zeszlorocznymi likierami ze spizarki pod schodami. Jay zaczal sie zastanawiac, czy popijajac w tym tempie, Joe w ogole przetrwa zime.

– Nic mi nie bedzie – odparl Joe, gdy pewnego razu Jay wyrazil na glos dreczace go obawy. – Teraz mam po prostu wiele pracy. Ale z nadejsciem zimy bede jak nowy. Obiecuje. – Podniosl sie, trzymajac rece splecione na krzyzu. Nie zwalniajac uscisku, mocno wyprostowal je w stawach i przeciagnal sie. – Juz mi lepiej. – A potem sie usmiechnal i przez chwile byl niemal tym samym starym Joe o oczach przepelnionych smiechem, zacienionych wytluszczona czapka. – Umialem o siebie zadbac na kilka lat przedtem, zanim zjawiles sie na tym padole, chlopcze. Potrzeba daleko wiecej niz kilku pajacow z magistratu, by mnie polozyc na lopatki.

Po czym natychmiast wdal sie w dluga, absurdalna opowiesc z czasow, gdy tak wiele podrozowal – o pewnym handlarzu blyskotek usilujacym przeprowadzic transakcje z jednym ze szczepow poludniowoamerykanskich Indian.

– No i wodz tego plemienia (Wodz Mungawomba – tak bylo mu na imie) oddal mu to wszystko i powiada (bo ja go uczylem angielskiego w wolnych chwilach): „Zatrzym se te koraliki, koles; ale bede rad, jak zreperujesz moj toster”.

Joe i Jay wybuchneli smiechem, przez moment zapominajac o troskach, a przynajmniej odepchneli je na bok. Jay bardzo chcial wierzyc, ze Pog Hill pozostanie bezpieczne. W niektore dni, gdy patrzyl na tajemnicza platanine roslin na dzialce i w ogrodku – niemal naprawde udawalo mu sie w to uwierzyc. Joe zdawal sie tak pewny siebie, trwaly i niezniszczalny. Niemozliwe wiec, by kiedykolwiek mialo go tu nie byc.

17

Lansquenet, marzec 1999

Przez chwile stal na poboczu szosy przerazony i zdezorientowany. Niemal zrobilo sie juz ciemno; niebo osiagnelo swoisty odcien swietlistego, glebokiego granatu, pojawiajacy sie tuz przed zapadnieciem nocy, a horyzont ponad domem przecinaly bladocytrynowe, zielonkawe i rozowe pregi. Piekno tego obrazu – jego posiadlosci, powiedzial sobie po raz kolejny w duchu, czujac, jak ponownie wzbiera w nim zapierajace dech uczucie nierealnosci – lekko nim wstrzasnelo. Pomimo polozenia, w jakim sie obecnie znajdowal, nie opuszczalo go niezwykle podniecenie, jakby ta przygoda tez byla wczesniej zaplanowanym zrzadzeniem losu.

Nikt – nikt, powtorzyl sobie – nie wiedzial, gdzie sie teraz znajduje.

Gdy podnosil z pobocza brezentowa torbe, butelki zagrzechotaly jedna o druga. Znad wilgotnej ziemi uniosl sie nagle szczegolny aromat – lata, dzikiego szpinaku, a moze lupkowego pylu i stojacej wody. Cos trzepoczacego na galezi kwitnacego glogu przyciagnelo jego uwage i Jay pochwycil to odruchowo, przyciagajac blizej do oczu.

Kawalek czerwonej flaneli.

Butelki w torbie zadzwieczaly, a wino sie zapienilo. Glosy „Specjalow” uniosly sie nagle w przydechach, poswistach i chrzestach, w zduszonych radosnych spolgloskach i sekretnie szeptanych samogloskach. Jay poczul, jak niespodziewana bryza rozwiewa mu ubranie, szelesci spiewnym murmurandem, pulsuje w lagodnym powietrzu niczym serce. „Dom jest tam, gdzie serce” – to bylo jedno z ulubionych powiedzonek Joego. „Dom jest tam, gdzie serce”.

