sluza i wyruszyl na poszukiwanie bardziej interesujacych obiektow: na wysypisku polowal na komiksy i ilustrowane magazyny i starannie przeczesywal tory w poszukiwaniu lupow. Poza tym obmyslil genialny sposob zdobywania darmowego wegla, by Joe mogl nim palic w swoim piecu. Co dzien, w powolnym stukocie, przez torowisko przetaczaly sie dwa pociagi z urobkiem. Na ostatnim z dwudziestu czterech wagonow zawsze siedzial czlowiek, pilnujacy, zeby nikt nie wdrapywal sie na wagony. Joe powiedzial Jayowi, ze w przeszlosci zdarzaly sie tu straszne wypadki – dzieciaki nawzajem sie podpuszczaly i wskakiwaly na wegiel.
– Wygladaja na powolne – powiedzial Joe ponuro – ale kazdy z nich to czterdziestotonowiec. Nigdy nie probuj wdrapac sie na ktorys z nich, chlopcze.
I Jay nigdy nie probowal. Wynalazl o wiele lepszy sposob pozyskiwania wegla, dzieki czemu piec Joego plonal i trzaskal radosnie przez cale lato az do jesieni, kiedy to juz na dobre zamkneli linie kolejowa.
Dwa razy w ciagu dnia, tuz przed przyjazdem pociagow, Jay ustawial rzad starych puszek na skraju kolejowej kladki. Ukladal je w piramidy, niczym kokosy na wiejskiej strzelnicy, zeby wygladaly jak najbardziej zachecajaco. Znudzeni stroze, siedzacy na ostatnich wagonach, nigdy nie potrafili sie oprzec tej pokusie. Za kazdym razem gdy pociag przetaczal sie obok kladki, rzucali brylkami wegla w puszki, usilujac je stracic. W ten sposob Jay mogl zawsze liczyc na co najmniej szesc solidnych kawalkow. Skladowal je w schowanej w krzakach trzygalonowej puszce po farbie i co kilka dni, gdy juz byla pelna, zanosil wegiel do domu Joego. I gdy wlasnie z tego powodu pewnego dnia urzedowal przy kolejowej kladce, uslyszal odglos wystrzalu dochodzacy z Nether Edge – odglos, ktory zmrozil go tak, ze puszka z weglem wypadla mu z dloni.
Zeth powrocil.
21
Jay wyciagnal z podroznej torby chusteczke i zaczal tamowac krew. Bylo mu zimno i teraz zalowal, ze nie zabral ze soba cieplej kurtki. Wyjal tez jedna z kanapek, ktore kupil wczesniej na stacji i zmusil sie do jedzenia. Smakowala obrzydliwie, ale mdlosci nieco ustapily, a nawet odniosl wrazenie, ze sie odrobine rozgrzal. Teraz juz zapadla noc. Wlasnie wschodzil srebrzysty ksiezyc – byl juz na tyle wysoko, ze pojawily sie cienie – i pomimo przeszywajacego bolu w nodze Jay z zaciekawieniem rozejrzal sie wokol. Rzucil okiem na zegarek, prawie pewien, ze zobaczy fosforyzujaca tarcze swojego Seiko – czasomierza, ktory dostal na Boze Narodzenie, gdy mial czternascie lat, i ktory Zeth zniszczyl tego ostatniego, najokropniejszego tygodnia sierpnia. Jednak tkwiacy teraz na jego reku Rolex nie fosforyzowal. „Jakze wulgarnie wyzywajacy,
W cieniu zalomu budynku cos sie poruszylo. Jay wykrzyknal: „Hej!”, i pokustykal w strone domu, starajac sie obciazac jedynie zdrowa noge.
– Hej! Prosze poczekac! Jest tam kto?
Cos uderzylo o sciane z takim samym plaskim klasnieciem, jakie slyszal wczesniej. Prawdopodobnie naderwana okiennica. Zdawalo mu sie nawet, ze dostrzegal jej zarys na tle fioletowoczarnego nieba – jedno skrzydlo trzaskajace luzno w porywach nocnej bryzy. Przeszedl go dreszcz. A wiec jednak nie bylo tam zywej duszy. Gdyby tylko udalo mu sie dostac do srodka i uciec przed tym chlodem…
Okno z naderwana okiennica znajdowalo sie jakis metr nad ziemia. Wewnatrz szeroki parapet do polowy blokowaly kawalki tynku i zeschych roslin, Jay jednak zdolal oczyscic go na tyle, by sie przepchnac do srodka.
