– Moje – wyszeptal Jay.

– To sie wie, koles – odparl Zeth przyjaznym glosem i odsunal od siebie odbiornik na dlugosc ramienia.

Ich oczy sie spotkaly ponad radiem. Jay wyciagnal dlon, w niemal blagalnym gescie. Zeth odsunal od niego radio, chociaz tylko nieznacznie, a zaraz potem podrzucil je i kopnal blyskawicznie z niezwykla energia, tak ze zatoczylo szeroki, polyskliwy luk ponad ich glowami. Przez moment zaiskrzylo w gorze, niczym miniaturowy statek kosmiczny, a potem huknelo o kant kamiennego pomostu i roztrzaskalo sie na sto chromowych oraz plastikowych kawalkow.

– Gooool! – zawyly Baczki, po czym zaczely podrygiwac i skakac po szczatkach odbiornika. Samoloty zachichotaly pod perlacym sie od potu nosem. Natomiast Zeth patrzyl na Jaya z tym samym zaciekawionym wyrazem twarzy, trzymajac jedna reke na lufie swojej wiatrowki. Jego wzrok byl zimny i w pewnym sensie wspolczujacy, jakby Zeth chcial powiedziec: „No i co teraz, koles? Co teraz? No i co?”.

Jay poczul, ze oczy zaczynaja go palic zywym ogniem, jakby zbieraly sie w nich nie lzy, ale krople roztopionego olowiu. Bardzo walczyl ze soba, by sie nie rozplakac. Spojrzal na szczatki odbiornika blyskajace na kamieniach i probowal wmowic sobie, ze nie warto sie tym przejmowac. To bylo przeciez tylko stare radio, nic na tyle wartosciowego, by oberwac za to ciegi, jednak wscieklosc kipiaca w jego wnetrzu pozostawala glucha na glos rozsadku. Zrobil krok w kierunku sluzy, a potem gwaltownie sie obrocil, odruchowo, bez zastanowienia, i zamachnal piescia tak silnie, jak tylko mogl, w strone cierpliwej, rozbawionej twarzy Zetha. Samoloty i Baczki natychmiast rzucily sie na niego, boksujac i kopiac, ale dopiero po tym, jak Jay wymierzyl solidnego kopniaka w brzuch Zetha, i tym razem – w odroznieniu od swojej pierwszej bokserskiej proby – wymierzyl bardzo celnie. Zeth gwaltownie, ze swistem wypuscil powietrze, wrzasnal i zaczal sie zwijac po ziemi. Samoloty probowaly ponownie pochwycic Jaya, ale on byl teraz oslizly od potu, wiec bez trudu wywinal sie napastnikowi i dal nura pod jego ramieniem. Slizgajac sie na szczatkach radia, skierowal sie w strone sciezki, sprawnym unikiem ominal Baczki, zjechal na stopach po nabrzezu kanalu, przecial waska sciezke i wpadl na kladke ponad torami. Ktos wykrzykiwal cos za jego plecami, ale odleglosc i belkotliwy lokalny dialekt sprawily, ze nie zrozumial slow, choc nie mial watpliwosci, ze wyrazaly grozbe. Gdy dopadl szczytu nasypu, cmoknal zwinieta dlon w wymownym gescie, przeznaczonym dla majaczacych w oddali postaci, wygrzebal rower z krzakow i pol minuty pozniej pedalowal w strone Monckton. Z nosa leciala mu krew, a dlonie mial starte od grzebania w zaroslach, ale od wewnatrz rozpieralo go poczucie triumfu. Nawet bezpowrotnie zniszczone radio zostalo chwilowo zapomniane. Byc moze wlasnie owo nieposkromione, magiczne uczucie przyciagnelo go tego dnia do domu Joego. W jakis czas potem Jay wmowil sobie, ze byl to jedynie najzwyklejszy przypadek, ze wowczas myslal jedynie o tym, by pedzic przed siebie wraz z wiatrem, ale jeszcze pozniej zrozumial, ze jednak mogl byc to rodzaj szalonego przeznaczenia, jakis szczegolny zew. Mial tez nieodparte wrazenie, ze gdzies w jego wnetrzu dzwieczal glos o niezwyklej przejrzystosci i tonie, zas zaledwie chwile pozniej ujrzal nazwe ulicy – POG HILL LANE – oswietlona czerwonawymi promieniami zachodzacego slonca, jakby w specjalny sposob naznaczona, by przyciagnac jego uwage. I wtedy, zamiast minac jej wlot, jak to wielokrotnie wczesniej czynil, zatrzymal sie i wjechal w zaulek, by juz po chwili wbijac wzrok ponad niewysokim murkiem w starszego mezczyzne szatkujacego swe niezwykle ziemniaki, ktore zamierzal przerobic na wino.

