kurs. Zloze w tej sprawie zazalenie do dziekana!
Przez chwile po jej wystepie panowala cisza. A potem rozlegly sie szepty. Cala sala zdawala sie od nich pulsowac. Przez moment Jay nie byl pewien, czy rzeczywiscie dzwiecza one w powietrzu, czy tylko w jego glowie. Brezentowa, podrozna torba pobrzekiwala i stukotala, grzechotala i dzwonila. Ten dzwiek – prawdziwy czy wyimaginowany – rozsadzal mu czaszke.
I wtedy wlasnie Byronowska Koszula wstala i zaczela bic mu brawo.
Kilkoro innych studentow spojrzalo na niego niepewnie, by po chwili przylaczyc sie do oklaskow. Potem zaczeli klaskac jeszcze inni. Wkrotce ponad polowa sluchaczy stala i walila w dlonie. Wciaz jeszcze bili mu brawo, gdy Jay pochwycil swoja torbe i ruszyl w strone drzwi, otworzyl je, po czym wyszedl z sali. Oklaski zaczely przycichac, podniosl sie natomiast szmer konsternacji. W tej samej chwili z wnetrza brezentowej torby wydobyl sie dzwiek pobrzekujacych o siebie butelek. „Specjaly”, usadowione tuz obok mnie, dokonaly swego dziela i teraz szeptem wymienialy wlasne sekrety.
10
Po tym incydencie wielokrotnie chodzil z wizyta do Joego, chociaz nigdy tak naprawde nie polubil jego wina. Joe nie okazywal zadnego zdziwienia na jego widok; po prostu przynosil butelke lemoniady, jakby wlasnie oczekiwal chlopca. Nigdy nie zapytal tez, czy amulet zadzialal. To Jay nagabywal go w tej sprawie pare razy ze sceptycyzmem czlowieka, ktory w glebi duszy pragnie zostac o czyms przekonany. Jednak Joe reagowal enigmatycznie.
– Magia – stwierdzal, przymruzajac jednoczesnie oko, dajac do zrozumienia, ze zartuje. – Nauczyla mnie tego pewna kobieta z Puerto Cruz.
– Mowiles wczesniej, ze to bylo na Haiti – przerwal mu Jay.
Joe wzruszyl ramionami. – Zadna roznica – oznajmil beznamietnie. – Zadzialalo, he?
Jay musial przyznac, ze tak. Ale przeciez w srodku byly tylko zwykle ziola, prawda? Ziola i kilka drobnych patyczkow zawiazanych w kawalek materialu. A tymczasem dzieki nim on przeciez stal sie…
Joe usmiechnal sie szeroko.
– E tam, chlopcze. Nie stales sie niewidzialny. – Pod niosl daszek swojej czapki w gore, odslaniajac oczy.
– Wiec co takiego sie wydarzylo? Joe spojrzal na niego uwaznie.
– Pewne rosliny maja specjalne wlasnosci, tak? Jay pokiwal glowa.
– Aspiryna. Digitalis. Chinina. To co w dawnych czasach nazwaliby magia.
– Leki.
– Jesli wolisz taka nazwe. Ale setki lat temu nie rozrozniano magii od medycyny. Ludzie po prostu wiedzieli pewne rzeczy. Pokladali w nie wiare. Zuli gozdziki na bol zebow, a miete na chore gardlo, galazki jarzebiny zas od zlego uroku. – Rzucil okiem w strone chlopca, jakby sprawdzal, czy nie zobaczy kpiacej miny. – Specjalne wlasnosci – powtorzyl. – Gdy duzo podrozujesz i masz otwarta glowe, mozesz sie wiele nauczyc.
Jay nigdy nie byl pewien, czy Joe szczerze wierzyl w to, co mowil, czy tez ta pozornie naturalna akceptacja magii byla czescia wymyslnego planu, majacego na celu macenie mu w glowie. Niewatpliwie starszy pan uwielbial zarty. Kompletna ignorancja Jaya, gdy chodzilo o cokolwiek zwiazanego z ogrodnictwem, bardzo go bawila. Przez kilka tygodni utrzymywal chlopca w przekonaniu, ze zwyczajna kepka trawki cytrynowej to w istocie drzewo rodzace spaghetti – pokazywal mu nawet blade, miekkie nitki „makaronu” wyrastajace z papierowo cienkich lisci; ze wielkie barszcze moga wyciagac z ziemi swoje korzenie i maszerowac na nich niczym na szczudlach; i ze naprawde mozna lapac myszy na waleriane. Jay byl latwowierny i naiwny, wiec Joe z upodobaniem wynajdowal coraz to nowe sposoby nabierania go. Ale w wielu sytuacjach zachowywal autentyczna powage. Byc moze przez tak wiele lat wmawial ludziom rozne rzeczy, ze sam w koncu zaczal w nie wierzyc. Drobne rytualy i przesady rzadzily jego zyciem. Wiele z nich Joe zaczerpnal z mocno zuzytej kopii „Zielnika Culpepera”, ktora trzymal tuz przy lozku. Laskotal pomidory, by lepiej rosly. Nieustannie mial wlaczone radio, bo utrzymywal, ze przy muzyce rosliny lepiej sie rozwijaja i staja sie mocniejsze. Najbardziej odpowiadal im program Radia 1 – Joe twierdzil niewzruszenie, ze po programie „Ed Stewart’s Junior Choice” pory staja sie o dobre dwa cale wieksze. Sam czesto podspiewywal razem z radiem podczas pracy – jego wodewilowy glos niosl sie glebokimi tonami ponad krzakami czarnej porzeczki, gdy je przycinal czy zbieral owoce. Zawsze sadzil rosliny podczas nowiu, a zbiorow dokonywal w czasie pelni. W swojej cieplarni trzymal specjalny ksiezycowy grafik, w ktorym kazdy dzien byl oznaczony roznymi kolorami: brazowym dla ziemniakow, zoltym dla pasternaku, pomaranczowym dla marchewki. Rowniez podlewanie odbywalo sie zgodnie z astrologicznymi wyliczeniami, podobnie jak przycinanie galezi i rozmieszczenie drzew. A najzabawniejsze, ze te ekscentryczne praktyki rzeczywiscie doskonale wplywaly na kondycje ogrodu: wszystkie rosliny rozwijaly sie wspaniale, wybujala kapusta i rzepa rosly w rowniutkich rzedach, marchew byla slodka, bardzo soczysta i w tajemniczy sposob nigdy nie atakowana przez slimaki. Galezie drzew lekko dotykaly ziemi, bo tak bardzo uginaly sie pod ciezarem pieknych jablek i gruszek, sliwek i wisni. Jaskrawo kolorowe, orientalnie wygladajace znaki, przyklejone przezroczysta tasma do konarow drzew, podobno zapobiegaly wyjadaniu owocow przez ptaki. Astrologiczne symbole z tluczonego fajansu i kolorowego szkla, pracowicie wkomponowane w zwirowe sciezki, obramowywaly grzadki. W ogrodzie Joego medycyna chinska przyjaznie ocierala sie o brytyjski folklor, a chemia radosnie laczyla sie z mistycyzmem. Z obserwacji Jaya wynikalo, ze Joe rzeczywiscie wierzyl w te wszystkie czary. No i niewzruszenie wierzyl w nie Jay. Gdy ma sie trzynascie lat, wszystko wydaje sie mozliwe. Magia dnia powszedniego, tak nazywal swoje dzialania Joe. Alchemia dla laika. Zadnych ceregieli czy zawracania glowy. Jedynie mieszanina ziol i korzeni, zbieranych w okresie sprzyjajacych ukladow planetarnych. Cicho wypowiedziane magiczne zaklecie, szkic symbolu powietrznego, podpatrzony u Cyganow w czasie jednej z rozlicznych podrozy. Byc moze Jay nie zaakceptowalby niczego bardziej prozaicznego. Pomimo tych wszystkich dziwactw i niezwyklych wierzen – a moze wlasnie dlatego – dookola Joego unosila sie nadzwyczaj kojaca aura, promieniowala z niego pogoda ducha, ktora niezwykle pociagala chlopca i ktorej Jay nieslychanie mu zazdroscil. Joe mial w sobie gleboki, wewnetrzny spokoj, byl bardzo wyciszony, sam w swoim malym domu otoczony jedynie roslinami, a jednoczesnie przepelniala go ciekawosc swiata, radosna fascynacja wszystkim, co sie dzieje wokol. Nie byl wyksztalcony – w wieku dwunastu lat opuscil szkole, zeby zaczac prace w kopalni – a jednak stanowil niewyczerpane zrodlo interesujacych informacji, anegdot i folkloru. W miare uplywu lata, Jay coraz czesciej chodzil go odwiedzac. Joe nigdy nie zadawal pytan, ale zawsze pozwalal Jayowi mowic do siebie, gdy pracowal w swoim ogrodku czy na nieoficjalnie zaanektowanej dzialce na nasypie kolejowym, od czasu do czasu kiwajac glowa na znak, ze uwaznie slucha. Wspolnie posilali sie kawalkami ciasta owocowego i grubymi pajdami chleba oblozonymi jajkami smazonymi na bekonie – dzieki Bogu, Joe nie uznawal dietetycznego pieczywa – oraz wypijali wiele kubkow mocnej, slodkiej herbaty. Niekiedy Jay przynosil Joemu papierosy, slodycze czy czasopisma, a Joe przyjmowal te podarunki bez szczegolnej wdziecznosci, nie okazujac zadnego zdziwienia – tak samo jak akceptowal obecnosc Jaya. Jay zdolal nawet poskromic przy nim swoja niesmialosc i przeczytal mu kilka swoich opowiadan, ktorych Joe wysluchal z powaga i, jak sie chlopcu zdawalo, w pelnej uszanowania ciszy. Kiedy Jayowi nie chcialo sie odzywac, wowczas Joe opowiadal mu o sobie, o pracy w kopalni i o pobycie we Francji w czasie wojny, o tym jak stacjonowal w Dieppe przez szesc miesiecy, do czasu az granat urwal mu dwa palce u reki – mowiac to, poruszal kikutami uszkodzonych czlonkow niczym zwinna rozgwiazda swoimi mackami – i jak potem, gdy juz nie byl zdolny do sluzby, znowu wrocil do pracy w kopalni, by po szesciu latach wyplynac frachtowcem do Ameryki.
– Bo z podziemi wiele swiata nie uswiadczysz, chlopcze, a ja zawsze chcialem zobaczyc, jak wyglada w innych stronach. A ty duzo podrozowales?
Jay powiedzial mu, ze na wakacjach byl z rodzicami dwa razy na Florydzie, raz na poludniu Francji, na Teneryfie i na Algarve. Joe prychnal lekcewazaco.
– Ja myslalem o prawdziwym podrozowaniu, chlopcze. Nie o tych bzdurach z turystycznych broszur. O Pont Neuf wczesnym rankiem, gdzie nie ma zywego ducha poza kloszardami wylaniajacymi sie spod mostu czy z metra i skad widac pierwsze promyki slonca padajace na wode. O Nowym Jorku – Central Parku wiosna. Rzymie. Wyspie Wniebowstapienia. Przemierzaniu Alp na osiolku, i Himalajow piechota. Warzywnym
Jay mu wierzyl. Joe mial na scianach mapy, starannie poznaczone swym niewyraznym pismem i kolorowymi pineskami w miejscach, ktore odwiedzil. Opowiadal o burdelach w Tokio i swiatyniach w Tajlandii, rajskich ptakach i indyjskich figowcach oraz wielkich, sterczacych ku niebu glazach na krancu swiata. W wielkiej, specjalnie przerobionej szafce na przyprawy, stojacej tuz przy lozku, trzymal miliony nasion, pracowicie owiniete w kawaleczki gazetowego papieru i opatrzone nazwami starannie wypisanymi malenkimi literkami:
– To przez te intensywne gospodarowanie – mawial Joe, opierajac sie na lopacie, zeby pociagnac potezny lyk herbaty z kubka. – Specjalizacja zabija roznorodnosc. Poza tym, ludzie wcale nie chca roznorodnosci. Chca, aby wszystko wygladalo jednako. Pomidory maja byc okragle i czerwone, mimo ze podlugowate, zolte smakuja daleko lepiej. Czerwone tylko lepiej wygladaja na polkach. – Machnal dlonia ponad dzialka, obejmujac tym gestem rowne, zadbane rzedy warzyw, pnace sie w gore nasypu, oraz skonstruowane domowym przemyslem szklarnie w zrujnowanej budce droznika i drzewka owocowe z galeziami starannie przymocowanymi do muru. – Tutaj rosna takie rosliny, ktorych nie znajdziesz nigdzie indziej w calej Anglii – powiedzial cichym glosem. – A w moim kredensie sa takie nasiona, ktorych juz moze nie ma w zadnym innym miejscu na swiecie.
Jay sluchal jego slow w trwoznym podziwie. Nigdy wczesniej nie interesowal sie jakimikolwiek roslinami. Z ledwoscia odroznial jablko odmiany Granny Smith od odmiany Red Delicious. Oczywiscie wiedzial, co to sa ziemniaki, ale o czyms takim jak „modre tubery” czy „swierkowe tubery” nie slyszal nigdy w zyciu. Mysl, ze ten nasyp kolejowy skrywa niezwykle sekrety, ze rosna na nim tajemnicze, dawno zapomniane rosliny, ktorych jedynym straznikiem jest samotny, stary czlowiek – wzniecala w Jayu goraczkowy entuzjazm, jakiego wczesniej nie umialby sobie nawet wyobrazic. W duzej mierze sprawial to sam Joe: jego opowiesci, wspomnienia, niezwykla, wewnetrzna energia. Jay zaczal dostrzegac u Joego cos, czego wczesniej nigdy nie dostrzegl u nikogo innego. Powolanie. Poczucie celu i sensu w zyciu.
– Czemu wlasciwie wrociles, Joe? – zapytal pewnego razu. – Czemu po tych wszystkich podrozach zdecydowales sie tu wrocic?