W powietrzu unosil sie zapach farby. Jay poruszal sie powoli, sprawdzajac, czy nie ma kawalkow potluczonego szkla, po czym przerzucil noge ponad parapetem i wskoczyl do pokoju, wciagajac za soba brezentowa torbe. W pomieszczeniu panowaly ciemnosci, jednak jego wzrok juz do tej pory zdolal przywyknac do mroku. Jay spostrzegl, ze pokoj byl niemal pusty – na srodku stal jedynie stol wraz z krzeslem, a w rogu walal sie stos jakichs szmat – zapewne workow. Podpierajac sie krzeslem, Jay pokustykal w tamta strone i wtedy spostrzegl, ze to spiwor i poduszka zwiniete starannie i oparte o sciane tuz obok kartonowego pudla, w ktorym staly puszki z farba i lezalo kilka woskowych swiec.
Swiec?! Co do cholery…?
Siegnal do kieszeni dzinsow po zapalniczke. Byla to jedynie tania jednorazowka, niemal juz bez gazu, ale w koncu udalo mu sie wykrzesac plomien. Swiece nie zdazyly zawilgnac. Knot zaskwierczal, po czym rozblysnal ogniem. Miekki, lagodny blask rozjasnil pokoj.
– Nie jest zle – powiedzial sobie.
Tutaj mogl spokojnie polozyc sie spac. Mial dach nad glowa, koce i posciel, a takze resztki kanapek ze stacji. Na moment udalo mu sie nawet zapomniec o bolu w stopie, gdy z szerokim usmiechem na twarzy uswiadomil sobie, ze znalazl sie we wlasnym domu. To nalezalo odpowiednio uczcic.
Zaczal szperac w brezentowej torbie i po chwili wyciagnal jedna z butelek Joego. Czubkiem scyzoryka usunal woskowa oslonke i przecial zielony sznurek. Powietrze wypelnil klarowny zapach kwiatu czarnego bzu. Jay upil nieco wina, o dobrze znanym, lepkim smaku – przypominajacym odor owocow pozostawionych w ciemnosciach, by zgnily. Zdecydowanie doskonaly rocznik, powiedzial sobie w duchu i zatrzasl sie w konwulsyjnym smiechu. Wypil wiecej. Pomimo niezachecajacego aromatu, wino rozgrzewalo, odurzalo niczym ciezka won pizma. Jay usiadl na zrolowanym poslaniu, pociagnal kolejny potezny lyk trunku i od razu poczul sie lepiej.
Ponownie poszperal w torbie i wyciagnal radio. Wlaczyl je, chociaz tak naprawde podejrzewal, ze znowu uslyszy jedynie tepy szum, tak jak w pociagu z Marsylii, jednak ku wlasnemu zdumieniu udalo mu sie zlapac czysty, wyrazny sygnal. Oczywiscie nie byla to stacja nadajaca stare przeboje, ale jakis francuski lokalny program, rozbrzmiewajacy cicho szczebiotliwa muzyka, ktorej nie znal. Ponownie wybuchnal smiechem i nagle doswiadczyl niezwyklej lekkosci bytu.
Wewnatrz brezentowej torby cztery pozostale „Specjaly” znowu odezwaly sie chorem, jazgotem bunczucznych skowytow i pogwizdow, goraczkowymi okrzykami wojennymi, buchajacymi taka kakofonia dzwiekow, ze ich tonacja zaczela pobrzmiewac prymitywna dzikoscia, frenetycznym musowaniem glosow, obrazow i wspomnien mieszajacych sie w deliryczny koktajl triumfu. Mnie tez pociagnal ten bal szalencow, wepchnal w radosny, nieokielzany wir, tak ze przez chwile nie bylam juz soba – Fleurie, z szacownego rocznika, o ledwie wyczuwalnym posmaku czarnej porzeczki – ale wyuzdanym tyglem aromatow, pieniacych sie i buzujacych, uderzajacych do glowy niepohamowana fala goraca. Cos za chwile mialo sie wydarzyc, bylam o tym przekonana, gdy nagle zapadla zupelna cisza.
Jay rozejrzal sie wokol zaintrygowany. Przeszyl go nagly dreszcz, jakby niespodziewanie do wnetrza pokoju wpadl podmuch lodowatej bryzy – bryzy pochodzacej z jakichs odleglych rejonow. Dopiero w tym momencie zauwazyl, ze farba na scianach byla zupelnie swieza; obok kartonu z puszkami lezaly pedzle, dokladnie wymyte i starannie ulozone z jeszcze wilgotnym wlosiem. Podmuch powietrza zdawal sie teraz silniejszy, niosacy won dymu, karmelu, jablek i swietojanskiej nocy. Radio zatrzeszczalo cicho.
