Joe czesto chadzal na skraj swojej dzialki i w milczeniu spogladal na linie kolejowa. Pociagow tez jezdzilo teraz coraz mniej – jedynie dwa pasazerskie dziennie na torach dalekobieznego ruchu, a poza tym przetaczaly sie tam jedynie lokomotywy manewrowe i wozki z weglem zmierzajace ku skladowisku zlokalizowanemu na polnocnym skraju miasteczka. Szyny – tak swiecace i wypolerowane zeszlego lata – teraz zaczynala pokrywac rdza.
– Po mojemu planuja zamknac te linie – rzucil Joe pewnego razu. – W nastepnym miesiacu pewno przyjda i wyburza Kirby Central. – Kirby Central to byla budka droznika nieopodal stacji. – A zaraz potem budke w Pog Hill, o ile sie nie myle.
– Alez to twoja cieplarnia – zaprotestowal Jay. Od kiedy znal Joego ten zawsze wykorzystywal zapuszczona budke droznika polozona piecdziesiat metrow od jego dzialki na swoja cieplarenke, ktora zapelnil delikatnymi, cieplolubnymi roslinami, krzewami pomidorow, dwoma drzewkami brzoskwiniowymi i winorosla pnaca sie ku powale, wymykajaca sie na bialy dach w kaskadzie szerokich, jasnych lisci.
Joe wzruszyl ramionami.
– Zwykle od razu je burza – oswiadczyl. – I tak mialem duzo szczescia.
Powedrowal wzrokiem ku czerwonym woreczkom przybitym do tylnej sciany, po czym wyciagnal reke i chwycil jeden z nich pomiedzy palce.
– Do tej pory bylismy roztropni – dorzucil. – Nie przyciagalismy cudzej uwagi. Ale gdy zamkna linie, wtedy zjawia sie tu ludzie, by zdemontowac trakcje, dojda do Pog Hill i do Nether Edge. Moga siedziec tu miesiacami. A ten grunt, to wlasnosc kolei. Ja i ty, chlopcze, jestesmy tu bez prawnymi intruzami.
Jay powedrowal wzrokiem za jego spojrzeniem, chlonac – jakby po raz pierwszy w zyciu – caly pas dzialki, rowne rzedy warzyw, szklarnie, setki plastikowych rozsadnikow, dziesiatki drzewek owocowych, geste krzewy malin, czarnej porzeczki, kepy rabarbaru. To zabawne, ale nigdy dotad nie przyszlo mu do glowy, ze znajduja sie na obcym terenie.
– Ach, tak. Ale czy sadzisz, ze beda chcieli zabrac sobie te grunty?
Joe nie spojrzal na niego. Oczywiscie, ze bede chcieli zabrac te grunty. Ujrzal to wyraznie w rysach starszego pana, w wywazonym wyrazie jego twarzy – jak wiele czasu trzeba, by to wszystko gdzies przesadzic? Jak wiele, by odbudowac taki ogrod? Zabiora te ziemie nie dlatego, ze jej naprawde potrzebuja, ale dlatego, ze nalezy do nich i ze moga z nia zrobic, co zechca. To ich terytorium: nieuzytek czy nie, ale ich wlasnosc. Jayowi nagle zywo stanal przed oczami Zeth i jego kumple w momencie, gdy Zeth poslal kopniakiem radio w powietrze. Ci, ktorzy przyjda zabierac ten grunt, beda mieli taki sam wyraz twarzy, kiedy zaczna zrownywac nasyp kolejowy, wyburzac cieplarenke, wyrywac rosliny i krzewy, ryc buldozerem slodkie kepy lawendy i grusze z na wpol dojrzalymi owocami; gdy beda brutalnie wygrzebywac z ziemi ziemniaki i marchew, i pasternak, i te wszystkie tajemnicze, egzotyczne rosliny, ktore Joe gromadzil przez cale swoje zycie. Jay poczul, jak nagle wzbiera w nim straszliwa furia i piesci zaciskaja mu sie bolesnie na ceglanym murku.
– Im nie wolno tego robic! – wykrzyknal zapalczywie. Joe znowu wzruszyl ramionami. – Oczywiscie, ze wolno.
Teraz Jay w pelni zrozumial znaczenie czerwonych amuletow zwieszajacych sie z kazdej galezi, z kazdego wystajacego gwozdzia, ze wszystkiego, co Joe pragnal ocalic. Amulety nie moga sprawic, by dominium Joego stalo sie niewidzialne, ale moga… co wlasciwie? Zatrzymac buldozery? Przeciez to niedorzeczne.
Joe nie odezwal sie slowem. Jego oczy byly jasne i przepelnione wewnetrznym spokojem. Przez moment wygladal jak stary rewolwerowiec, pokazywany w setkach westernow, przypinajacy bron, by stanac do ostatecznego pojedynku. Przez sekunde wszystko – absolutnie wszystko – wydalo sie Jayowi mozliwe. Cokolwiek mialo sie wydarzyc w przyszlosci, w owym momencie on wierzyl niezachwianie w moc Joego i w moc jego magii.
