosa. Jay obserwowal ich ostroznie zza pnia, czujac wyrazne mrowienie w krzyzu. W swoich dzinsach, butach do kostek zapinanych na suwak i obcietych T-shirtach wygladali bardzo groznie, jak czlonkowie niebezpiecznego klanu. Nalezeli do tego samego, szczegolnego szczepu, do ktorego Jay nigdy nie mial prawa wstepu. Jeden z nich – wysoki, palakowaty – niosl wiatrowke przerzucona niedbale przez zgiecie lokcia. Mial szeroka, gniewna twarz upstrzona ropnym tradzikiem na brodzie, z oczami przywodzacymi na mysl dwa lozyska kulkowe. Inny – na wpol odwrocony plecami – stal tak, ze Jay wyraznie widzial jego tlusty brzuch wylazacy spod przycietego T-shirtu i szeroka gume majtek ponad opadajacymi dzinsami. Majtki mialy wzorek z malych samolocikow i z jakichs wzgledow to bardzo rozbawilo Jaya. Zaczal chichotac – z poczatku cichutko, w zwinieta piesc – by jednak w koncu wybuchnac niepohamowana salwa smiechu.
Samoloty obrocily sie gwaltownie, z zaskoczenia rozdziawiajac usta. Przez moment obaj mierzyli sie wzrokiem. Potem obcy pochwycil gwaltownie Jaya za przod koszuli.
– Cozez ty, kurwa mac, robisz tutej, eh?
Dwaj pozostali przygladali sie tej scenie z pelnym wrogosci zaciekawieniem. Trzeci chlopak – pajakowaty wyrostek z wymyslnymi baczkami – postapil krok naprzod i dzgnal Jaya bolesnie w piers klykciem wskazujacego palca.
– Zes byl o cos pytany, knypie.
Ich jezyk brzmial zupelnie obco, niemalze niezrozumiale – do Jaya docieral jedynie groteskowy bulgot samoglosek, wiec znow poczul rozbawienie, i z ledwoscia powstrzymywal sie, by ponownie nie wybuchnac smiechem.
– Widno mi, zes nie tylko kiep, ale i niemota, eh? – zdenerwowaly sie Baczki.
– Przepraszam – wykrztusil wreszcie z siebie Jay, usilujac sie uwolnic z uchwytu. – Ale zjawiliscie sie tak nie spodziewanie. Nie mialem zamiaru was przestraszyc.
Wszyscy trzej wlepili w niego wzrok z jeszcze wieksza intensywnoscia. Ich oczy byly tak samo pozbawione koloru, jak tutejsze niebo o przedziwnym bezbarwnym odcieniu szarosci. Najwyzszy z nich poglaskal wymownie lufe swej wiatrowki. Jego twarz wyrazala zaciekawienie i niemal rozbawienie. Jay zauwazyl, ze ten chlopak ma na wierzchu dloni wytatuowane litery – kazda z nich tkwila tuz nad klykciami palcow. Ukladaly sie w imie, czy moze ksywke: ZETH. Jay od razu sie zorientowal, ze nie byla to profesjonalna robota. Wyrostek zrobil to sam, za pomoca cyrkla i atramentu. Wyobraznia podsunela Jayowi nagle przed oczy widok tego chlopaka w chwili, gdy sie tatuowal – z upartym grymasem satysfakcji na twarzy, pewnego slonecznego popoludnia, w czasie lekcji angielskiego czy matematyki, na oczach nauczyciela udajacego, ze nic nie widzi, mimo ze Zeth nie czynil zadnych wysilkow, by sie kryc ze swoja praca. Tak jednak bylo nauczycielowi wygodniej. I pewnie tez bezpieczniej.
– Przestraszyc? Nas? – lozyska kulkowe w glowie Zetha wywrocily sie do gory w falszywym gescie rozbawienia.
Baczki zachichotaly kpiaco.
– Kiepa masz, koles? – Zeth nadal mowil lekko rozbawionym tonem, jednak Samoloty wciaz nie wypuszczaly z garsci koszuli Jaya.
– Papierosa? – Zaczal nerwowo szukac po kieszeniach, niezdarnie grzebac gdzie sie da, chcac jak najszybciej uciec z tego miejsca. W koncu wyciagnal paczke playersow. – Jasne. Poczestuj sie.
Zeth wyjal dwa papierosy, po czym podal paczke Baczkom, a jeszcze potem Samolotom.
– Wiecie co, zatrzymajcie je sobie – rzucil Jay, czujac lekki zawrot glowy.
– Ognia masz?
Pogmeral w kieszeni dzinsow i wyjal zapalki.
– Je tez sobie wezcie.
Zapalajac papierosa, Samoloty przymruzyly oko i poslaly w strone Jaya falszywie przypochlebne, a jednoczesnie taksujace spojrzenie. Pozostali dwaj podeszli blizej.
– A szmal masz, i w ogole? – spytal Zeth uprzejmym to nem. Samoloty zaczely sprawnie przeszukiwac kieszenie Jaya.
Teraz juz bylo za pozno, zeby sie wyrwac. Minute wczesniej mogl jeszcze zadzialac z zaskoczenia, dac nura pomiedzy nich, wbiec na pomost, a potem na tory kolejowe. Ale teraz bylo juz za pozno. Zdazyli wyczuc jego strach. Niecierpliwe dlonie przeszukiwaly kieszenie Jaya delikatnymi, zachlannymi ruchami palcow. Guma do zucia, kilka cukierkow, pare drobnych monet – cala zawartosc jego kieszeni wytoczyla sie prosto w ich nastawione garsci.
– Hej, zostawcie mnie w spokoju, dobra! Te rzeczy sa moje!
Ale glos mu drzal. Probowal wmowic sobie, ze to nieistotne, ze spokojnie moze im pozwolic, by sobie zatrzymali to wszystko – wiekszosc z rzeczy, ktore znalezli, byla przeciez zupelnie bezwartosciowa – a mimo to nie przestawalo go nekac nienawistne, tepe poczucie bezradnosci i palacego wstydu.
I wtedy Zeth podniosl z ziemi radio.
– Niezgorsze – oznajmil.
Jay zupelnie zapomnial o radiu; gdy lezalo w wysokiej trawie, w cieniu drzew, bylo niemal zupelnie niezauwazalne. Blysk swiatla, przypadkowy refleks chromu, czy po prostu pech sprawil, ze Zeth jednak je dojrzal, schylil sie i uniosl w gore.
– To moje radio – wymamrotal Jay niemal niedoslyszalnie. Wydawalo mu sie, ze ma w ustach ostre igly. Zeth spojrzal na niego i usmiechnal sie szeroko.