Jay spojrzal ponownie na szose. W zasadzie nie bylo jeszcze tak pozno. W kazdym razie na pewno nie za pozno, by w okolicy znalezc jakis nocleg i gdzies sie posilic. Dojscie do wioski – teraz zredukowanej do kilku blyskajacych ponad rzeka swiatelek i do dzwiekow muzyki plynacej ponad polami – nie zajeloby mu nawet pol godziny. Moglby zostawic tu swoja walizke, ukryc ja bezpiecznie w przydroznych zaroslach, a zabrac jedynie brezentowa torbe. Bo z jakichs wzgledow – wewnatrz butelki podskakiwaly i zasmiewaly sie z cicha – czul niechec przed pozostawieniem jej poza zasiegiem wzroku. A do tego przyciagal go dom. Idiotyzm, powiedzial sobie w duchu. Przeciez juz sie przekonal, ze ten dom nie nadaje sie w obecnym stanie do zamieszkania. A przynajmniej wyglada na nie nadajacy sie do zamieszkania, poprawil sie natychmiast, przypominajac sobie Pog Hill Lane, opuszczone ogrodki i zabite deskami okna, za ktorymi mimo wszystko radosnie kwitlo zycie. Wiec moze i tutaj, za zawartymi drzwiami…

To zabawne, jak uporczywie powracal do tej mysli. Byla calkiem niedorzeczna, a jednoczesnie tak podstepnie przekonujaca. Ten opuszczony warzywnik, ten skrawek czerwonej flaneli, to uczucie, ta pewnosc, ze tam naprawde ktos byl wewnatrz domu…

We wnetrzu brezentowej torby na nowo rozpoczal sie karnawal. Pogwizdy, smiechy, dalekie fanfary. Entuzjastyczny powrot we wlasne progi. Nawet mnie sie to udzielilo – mnie, pochodzacej z winnic oddalonych o setki kilometrow stad, z Burgundii, gdzie swiatlo jest jasniejsze, a gleba bogatsza, hojniejsza. A jednak slyszalam wyraznie dzwieki domowego ognia trzaskajacego w piecu, odglos otwieranych na osciez drzwi, zapach swiezo pieczonego chleba, czystych przescieradel i cieplych, niemytych, swojskich cial. Jay tez to poczul, ale sadzil, ze dociera to do niego z wnetrza domu; odruchowo, niemal bezmyslnie postapil kolejny krok w strone ciemniejacego budynku. Nikomu nie stanie sie krzywda, jesli jeszcze raz rzuci okiem, zadecydowal. Tylko po to, by sie upewnic.

18

Pog Hill, lato 1977

Nadszedl wrzesien. Jay powrocil do szkoly z poczuciem jakiejs nieodwolalnosci, z przekonaniem, ze w Pog Hill zaszly powazne zmiany. Jezeli jednak nawet tak bylo, Joe nie wspominal o tym ani slowa w swoich krotkich, rzadko wysylanych listach. Na Boze Narodzenie przyszla od niego kartka – dwie linijki wypisane starannie duzym, okraglym pismem niemal niepismiennej osoby – a potem kolejna na Wielkanoc. Semestry pelzly powolnie jak zwykle. Pietnaste urodziny Jaya minely bez szczegolnej fety – dostal kij do krykieta od ojca i Candide, a od matki bilety do teatru. Potem przyszly egzaminy; huczne imprezy w internacie; dzielenie sie sekretami i lamanie solennych przysiag; kilka gwaltownych bojek; przedstawienie szkolne – „Sen nocy letniej” – gdzie wszystkie postaci odgrywali chlopcy, jak w prawdziwym teatrze czasow Szekspira. Jay gral Puka, ku rozczarowaniu Chlebowego Barona. Ale przez ten caly czas myslal tylko o Joem i Pog Hill, tak ze pod koniec letniego semestru byl niespokojny, podirytowany, zniecierpliwiony. Na domiar zlego, tego lata matka zdecydowala sie towarzyszyc mu w Kirby Monckton przez pare tygodni, pozornie po to, by spedzic wiecej czasu z synem, ale tak naprawde dlatego, ze chciala uciec przed mediami oblegajacymi ja od czasu rozpadu ostatniego milosnego zwiazku.

Jayowi ani troche nie usmiechala sie perspektywa zostania centralnym obiektem jej naglych macierzynskich uczuc, czego nie omieszkal powiedziec wprost, wywolujac wybuch zlosci i histerii w iscie operowym stylu. W ten sposob popadl w nielaske, jeszcze zanim wakacje rozpoczely sie na dobre.

Przyjechali do Kirby Monckton pod koniec czerwca, taksowka, w strugach deszczu. Przez cala droge matka Jaya odgrywala „Mater Dolorosa”, natomiast on usilowal sluchac radia, w czasie gdy ona przechodzila od dlugich, egzaltowanych momentow ciszy do infantylnych zachwytow na widok dawno zapomnianych elementow krajobrazu.

– Jay, kochanie, spojrz tylko! Ten malenki kosciolek – czyz nie jest slodziutki?

Jay przypisywal to zachowanie faktowi, ze tak czesto grywala w sitcomach, ale byc moze ona zawsze tak mowila. Zglosnil radio o ulamek tonu. The Eagles grali „Hotel California”. Matka poslala mu jedno z tych swoich spojrzen zranionej lani i zacisnela usta. Jay calkowicie ja zignorowal.

Deszcz padal bez przerwy przez caly pierwszy tydzien wakacji. Jay siedzial w domu, patrzyl na lecace z nieba krople, sluchal radia i probowal wytlumaczyc sobie, ze taka pogoda nie moze trwac w nieskonczonosc. Niebo bylo bialoszare i zlowieszcze. Gdy sie patrzylo na chmury, zdawalo sie, ze z gory leci nie woda, lecz sadza. Dziadkowie wytrzasali sie nad nim i nad matka: ja traktowali, jakby wciaz byla mala dziewczynka, i do tego w kolko serwowali jej ulubione potrawy. W ten sposob przez piec dni jedli jedynie szarlotke, lody, smazona rybe i malze. Szostego dnia, nie zwazajac na pogode, Jay wsiadl na rower i popedalowal na Pog Hill Lane, ale drzwi domu Joego zastal zamkniete na glucho. Nikt tez nie odpowiadal na stukanie. Jay zostawil rower przy tylnym ogrodzeniu i przeskoczyl przez murek do ogrodu, w nadziei ze bedzie mogl zajrzec do domu przez okno.

Tymczasem wszystkie okna zostaly zabite deskami.

Ogarnela go panika. Zaczal walic piescia w jedno z opieczetowanych drewnem okien.

– Hej, Joe?! Joe?!!!

Zadnej odpowiedzi. Zaczal walic jeszcze mocniej, wciaz nawolujac Joego. Do framugi byl przybity skrawek czerwonej flaneli, ale wygladal na stary, wyplowialy od slonca, deszczu i wiatru – pozbawiony mocy magiczny amulet minionego roku. Za domem wysokie chaszcze chwastow – cykuty, piolunu i wierzbowki – skrywaly opuszczona dzialke.

Jay usiadl na murku, nie zwazajac na deszcz lepiacy mu T-shirt do ciala, kapiacy z wlosow, zalewajacy oczy. Czul sie calkowicie odretwialy. Jak Joe mogl tak po prostu zniknac, zapytywal sie glupawo w duchu. Czemu nic nie powiedzial? Nie napisal chocby kilku slow? Jak mogl wyjechac bez niego?

– Nie frasuj sie, chlopcze – uslyszal nagle za swoimi plecami. – Wcale nie jest tak zle, jak sie zdaje.

Jay odwrocil sie tak gwaltownie, ze niemal zwalil sie z murka. Jakies piec metrow od niego stal Joe, niemal niewidoczny za wysoka sciana zielska. Na swoja czapke nalozyl jeszcze jaskrawozolta zydwestke. W reku trzymal lopate.

– Joe?!

Starszy pan wyszczerzyl zeby w serdecznym usmiechu.

– Ano. A co myslales?

Jay z radosci nie mogl wykrztusic slowa.

– To moje ostateczne rozwiazanie – wyjasnil Joe z bardzo zadowolona z siebie mina. – Odcieli mi elektryke, ale podlaczylem sie, robiac obejscie licznika, wiec wciaz moge jej uzywac. Z tylu wykopalem studnie, mam wiec czym podlewac rosliny. Chodz za mna. Powiesz mi, co myslisz.

Joe – w typowy dla siebie sposob – zachowywal sie tak, jakby Jay nigdy stad nie wyjezdzal, jakby widzieli sie zaledwie wczoraj. Rozgarnal dzielace ich zielsko i kiwnal na chlopca, by podazyl za nim. Za sciana chwastow dzialka byla w rownie idealnym porzadku co zawsze – z butelkami po lemoniadzie oslaniajacymi malutkie roslinki, ze starymi oknami przerobionymi na inspekty i zuzytymi oponami przygotowanymi do sadzenia ziemniakow. Z pewnej odleglosci wszystko to musialo sie zdawac skumulowanymi przez lata rozmaitymi odpadami, ale wystarczylo podejsc blizej, a wygladalo tak samo jak dawniej, jak za dobrych czasow. Na nasypie kolejowym drzewka owocowe – niektore osloniete kawalkami plastiku – ociekaly deszczem. Byl to najwspanialszy kamuflaz, jaki Jay mial kiedykolwiek ujrzec w swoim

Вы читаете Jezynowe Wino
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату