Joe wygladal na nieco urazonego, ale po chwili wybuchnal smiechem.
– Kapke za mocne, he?
Jay pokiwal glowa, wciaz lekko pokaslujac.
– Oczywista, powinienem wiedziec – rzucil Joe pogodnie, odwracajac sie w strone spizarki. – Znaczy sie, do te go trza sie przyzwyczaic. Ale ono ma dusze – dodal rozmarzonym glosem, odstawiajac ostroznie butelke na polke. – A to najwazniejsze.
Kiedy ponownie obrocil sie w strone Jaya, mial w reku butelke „Zoltej Lemoniady Bena Shaw’a”.
– Na moj rozum na razie to ci zrobi lepiej – oznajmil, napelniajac szklanke. – A gdy chodzi o to wino, juz wkrotce do niego dorosniesz.
Znow zwrocil sie w strone spizarki, zawahal, po czym oznajmil:
– Ale mysle, ze moge ci dac cos na twoje inne klopoty, jesli tylko chcesz. Chodz za mna.
Jay nie bardzo wiedzial, czego tak naprawde sie wowczas spodziewal. Ze ten stary czlowiek udzieli mu kilku lekcji kung-fu? Podaruje bazooke pozostala z czasow wojny, kilka granatow albo dzide Zulusow przywieziona z dalekich wojazy? Czy moze nauczy go specjalnego, absolutnie niezawodnego, powalajacego wroga ciosu, ktory poznal dzieki mistrzowi z dalekiego Tybetu? Tymczasem Joe powiodl go na druga strone domu, gdzie z gwozdzia wystajacego z kamiennego muru zwisal czerwony, flanelowy woreczek. Joe go zdjal, powachal zawartosc, po czym wreczyl Jayowi.
– Wez – powiedzial. – Jeszcze podziala jakis czas. Sobie zrobie nowy.
Jay wbil w niego wzrok.
– Co to jest? – spytal w koncu.
– Po prostu nos go przy sobie. W kieszeni, jesli chcesz. Lub uwieszony do kawalka sznurka. Zobaczysz. Pomoze.
– A co jest w srodku? – wybaluszal teraz oczy tak, jak by starszy mezczyzna byl oblakany. Jego podejrzenia, na moment uspione, wybuchnely ze zdwojona sila.
– Eee, to i owo. Drzewo sandalowe. Lawenda. Odrobina kasztana. Tej sztuczki nauczyla mnie pewna kobieta na Haiti, lata temu. Dziala za kazdym razem.
A wiec to tak, pomyslal Jay. Ten staruszek byl ewidentnie pomylony. Nieszkodliwy – mial nadzieje – ale oblakany. Spojrzal nerwowo w strone ogrodu rozciagajacego sie za jego plecami i zaczal sie zastanawiac, czy zdazylby dobiec do murku, gdyby gospodarz okazal sie jednak niebezpieczny. Ale Joe tylko sie usmiechal.
– Sprobuj – nalegal. – Nos to po prostu w kieszeni. Zaraz zapomnisz, ze cos tam masz.
Jay postanowil sprawic mu przyjemnosc.
– OK – powiedzial. – I co wlasciwie sie wtedy stanie? Joe znowu usmiechnal sie szeroko.
– Moze i nic.
– Skad wiec bede wiedzial, czy to dziala jak nalezy? – zaczal nalegac.
– Bedziesz wiedzial – odparl Joe. – Gdy nastepnym razem pojdziesz do Nether Edge.
– Ani mi sie sni w ogole tam chodzic – rzucil Jay ostrym glosem. – Nie, poki te chlopaki…
– I zostawisz swoje skarby, azeby je znalezli?
Joe mial racje. Jay niemal zapomnial o puszce ze skarbami wciaz ukrytej w sekretnym miejscu, za obluzowanym kamieniem. Nagle przerazenie, gdy sobie to uswiadomil, niemal wyparlo z jego pamieci pewnosc, ze nigdy nie wspominal Joemu o puszce.
– Chodzilem tam i ja jako wyrostek – oswiadczyl starszy pan beznamietnym tonem. – W zalomie sluzy byl taki obluzowany kamien. Jest tam jeszcze, he?
Jay wytrzeszczal na niego oczy.
– Skad pan wie? – wyszeptal.
– A co ja tam wiem? – spytal Joe przesadnie niewinnym tonem. – O co chodzi? Jestem jedynie synem gornika. Mnie nic nie wiadomo.
