Jay pokrecil glowa.
– Ja nie wracam – oswiadczyl stanowczo. – Musze na jakis czas stad wyjechac. Przyszedlem, zeby ci powiedziec do widzenia.
Nawet w tym momencie Kerry nie okazala zaskoczenia. Irytacje, owszem. Niemal zakrawajaca na gniew. Ale pozostala pewna wlasnej pozycji, niewzruszona w swej postawie i przekonaniu.
– Znowu sie urznales, Jay – stwierdzila autorytatywnie. – I zupelnie nie przemyslales tej decyzji. Zjawiasz sie tu i ni stad, ni zowad czestujesz mnie jakims idiotycznym pomyslem fundowania sobie drugiego domu, a gdy ja natychmiast nie wpadam z tego powodu w zachwyt…
– To nie ma byc moj drugi dom.
Ton jego glosu zaskoczyl ich oboje. Przez moment zabrzmial wrecz brutalnie.
– A to co, do jasnej cholery, ma znaczyc? – spytala niskim, groznym glosem.
– Ze mnie w ogole nie sluchasz. Obawiam sie, ze tak naprawde nigdy nie sluchalas tego, co do ciebie mowie. – Urwal na moment. – Zawsze powtarzasz mi, ze wreszcie powinienem dorosnac, podejmowac wlasne decyzje, usamodzielnic sie. Ale w rzeczywistosci cieszysz sie, ze jestem permanentnym lokatorem w twoim domu, ze we wszystkim czuje sie od ciebie zalezny. Nie mam niczego, co nalezy do mnie. Kontakty, przyjaciele – sa twoi, nie moi. Ty nawet wybierasz dla mnie ubrania. A tymczasem ja mam pieniadze, Kerry, mam swoje ksiazki, nie jestem nieszczesnikiem zmuszonym do glodowania na poddaszu. Ton Kerry, gdy po chwili sie odezwala, byl rozbawiony, nawet nieco poblazliwy.
– A wiec to w tym rzecz? Zamierzasz oglosic drobna deklaracje niepodleglosci? – Jej pocalunek musnal jego policzek. – W porzadku. Nie masz ochoty na to przyjecie. Nigdy nie miales. Przepraszam, ze nie zauwazylam tego rano. OK? – Polozyla mu reke na ramieniu i rozplynela sie w usmiechu. Patentowanym usmiechu Kerry O’Neill.
– Prosze, posluchaj. Posluchaj mnie chociaz raz.
Czy dlatego Joe zachowal sie tak, a nie inaczej, zastanawial sie w tym momencie. Bo o wiele latwiej odejsc bez jednego slowa, zniknac bez wzajemnych oskarzen, bez lez, okrzykow niedowierzania. Uciec od poczucia winy. Jay jednak nie potrafil tak postapic wobec Kerry. Ona co prawda juz go nie kochala, wiedzial to. Byc moze zreszta nigdy go nie kochala. Mimo to nie potrafil jej tego zrobic. Zapewne dlatego, ze wiedzial, jak by sie potem czula.
– Sprobuj mnie zrozumiec. To miejsce… – jednym szerokim gestem objal klub, oswietlona jaskrawymi neonami ulice, pochmurne, ciemne niebo, caly Londyn: ciezko dyszacy, ciemny, wiejacy groza. – Ja juz nie naleze do tego miejsca. Nie moge myslec, gdy tu jestem. Caly czas nic nie robie, tylko czekam, by cos sie wydarzylo, by objawil mi sie jakis szczegolny znak…
– Och, na rany Chrystusa, dorosnij wreszcie! – Nagle Kerry wpadla w furie, skrzeczac tonem wscieklego ptaszyska. – Czy to ma byc wymowka? Jakis idiotyczny
– Przeciez ja wlasnie to robie – przerwal jej w pol zdania. – Wlasnie biore odpowiedzialnosc za wlasne zycie. Robie to, co zawsze kazalas mi robic.
– Alez ja nigdy nie mialam na mysli jakiejs bezsensownej ucieczki do Francji! – Teraz w jej glosie pobrzmiewala juz panika. – Nie wolno ci postepowac w taki sposob! Ostatecznie jestes mi cos winien! Dwoch minut nie przetrwalbys beze mnie. Zawsze przedstawialam cie odpowiednim ludziom, wykorzystywalam dla ciebie swoje kontakty. Beze mnie byles niczym, objawieniem jednej ksiazki, pieprzonym uzurpatorem…
Przez chwile Jay przygladal sie jej beznamietnie. To dziwne, pomyslal chlodno, jak szybko lagodna lania moze sie przemienic w zjadliwa wiedzme. Czerwone usta Kerry byly teraz cienka krecha, wykrzywiona straszna zloscia. Jej oczy zmienily sie w dwie waskie szparki. Wscieklosc, dobrze znana, przynoszaca wyzwolenie, otulila go nagle niczym miekki plaszcz. Wybuchnal glosnym smiechem.
– Podaruj sobie te bzdury – oznajmil stanowczym glosem. – To byl zawsze uklad przynoszacy obopolne korzysci. Przeciez uwielbialas szafowac moim nazwiskiem na wszelkich mozliwych przyjeciach, prawda? Bylem atrakcyjnym dodatkiem do twojego stroju. Pokazywanie sie ze mna dobrze wplywalo na twoj wizerunek. To jak z tymi ludzmi czytajacymi poezje w metrze. Wszyscy widzieli cie razem ze mna i automatycznie zakladali, ze jestes prawdziwa intelektualistka, a nie panienka usilujaca wcisnac sie za wszelka cene do telewizji, niezdolna do chocby jednej wlasnej, oryginalnej mysli.
Wpila w niego wzrok – kompletnie zaskoczona i doprowadzona do wscieklosci. Teraz miala oczy szeroko rozwarte.
– Co takiego?!
– Zegnaj. – Odwrocil sie, by odejsc.
– Jay! – Rzucila sie w jego strone, walac z calej sily otwarta dlonia w brezentowa torbe. Wewnatrz butelki zaszeptaly, po czym parsknely gniewnie.
– Jak smiesz odwracac sie do mnie plecami? – wysyczala z wsciekloscia Kerry. – Swego czasu bez skrupulow wykorzystywales moje kontakty, gdy tak ci bylo wygodnie. Jak masz czelnosc odwracac sie teraz ode mnie i oznajmiac, ze odchodzisz, nie udzielajac mi zadnego sensownego wyjasnienia? Jezeli potrzebujesz psychicznej przestrzeni – powiedz to. A potem pojedz do tego swojego francuskiego
Nagle spojrzala na niego roziskrzonym wzrokiem.
– Czy wlasnie o to chodzi? O kolejna ksiazke? – Jej glos byl glosem wyglodnialego wampira, jej gniew prze obrazil sie nagle w zywe podniecenie. – Jezeli w tym rzecz, musisz mi to powiedziec, Jay. Przynajmniej tyle jestes mi winien. Po tych wszystkich latach…
Jay spojrzal na nia. Jakze prosto byloby teraz powiedziec „tak”. Dac jej cos, co moglaby zrozumiec. Usprawiedliwic, wybaczyc.
– Nie wiem – odparl w koncu. – Ale nie sadze.
W tym momencie pojawila sie taksowka i Jay zatrzymal ja machnieciem reki. Wrzucil bagaze na tylne siedzenie, po czym sam wskoczyl do srodka. Kerry wydala okrzyk frustracji i trzasnela dlonia w szybe samochodu, jakby to byla jego twarz.
– W porzadku! A wiec uciekaj! Ukryj sie przed ludzmi! Jestes taki sam jak ten staruch – zwyczajny nieudacznik i zyciowy tchorz! To jedyne na co cie stac! Jay! Jaaay!
Gdy taksowka gladko ruszyla spod kraweznika, Jay usmiechnal sie szeroko i oparl o brezentowa torbe. Z jej wnetrza wydobyly sie ciche, pobrzekliwe dzwieki aprobaty, ktore towarzyszyly mu juz przez cala droge na lotnisko.
12
W miare uplywu letnich dni, Jay coraz czesciej zjawial sie na Pog Hill Lane. Joe wital go z zadowoleniem, ale kiedy chlopiec nie przychodzil, nigdy nie komentowal tego faktu. Jay wiele czasu spedzal wiec takze na sekretnych zabawach nad kanalem lub w poblizu linii kolejowej, obserwujac uwaznie swoje niepewne terytorium, zawsze czujnie wypatrujac, czy nie nadchodzi Zeth ze swoimi przyjaciolmi. Jego skrytka nad sluza nie byla juz bezpieczna, Jay zabral wiec stamtad puszke ze skarbami i zaczal sie rozgladac za pewniejszym schowkiem. W koncu zdecydowal sie na wrak samochodu tkwiacy na wysypisku – przylepil puszke mocna tasma do spodu przerdzewialego baku. Jay bardzo polubil to stare auto. Ukryty przed ciekawskimi oczami za gruba zaslona zieleni, godzinami urzedowal rozlozony w jego wnetrzu na jedynym pozostalym siedzeniu, chlonac zapach starej, zbutwialej skory. Raz czy dwa uslyszal w poblizu glosy Zetha i jego kolezkow, jednak gdy kucal w niskim kadlubie samochodu – sciskajac kurczowo w dloni amulet od Joego – nie sposob bylo go dojrzec, o ile nie przeprowadzilo sie bliskiej i starannej lustracji okolic wraku. Jay patrzyl wiec i sluchal, zachwycony, ze moze bezkarnie szpiegowac wrogow. W takich chwilach niezachwianie wierzyl w moc swojego amuletu.
Kiedy lato nieublaganie zaczelo sie zblizac ku koncowi, Jay ze zdumieniem odkryl, ze zdazyl bardzo polubic Kirby Monckton. Pomimo swojej poczatkowej niecheci, znalazl tu cos, czego nie doswiadczyl w zadnym innym miejscu. Lipiec i sierpien przeplywaly powoli, niczym potezne biale szkunery. Jay zas wpadal na Pog Hill Lane niemal co dzien. Niekiedy przebywal sam na sam z Joem, jednak az nazbyt czesto pojawiali sie w domu starszego pana rozmaici goscie – sasiedzi i przyjaciele – bo Joe zdawal sie nie miec rodziny. Jay byl zazdrosny o czas, ktory spedzal razem z Joem, bardzo niechetnie dzielil sie nim z innymi ludzmi, natomiast Joe zawsze serdecznie wital wszystkich przychodzacych, rozdawal im skrzynki owocow, peczki marchwi czy pokazne worki ziemniakow. Komus dawal butelke wina z jezyn, a komus innemu przepis na proszek do czyszczenia zebow. Byl specjalista od napojow milosnych, herbatek ziolowych, cudownych saszetek. Goscie przychodzili do niego, otwarcie po warzywa i owoce, ale czesto przesiadywali, szepczac mu cos do ucha, a potem wychodzili z malenkimi paczuszkami, owinietymi w bibule badz skrawkami flaneli, wcisnietymi w dlon lub w kieszen.
Joe nigdy nie bral od nikogo pieniedzy. Niekiedy ludzie przynosili mu cos w podziece: bochenek chleba, domowy placek z miesem czy papierosy. Jay zastanawial sie, skad Joe bierze pieniadze i jak zamierza uzbierac te 5000 funtow na swoj wymarzony
Gdy zlowrogo zaczal sie zblizac wrzesien, kazdy dzien nabieral specjalnego, glebokiego znaczenia, jakiejs mitycznej jakosci. Jay wedrowal brzegiem kanalu w oparach nostalgii. Zapisywal w zeszycie to, czego dowiedzial sie od Joego w czasie ich dlugich rozmow ponad krzewami czarnej porzeczki, a potem odtwarzal w myslach swoje zapiski, gdy tylko kladl sie do lozka. Godzinami przemierzal na rowerze teraz juz dobrze znane sciezki i gleboko wdychal przepojone sadza powietrze. Wspinal sie na Upper Kirby Hill, wpatrywal sie w fioletowoczarny obszar Gor Penninskich i marzyl, by mogl zostac tu juz na zawsze.
Joe natomiast zdawal sie niewzruszony. Niezmiennie zbieral owoce, ukladal je starannie w skrzynkach, przerabial spady na dzem, wynajdywal dziko rosnace ziola, by je zrywac w czasie pelni. Na wrzosowiskach zbieral czarne jagody, a na nasypie kolejowym – jezyny. Ze swoich pomidorow produkowal
Joe trzymal swoj kociol destylacyjny w piwnicy: wielki, miedziany, przypominajacy gigantyczny czajnik i choc zapewne stary – pieczolowicie