– Coz, chlopcze – odezwal sie jakis glos w ciemnosciach. – Trudno powiedziec, bys sie spieszyl.
Jay odwrocil sie tak gwaltownie, ze niemal stracil rownowage.
– Powoli – ostrzegl Joe lagodnym glosem.
– Joe!?
Joe nic sie nie zmienil. Mial na glowie swoja stara czapke, T-shirt z logo Thin Lizzy, spodnie do pracy w ogrodzie i gornicze buty. W reku trzymal dwa kieliszki. Przed nim, na stole, stala butelka wina z kwiatu czarnego bzu, rocznik 1976.
– Zawsze mawialem, ze przywykniesz do tego trunku – zauwazyl z satysfakcja w glosie. – Szampanski kwiat bzu. Ma swoja moc, he?
– Joe!?
Jaya przeszylo takie uczucie gwaltownej radosci, ze az zadzwieczaly wszystkie butelki. Teraz ostatnie wydarzenia wreszcie nabraly sensu – pomyslal w delirycznym zacmieniu; teraz w koncu zlozyly sie w sensowna calosc. Te znaki, wspomnienia – wiodace go do tego miejsca – nagle nabraly tresci.
Jednak juz pare sekund pozniej uderzyla go brutalna swiadomosc rzeczywistosci – jakby przebudzil sie nagle ze snu w momencie, gdy wszystko mialo wlasnie zostac cudownie wyjasnione, ale wraz z dziennym swiatlem zapadlo sie w nicosc, trzasnelo na tysiac drobnych kawalkow.
Przeciez to bylo zupelnie niemozliwe. Nawet zakladajac, ze Joe jeszcze zyl, musialby teraz byc juz po osiemdziesiatce. Joe po prostu odszedl, powiedzial sobie Jay stanowczo. Rozplynal sie niczym zlodziej w mrokach nocy, pozostawiajac po sobie jedynie pytania, na ktore nikt nie potrafil udzielic odpowiedzi.
Jay spojrzal uwaznie na starszego pana oswietlonego blaskiem swiecy, zajrzal w jego jasne, zywe oczy otoczone siateczka zmarszczek, wywolanych czestym smiechem, i po raz pierwszy spostrzegl, ze Joego otaczala jakas pozlocista poswiata – nawet wokol czubkow jego buciorow dal sie zauwazyc niesamowity poblysk – poblysk nostalgii.
– Nie jestes rzeczywisty, prawda? – spytal Jay. Joe wzruszyl ramionami.
– A coz to znaczy rzeczywisty? – rzucil nonszalancko. – Cos takiego nie istnieje, chlopcze.
– Rzeczywisty w tym sensie, ze obecny tutaj cialem. Joe przygladal mu sie cierpliwym wzrokiem, niczym nauczyciel pouczajacy nie dosc rozgarnietego ucznia. Glos Jaya wzniosl sie niemal gniewna nuta.
– Rzeczywisty to znaczy istniejacy tu i teraz w swojej cielesnej powloce. Nie bedacy jedynie wytworem mojej przesyconej winem wyobrazni, chorym omamem lub pierwszym symptomem zatrucia krwi czy tez doswiadczeniem pozacielesnym odczuwanym w chwili, gdy tak na prawde siedze gdzies w bialym pokoju, spetany specjalnym kaftanem bez rekawow.
Joe wciaz przygladal mu sie lagodnie.
– A wiec wyrosles na pisarza – rzucil od niechcenia. – Zawsze mawialem, zes jest madrym chlopcem. Napisales cos dobrego, he? Zarobiles duzo tysiaczkow?
– Tak, zarobilem kupe szmalu, ale napisalem tylko jedna dobra ksiazke. Bardzo dawno temu. Az za dawno. Cholera, wciaz nie moge uwierzyc, ze siedze tu i gadam sam do siebie.
– Tylko jedna, he?
Jayem ponownie wstrzasnal dreszcz. Zimna, nocna bryza wciskala sie waska struzka przez na wpol otwarta okiennice, niosac ze soba ten przyprawiajacy o drzenie podmuch z innych rejonow.
– Chyba naprawde jestem chory – powiedzial Jay cicho do siebie. – To szok toksyczny czy tym podobne paskudztwo, ktore zlapalem przez ten cholerny potrzask. Zaczynam majaczyc.