Tego dnia Jay nie wrocil nad kanal. Byl zbyt skolowany tym wszystkim, co sie wydarzylo – jego mysli klebily sie wokol bojek, zniszczonych odbiornikow radiowych, haitanskich czarow i blekitnych, smiejacych sie oczu Joego. Wsiadl na rower i powoli przejechal kilka razy kladka ponad torami, z sercem walacym niczym mlot, usilujac zebrac odwage, by sie wspiac na nasyp. W koncu jednak popedalowal do domu, przygnebiony i rozczarowany. Triumf wygranej potyczki juz z niego wyparowal. Teraz przesladowal go obraz Zetha i jego bandy przetrzasajacych skarby z puszki, wybuchajacych ordynarnym smiechem, niszczacych komiksy i ksiazki, wpychajacych do ust jego batony, wciskajacych do kieszeni jego pieniadze. Co gorsza, w puszce byly tez zeszyty z opowiadaniami i wierszami, ktore do tej pory napisal. Ale jednak pojechal do domu, zaciskajac do bolu szczeki w poczuciu bezsilnej wscieklosci, obejrzal w telewizji „Late Night at the Movies”, po czym polozyl sie do lozka i pograzyl w niespokojnym snie, w ktorym caly czas uciekal przed niewidzialnym wrogiem, a smiech Joego dzwieczal mu w uszach.
Nastepnego dnia postanowil zostac w domu. Czerwony flanelowy woreczek lezal na nocnej szafce niczym nieme wyzwanie. Jay usilowal go zignorowac i zabral sie za czytanie, ale wszystkie najlepsze komiksy wciaz znajdowaly sie w puszce ze skarbami. Do tego brak radia dawal mu sie we znaki zlowieszcza cisza. Na zewnatrz swiecilo slonce i wial wiatr – przyjemna bryza, nie pozwalajaca, by powietrze zanadto sie rozprazylo. Zanosilo sie na najpiekniejszy dzien tego lata.
Przybyl na kladke kolejowa jakby we snie. Wcale nie zamierzal sie tam udawac; nawet gdy juz pedalowal w strone miasta, jakis wewnetrzny glos utrzymywal go w pewnosci, ze pojedzie inna droga, ze zawroci, zostawi kanal Zethowi i jego bandzie – bo to teraz bylo przeciez ich terytorium. Byc moze pojedzie do Joego – co prawda Joe nie zaprosil go do ponownych odwiedzin, ale tez nie powiedzial, zeby sie trzymal od niego z daleka, jakby obecnosc Jaya byla mu calkowicie obojetna. Albo moze wpadnie do trafiki i kupi sobie paczke papierosow. W kazdym razie na pewno nie zjawi sie dzis nad kanalem. Gdy ukrywal rower w dobrze mu znanej kepie wierzbowki i wspinal po nasypie – wciaz sobie to powtarzal. Tylko kompletny idiota podejmowalby ryzyko ponownego spotkania z gangiem tych wyrostkow. Flanelowy woreczek Joego spoczywal w kieszeni jego dzinsow. Wyraznie go czul – miekka kulka, nie wieksza od zwinietej w klebek chusteczki do nosa. Jay zastanawial sie, jak moglby mu pomoc woreczek pelen wonnych ziol. Otworzyl go poprzedniego wieczoru i wysypal zawartosc na nocna szafke. Kilka drobnych patyczkow, troche brazowawego proszku i zielonoszarej, aromatycznej substancji. A on w duchu spodziewal sie co najmniej zasuszonej ludzkiej glowy. To tylko zart, stwierdzil wtedy stanowczo. Zwykly dowcip starego czlowieka. A mimo to jakas jego czastka, owladnieta uporem, pragnaca desperacko wierzyc w niezwykle dzialanie amuletu, nie pozwolila na pozostawienie go w domu. A co jezeli w tym woreczku rzeczywiscie kryje sie magiczna moc? Jay wyobrazil sobie, ze trzyma amulet wyciagniety przed siebie, dzwiecznym, donosnym glosem wypowiada slowa zaklecia, a Zeth i jego banda kula sie ze strachu… Woreczek spoczywal na jego udzie niczym kojaca, uspokajajaca dlon. Z drzacym sercem zaczal schodzic po nasypie w kierunku kanalu. Najprawdopodobniej i tak nikogo tam nie spotka.
Znow sie pomylil. Przemykal waska sciezka, trzymajac sie w cieniu drzew. Na spalonej, zoltawej ziemi jego tenisowki nie wydawaly zadnego odglosu. Trzasl sie z nadmiaru adrenaliny, gotow uciekac przy najlzejszym, niepokojacym szelescie. Jakis ptak zerwal sie z glosnym trzepotem skrzydel ze swojego gniazda w szuwarach i Jay zamarl, pewny, ze ten alarm rozlegl sie na wiele mil wokol. Ale nic sie nie wydarzylo. Teraz juz niemal doszedl do sluzy, wyraznie widzial miejsce ukrycia swego skarbu. Kawalki potrzaskanego plastiku wciaz sie walaly po kamieniach. Jay ukleknal, usunal kawalek torfu zakrywajacy jego skrytke i zabral sie do wyjmowania kamienia.
Od tak wielu godzin wyobrazal sobie ich nadejscie, ze w pierwszej chwili uznal dochodzace go odglosy za wytwor wlasnego rozgoraczkowanego umyslu. Po chwili jednak ujrzal zblizajace sie od strony popieliska niewyrazne sylwetki, przesloniete krzewami. Nie bylo juz czasu na ucieczke. Najwyzej pol minuty, a wynurza sie z zarosli. Sciezka nad kanalem byla w tym miejscu zupelnie odslonieta i zbyt oddalona od kladki kolejowej, by mial pewnosc, ze zdazy tam dobiec. Za kilka sekund stanie sie calkiem odslonietym celem.
W mgnieniu oka zrozumial, ze teraz moze sie ukryc juz tylko w jednym jedynym miejscu – w samym kanale. Kanal byl w zasadzie calkiem wysuszony – tylko gdzieniegdzie majaczyly plytkie lusterka wody – przyduszony smieciami, szuwarami i co najmniej stuletnia warstwa szlamu. Kamienny pomost tkwil niecaly metr nad jego powierzchnia i Jay uznal, ze pod nim moze znalezc schronienie – przynajmniej na jakis czas. Oczywiscie gdy oni tylko wejda na pomost, czy skreca w strone sciezki, lub schyla sie, by sprawdzic co majaczy w tlustawej wodzie…
Teraz jednak nie bylo juz czasu na podobne rozwazania. Jay zsunal sie z kolan wprost do kanalu, jednoczesnie wpychajac puszke do skrytki. Przez chwile czul, jak jego stopy bez zadnego oporu zapadaja sie w mul, ale po chwili dotknal dna, stojac po kostki w szlamie, ktory wdarl sie do tenisowek i rozlewal ohydna mazia pomiedzy palcami stop. Ale Jay zupelnie nie zwrocil na to uwagi, przykucnal nisko – szuwary zalaskotaly go w twarz – zdecydowany, by stac sie dla wroga jak najmniej widocznym celem. Instynktownie zaczal sie tez rozgladac za wszelka mozliwa bronia: kamieniami, puszkami i innymi przedmiotami, ktorymi moglby w nich ciskac. Jezeli go spostrzega, tylko element zaskoczenia moze dac mu przewage.
W tych goracych chwilach zapomnial o amulecie Joego tkwiacym w kieszeni dzinsow. Jednak gdy kucal w szlamie, woreczek wypadl mu z kieszeni i Jay podniosl go automatycznie, czujac pogarde dla samego siebie. Jak do licha mogl kiedykolwiek uwierzyc, ze woreczek pelen suchych lisci i patyczkow moglby go przed czymkolwiek ochronic? Jak cos podobnego moglo mu w ogole przyjsc do glowy?
Teraz byli juz blisko; najwyzej trzy metry od niego. Slyszal wyraznie chrzest ich butow. Ktorys z nich rzucil o pomost sloikiem czy butelka; rozprysla sie w drobny mak, a Jay skulil sie, gdy deszcz szklanych odlamkow posypal mu sie na glowe i ramiona. W tym momencie uznal, ze chowanie sie pod pomostem bylo najidiotyczniejszym z mozliwych pomyslow; po prostu samobojczym. Wystarczylo, by ktorys z nich spojrzal w dol, a juz bylby skazany na ich laske i nielaske. Czemu nie uciekal, wyrzucal sobie gorzko w duchu. Powinien byl uciekac, gdy jeszcze mial ku temu okazje. Kroki sie zblizyly. Dwa i pol metra, dwa metry, poltora. Jay wcisnal policzek w oslizla, wilgotna kamienna sciane kanalu – usilowal stopic sie z ta sciana w jedno. Amulet Joego byl teraz mokry od potu. Poltora metra. Metr.
Glosy – Baczkow i Samolotow – odezwaly sie przerazajaco blisko.
– Nie myslisz, ze wroci, eh?
– Jezli tak, to juz z niego pierunski zimny trup.
To ja, pomyslal Jay w oszolomieniu. Oni mowia o mnie. Metr. Pol metra. Glos Zetha, niemal obojetny w swojej chlodnej pogrozce, mowiacy:
– Ja tam moge czekac.
Pol metra, trzydziesci centymetrow. Na Jaya padl jakis cien i chlopiec schylil sie jeszcze bardziej. Przebiegaly go ciarki. Oni patrzyli w dol, spogladali na kanal, ale Jay nie mial odwagi podniesc glowy, by dokladnie zlustrowac sytuacje, chociaz tak bardzo go swierzbilo, aby zobaczyc, co sie dzieje, jakby ktos wysmagal mu mozg pokrzywami. Czul ich oczy na swoim karku, slyszal oddech Zetha. Jeszcze chwila, a juz tego nie zniesie. Bedzie musial podniesc glowe, bedzie musial na nich spojrzec…
Do kaluzy, zaledwie metr od Jaya z plusnieciem wpadl kamien. Jay dojrzal go katem oka. Po chwili wpadl jeszcze jeden. Plask!