7

Londyn, marzec 1999

Agent najwyrazniej wyczul jego entuzjazm. Oznajmil, ze na ten dom zlozono juz oferte. A poniewaz opiewala na sume tylko odrobine nizsza od ceny wyjsciowej, sporzadzono nawet wstepna umowe. Jezeli jednak Jayowi bardzo zalezy na kupnie domu we Francji, moze wybrac z szerokiego wachlarza innych posiadlosci. Ta wiadomosc – prawdziwa czy nie – sprawila, ze ogarnelo go nagle szalenstwo. To musi byc wlasnie ten dom, nalegal. Ten i tylko ten. Teraz, natychmiast. Zaplaci gotowka.

Agent dyskretnie przeprowadzil rozmowe telefoniczna. A po chwili jeszcze jedna. Szybko, gwaltownie wyrzucal w sluchawke francuskie slowa. Gdy czekali na odpowiedz, ktos przyniosl kawe i wloskie ciasto z cukierni po przeciwnej stronie ulicy. Jay zaproponowal nowa cene, nieco wyzsza od proponowanej przez wlasciciela. Uslyszal, jak glos po drugiej stronie sluchawki podniosl sie o co najmniej pol oktawy. Wzniosl toast filizanka cafe latte. Kupowanie domu okazalo sie tak niebywale proste. Kilka godzin czekania, chwila papierkowej roboty i posiadlosc juz nalezala do niego. Przeczytal ponownie krotka notatke umieszczona pod fotografia i probowal przelozyc slowa na kamien i zaprawe murarska. Chateau Foudouin. Na zdjeciu wygladal zupelnie nierealnie, niczym pocztowka z zamierzchlej przeszlosci. Jay usilowal wyobrazic sobie, ze wychodzi przed jego drzwi, dotyka rozowego kamienia, spoglada ponad winnica w strone jeziora. Czul sie jak we snie. Marzenie Joego, ich wspolne marzenie nareszcie urzeczywistnione. To musialo byc szczegolne zrzadzenie losu. Po prostu musialo.

Gdy tak pozeral swoj nowy dom wzrokiem, dotykal fotografii, wciaz skladal i rozkladal cienki arkusz wyjety z broszury – poczul sie, jakby znow mial czternascie lat. Teraz chcial wszystkim pokazac swoj cudowny nabytek. Chcial juz sie tam znalezc, w tej wlasnie chwili, fizycznie objac ten dom w posiadanie, nie baczac na fakt, ze papierkowe formalnosci nie zostaly jeszcze calkowicie dopelnione. Ale reszte moze zrobic za niego bank, jego ksiegowy i prawnicy. On juz wykonal najwazniejszy krok.

Jeszcze tylko pare telefonow i wszystko bedzie zalatwione. A potem lot do Paryza. Pociag do Marsylii. W ten sposob juz jutro moze sie znalezc na miejscu.

8

Pog Hill, lipiec 1975

Joe mieszkal w ponurym, zniszczonym szeregowcu podobnym do wiekszosci domow stojacych wzdluz linii kolejowej. Ich fronty wychodzily bezposrednio na ulice, a drzwi wejsciowe od chodnika oddzielaly jedynie niskie murki. Z tylu znajdowaly sie male podworeczka zawieszone praniem, zagracone budami skleconymi domowym sposobem, z klatkami dla krolikow, kurnikami i golebnikami. Te podworka wychodzily na tory kolejowe – wysoki nasyp rozryty w srodku, by stworzyc trakt dla pociagow. Tutaj tez droga wspinala sie na most, a z ogrodu Joego mozna bylo dostrzec czerwone kolejowe swiatlo sygnalizacyjne, przywodzace na mysl szczegolna latarnie morska. Widac takze bylo Nether Edge oraz rozmyte kontury szarych zboczy hald szlaki. Z owych domow stojacych niepewnie wzdluz waskiej, stromej uliczki, rozciagal sie widok na cale terytorium Jaya. W pobliskim ogrodzie ktos podspiewywal – sadzac po slodko drzacym glosie, jakas starsza pani. Ktos inny jeszcze bil mlotkiem w drewno i te proste, swojskie dzwieki podzialaly na Jaya niezwykle kojaco.