15
Pociag przybyl do Marsylii okolo poludnia. Bylo pochmurno, ale cieplo, wiec Jay przebijal sie przez snujacy sie bez celu tlum z plaszczem przewieszonym przez ramie. W kiosku na peronie kupil pare kanapek, ale wciaz czul sie zbyt zdenerwowany, zbyt podniecony, by jesc. Pociag do Agen wjechal na stacje niemal z godzinnym opoznieniem i potem przez cala droge wlokl sie niemilosiernie; ten etap podrozy mial mu zajac tyle samo czasu, co podroz z Paryza. Energia powoli z niego ulatywala, a jej miejsce zajmowalo wyczerpanie. Jay zapadal w niespokojna drzemke pomiedzy czestymi postojami na malych stacyjkach – byl spragniony, glodny i mial lekkiego kaca. Nie mogl opanowac potrzeby czestego wyciagania z kieszeni broszury tylko po to, by sie upewnic, ze to wszystko nie jest jedynie wytworem jego wyobrazni. Probowal wlaczyc radio i nastawic jakas stacje, ale nie udalo mu sie zlapac nic poza tepym szumem.
W koncu poznym popoludniem dojechal do Agen. Znowu zaczynal sie czuc razniej, odzyskiwac swiadomosc otaczajacego go swiata. Z okien pociagu widzial pola uprawne i farmy, sady i swiezo zaorana ziemie o glebokiej barwie czekolady. Wszystko bylo bardzo zielone. Wiele drzew juz pieknie kwitlo – nadzwyczaj wczesnie, zwazywszy, ze to dopiero marzec, pomyslal – ale potem zreflektowal sie, ze jego jedyne ogrodnicze doswiadczenia wiazaly sie z Joem i obszarem polozonym ponad tysiac kilometrow na polnoc. Z dworca wzial taksowke i kazal sie zawiezc do agencji nieruchomosci – adres widnial w broszurze – majac nadzieje, ze uzyska tam pozwolenie na obejrzenie swojego nowego domu. Ale – szlag by to trafil! – agencja byla juz zamknieta.
Podniecony swoja ucieczka ku wolnosci Jay nigdy nie uwzglednil podobnej mozliwosci w swoich planach. Co mial wiec teraz zrobic? Znalezc hotel w Agen? Nie, poki nie obejrzy swojego domu. Swojego domu. Na te mysl dostal gesiej skorki. Nastepnego dnia byla niedziela i najprawdopodobniej agencja znowu bedzie zamknieta, a wtedy przyjdzie mu czekac az do poniedzialkowego poranka. Gdy tak stal niezdecydowany pod zamknietymi na trzy spusty drzwiami, taksowkarz, ktory go tu przywiozl, zaczal sie niecierpliwic. Wlasciwie jak daleko stad lezalo Lansquenet sous Tannes? Tam zapewne znajdzie jakies miejsce do spania, przynajmniej najzwyklejsze – w rodzaju jakiegos
Pokusa byla nie do odparcia. Odwracajac sie w strone znudzonego taksowkarza, Jay – z niezwykla dla siebie stanowczoscia – pokazal mu mape.
–
Mezczyzna zastanawial sie przez moment, rozwazajac propozycje z leniwa powolnoscia typowa dla mieszkancow tego regionu Francji. Jay wyciagnal z kieszeni dzinsow zwitek banknotow i pokazal je taksowkarzowi. Ten wzruszyl beznamietnie ramionami, po czym energicznym skinieniem glowy wskazal na tylne siedzenie. Nie umknelo uwagi Jaya, ze wcale nie zamierzal pomoc mu w zaladowaniu bagazu.
Jazda zajela im pol godziny. Jay ponownie zapadl w drzemke na przesiaknietym zapachem skory i dymu papierosowego tylnym siedzeniu taksowki, natomiast kierowca nieustannie palil gauloise’y i wydawal pomruki zadowolenia, gdy przemykal bez wlaczania kierunkowskazu pomiedzy samochodami, a potem gnal waskimi drozkami, wladczo naciskajac na klakson na kazdym zakrecie, od czasu do czasu posylajac w powietrze stadka kur gdaczacych przerazliwie i goraczkowo machajacych skrzydlami. Jay czul juz porzadny glod i mial nieprzeparta ochote na drinka. Wczesniej przypuszczal, ze gdy dotra do Lansquenet, znajdzie jakies miejsce, gdzie sie bedzie mogl posilic. Teraz jednak, gdy przygladal sie piaszczystym drogom, na ktorych taksowka podskakiwala wsciekle, zaczynal w to powaznie watpic.
Poklepal kierowce po ramieniu.
–
Ten wzruszyl ramionami, wskazal palcem przed siebie, po czym dosc gwaltownie zatrzymal samochod.
–
I rzeczywiscie, dom tam stal, tuz za niewielkim zagajnikiem. Skosne, czerwone promienie niezbyt spektakularnego zachodu oswietlaly pobielone sciany i dachowki jakims tajemniczym blaskiem. Gdzies z boku Jay dostrzegl refleks wody, sad zas – na fotografii zielony – byl teraz pokryty pienista masa bladych kwiatow. Widok byl przepiekny. Zaplacil taksowkarzowi o wiele za duzo z pozostalej mu jeszcze francuskiej gotowki i wystawil walizke na droge.
–
Kierowca wykonal jakis blizej nieokreslony ruch reka, ktory Jay uznal za znak zgody, po czym zostawiwszy taksowke i walizke na skraju drogi, sam szybko pomaszerowal w kierunku kepy drzew. Kiedy doszedl do zagajnika, wyrazniej zobaczyl dom i przylegla winnice. Fotografia w broszurze ludzila oko, w zadnym wypadku nie oddawala skali posiadlosci. Jako miejskie dziecko Jay nie mial pojecia o arealach, ale te grunty wydaly mu sie teraz ogromnie rozlegle. Z jednej strony wyznaczala je droga i rzeka, zas z drugiej – dlugi zywoplot ciagnacy sie het poza dom, znikajacy gdzies daleko w polach. Na przeciwleglym brzegu rzeki Jay dostrzegl nastepny dom, maly z niskim dachem, a jeszcze dalej wioske – iglice kosciola, droge wijaca sie wzdluz rzeki, kilka nieduzych budynkow. Sciezka do domu biegla obok winnicy (juz zieleniacej sie i wypuszczajacej dlugie pedy, ktore wylanialy sie zawadiacko spomiedzy morza chwastow) oraz obok zapuszczonego ogrodu warzywnego, gdzie zeszloroczne szparagi i karczochy wznosily swe wlochate glowy ponad zoltymi mleczami.
Dojscie do domu zajelo mu jakies dziesiec minut. Gdy podszedl blizej, zobaczyl, ze budynek – podobnie jak winnica i ogrodek warzywny – wymagal solidnej renowacji. Rozowawa farba miejscami sie luszczyla i odchodzila platami od muru, odslaniajac szary, popekany tynk. Czesc dachowek lezala roztrzaskana na zarosnietej sciezce. Okna na parterze kryly sie za okiennicami badz zostaly zabite deskami, natomiast niektore szyby na pietrze byly wybite i zialy czernia ohydnych szczerb. Frontowe drzwi zabito gwozdziami. Odnosilo sie wrazenie, ze dom stal opuszczony od wielu lat. A tymczasem w ogrodku warzywnym dalo sie dostrzec oznaki czyjejs niedawnej dzialalnosci. Jay obszedl budynek dookola, szacujac rozmiary zniszczenia. Spostrzegl, ze wiekszosc uszkodzen byla w zasadzie powierzchowna – wynikala z zaniedbania i dzialania sil przyrody. W srodku wszystko moglo wygladac inaczej. Odkryl miejsce, gdzie polamana okiennica odstawala od tynku, tworzac szpare dostatecznie szeroka, by zajrzec do srodka. Wcisnal twarz w szczeline. Wewnatrz panowala ciemnosc i slychac bylo odglos kapiacej wody.
Nagle cos w srodku sie poruszylo. W pierwszej chwili Jay pomyslal, ze to szczury. Ale potem uslyszal ciche, skradajace kroki, chrobotanie o podloge przypominajace szurgot podbitych metalowymi zabkami butow przesuwajacych sie po betonowej, piwnicznej posadzce. Z pewnoscia wiec nie byly to szczury.
Zawolal calkiem absurdalnie: „Hej!” – i dzwieki ustaly.
Zezujac przez szpare w okiennicy, Jay dojrzal – a przynajmniej tak mu sie zdawalo – ze na linii jego wzroku przemieszcza sie powoli jakis niewyrazny cien: ksztalt, ktory w zasadzie mozna by uznac za postac w obszernej kapocie i czapce nasunietej gleboko na oczy.
– Joe? Joe?!
Co za idiotyzm! Przeciez to nie mogl byc Joe. Jay po prostu myslal o nim tak wiele przez ostatnich kilka dni, ze wszedzie zaczynal dostrzegac jego obecnosc. To calkiem naturalny odruch, jak przypuszczal. Gdy ponownie spojrzal w glab domu, postac – o ile tam przedtem w ogole byla jakakolwiek postac – juz zniknela. Dom spowijala cisza. Jay doznal przelotnego uczucia rozczarowania, niemal smutku, ktorego jednak nie smial analizowac glebiej, bo przestraszyl sie, ze wowczas okaze sie to jakims szalenstwem, absurdalnym przekonaniem, ze Joe rzeczywiscie tu byl i czekal na niego. Stary Joe, w swojej czapce, gorniczych buciorach i