– Napijesz sie czegos? – Joe kiwnal niewymuszenie glowa w strone domu. – Wygladasz, na kogos, kto nie odmowi szklaneczki.

Jay rzucil okiem w strone budynku, uswiadamiajac sobie nagle, ze ma podarte dzinsy a pod nosem i na gornej wardze – zakrzepla krew. Palilo go pragnienie.

– OK.

Wewnatrz panowal przyjemny chlod. Jay podazyl za starszym mezczyzna do kuchni – duzego, niemal pustego pomieszczenia o podlodze z czysto wyszorowanych desek, gdzie stal wielki sosnowy stol, poznaczony bliznami wielu ciec rozmaitych nozy. W oknie nie wisialy zadne zaslonki, ale caly parapet byl zastawiony roslinami o dlugich, smuklych lodygach, tworzacych gesty parawan zieleni, nie dopuszczajacy do srodka goracych promieni slonca. Rosliny wydzielaly przyjemny, lekko ziemisty zapach, ktory przenikal cale pomieszczenie.

– Te tu, to moje pomidory – oznajmil Joe, otwierajac spizarke, i wowczas Jay spostrzegl, ze pomiedzy cieplymi liscmi rzeczywiscie rosna owoce – malutkie i zolte; wielkie, nieksztaltne i czerwone; a takze pasiaste, pomaranczowozielone, przypominajace marmurkowe kule do gry. Wzdluz scian na podlodze, w doniczkach, stalo jeszcze wiecej roslin. Niektore piely sie po oscieznicy. Po jednej stronie kuchni znajdowalo sie wiele drewnianych skrzynek z warzywami i owocami, ulozonymi luzno, by sie nie poobijaly.

– Fajne rosliny – powiedzial Jay, chociaz naprawde wcale tak nie myslal.

Joe rzucil mu rozbawione spojrzenie.

– Jesli chcesz, by rosly, musisz je zagadywac. I laskotac – dodal wskazujac na dluga tyczke oparta o pusta sciane. Na koncu miala uwiazany kroliczy ogon. – Popatrz no, to moj kij do laskotek. Bo pomidory… o, one sa bardzo laskotliwe.

Jay spojrzal na niego z niewzruszonym wyrazem twarzy.

– Wyglada na to, zes wpadl w tarapaty – powiedzial Joe, otwierajac drzwi po drugiej stronie kuchni. Za nimi byla duza spizarka. – Trza ci bylo walczyc, he?

Jay oglednie powiedzial mu, co sie stalo. Gdy zaczal opowiadac, jak Zeth zniszczyl radio, jego glos stal sie piskliwy, zabrzmial dziecinnie, niemal placzliwie. Urwal gwaltownie, a twarz oblal mu rumieniec wscieklosci.

Ale Joe zachowywal sie tak, jakby niczego nie zauwazyl. Siegnal do spizarki i wyjal butelke z ciemnoczerwonym plynem oraz dwie szklanki.

– Wlej troche w siebie – zarzadzil Joe, napelniajac plynem szklanki. Napoj pachnial owocowo, ale calkiem obco; lekko zalatywal drozdzami, jak piwo, ale wydzielal tez jakas przewrotna slodycz. Jay podejrzliwie spojrzal na szklanke.

– Czy to wino? – spytal niepewnie. Joe skinal glowa.

– Z ostrezyn – wyjasnil, popijajac z wyraznym upodobaniem.

– Chyba nie powinienem… – zaczal Jay, ale Joe pchnal w jego strone szklanke w niecierpliwym gescie.

– Sprobuj, chlopcze – nakazal. – Doda ci ducha. Sprobowal.

Joe klepal go po plecach tak dlugo, az przestal sie krztusic, uprzednio jednak wyjal z dloni chlopca szklanke, by cenny plyn nie wylal sie.

– Co za ohydztwo! – zdolal wydusic z siebie Jay pomiedzy napadami kaszlu.

To cos zupelnie nie smakowalo jak wino, ktore zdarzalo mu sie pijac do tej pory. A smak wina nie byl dla niego niczym nowym – rodzice od dawna czestowali go winem do obiadu, i Jay nawet rozsmakowal sie w niektorych co slodszych niemieckich gatunkach. Tym razem doswiadczyl zupelnie nowych doznan. Wino Joego smakowalo ziemiscie, troche jak bagienna woda z domieszka owocow skwasnialych ze starosci. Tanina oblepila mu jezyk. Palilo go w gardle. Oczy nabiegly lzami.

Вы читаете Jezynowe Wino
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату